Przecież mówimy o wykluczeniu, nieprawdaż?

2014-03-29 08:17

 

W Warszawie jest kilkadziesiąt wysokościowców: Pedia podaje, że jest to ok. 40 budynków mających ponad 65 m wysokości i około 55 (od 70 m do 350 m) w różnych etapach realizacji.

Rysunek: Panorama centrum Warszawy. Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:FB_Warszawa_panorama.jpg

Wokół Warszawy jest kilkanaście małych miasteczek: Nowy Dwór Mazowiecki, Legionowo, Radzymin, Wołomin, Tłuszcz, Mińsk Mazowiecki, Sochaczew, Brwinów, Milanówek, Otwock, Wyszków, Piaseczno, Grodzisk Mazowiecki, Żyrardów, Pruszków, Piastów, Błonie, Mszczonów, Grójec.

Gdyby wysokościowce Warszawy przenieść – po jednym – w okolice każdego z tych miasteczek (z umiarem, Intraco w Podkowie leśnej byłoby nieporozumieniem), a pozostałe – może poza jednym – poukładać w wianuszek na obwodzie miasta – to rozwiązujemy naprawdę wiele problemów urbanizacyjnych i społecznych stolicy i Mazowsza. Każdy bowiem z tych budynków pełni rolę hubu: rano do każdego z nich zmierza po kilka tysięcy osób mających tam zatrudnienie, potem za dnia jest kilka fal interesantów i kontrahentów, od popołudnia po zmierzch następuje rozśrodkowanie, towarzystwo wraca do miejsc zakwaterowania.

Czytelnik wie, że z mapy Warszawy zniknęły w większości zakłady pracy zatrudniające po kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy ludzi: FSO, Nowotko, Waryński, Świerczewski, Kasprzak, Róża Luksemburg, ZWAWN, Ursus. Trzyma się – na obrzeżach miasta – huta, mająca dziś hinduski paszport, oraz  Polfa na Tarchominie. Na Woronicza trwa TVP SA. Trwać będą gigantyczne elektrociepłownie Kawęczyn czy Siekierki. Czy ktokolwiek umie sobie dziś wyobrazić tramwaje, autobusy i ulice warszawskie, gdyby te wszystkie fabryki dziś „normalnie” funkcjonowały, a nie zamieniły się w osiedlowiska i biurowce, jak to ma miejsce na „robotniczej” Woli i na Służewcu Przemysłowym? Ktokolwiek choć raz przejechał się Alejami Jerozolimskimi od Placu Narutowicza po krańce Warszawy – ten wie, że jest to obrzydliwy tunel biurowisk, marketów i hurtowni, przeczący wszelkim wyobrażeniom o miejskości, a urok niskiej zabudowy mieszkaniowej i rekreacyjnej bezpowrotnie stamtąd wyemigrował.

Ogród Saski, Park Ujazdowski, Park Łazienkowski, Ogród Krasińskich, Park Skaryszewski, Park Praski, Pole Mokotowskie, Centralny Park Kultury oraz Park Fosa, inne ważniejsze zieleniska jak Park Sady Żoliborskie, Park Żeromskiego, Park Moczydło, Park Józefa Polińskiego, Park Kombatantów, Park Szczęśliwicki oraz Park im. Jana Pawła II – wraz z licznymi skwerami i jedenastoma rezerwatami oraz takimi perłami zieleni jak Tor Służewiecki czy ZOO albo puste hektary wokół Stadionu  – nie podołają ani warszawskim kominom, ani warszawskim korkom: nad miastem unosi się szarobura pierzyna smogu, co odczuwa się na zdrowiu w dnie pochmurne i – paradoksalnie – wiosną.

Do Warszawy za chlebem i do urzędów oraz „central” zjeżdżają się co dzień setki tysięcy ludzi z okolic bliższych (wymienione miasteczka) i dalszych (nawet 100 i więcej kilometrów). Nie dziwota, że drogi, węzły, obwodnice, torowiska, korki, parkingi, sieć transportu publicznego – od lat są i przez następne pokolenie będą zagwozdką dla władz miasta, dla której to zagwozdki będą wiele ryzykować budżetem i ludzkim losem (wywłaszczenia pod pasy dróg, tąpnięcia przy budowie metra). Ostatnie wolne przestrzenie zajmują deweloperzy i hipermarkety, przez co miasto każdego dnia traci na przytulności, choć może się podobać.

Urbanizacja nie jest po to, by podobała się przyjezdnym i pozwalała na fotki jak powyżej. Warszawa nic nie straciłaby, a wiele zyskałaby, zawierając umowy z wymienionymi miasteczkami co do „rozśrodkowania zabudowy” i budując gwiaździstą sieć cywilizowanych połączeń z nimi, zamiast piętrzyć ogłupiające i rozrzynające miasto arterie i rozjazdy, zajmujące tysiące hektarów.

Sens urbanizacji jest rzeczywistym sensem, kiedy w miasteczku sprawy koncentrują się wokół Ratusza, kilku fabryczek, ucywilizowanego targowiska, głównej ulicy z deptakiem, ośrodka konsumpcji spraw artystycznych, szkół powszechnych i maturalnych, placu (historycznie: rynku) służącego okazjom do wiecowania i jarmarkowania oraz festiwalowania. Wtedy okazuje się, że energia elektryczna, ciepłownictwo, wodociągi, kanalizacje, telefonia i wiele innych elementów infrastruktury są tańsze i mają szansę na podwyższoną niezawodność. Kiedy jednak bierzemy kilkadziesiąt takich miasteczek, sklejamy je w jedno, a nawet ustawiamy jedno na drugim (wysokościowce) – to cała ta „powiatowa” premia urbanizacyjna znika, a koszty i awaryjność przerośniętej infrastruktury czynią życie w wielkim mieście bardziej atawistycznym, niżby się żyło w sielskich okolicach. Nie neguję atrakcyjności wielkich miast, neguję ich siłową, udarną rozbudowę za wszelką cenę, przede wszystkim za cenę zdrowia i komfortu życia mieszkańców oraz tzw. ekologii, kosztem otaczającej metropolię „prowincji”.

Warszawa ma 512 km2 powierzchni i 1,7 mln ludności. Połowę powierzchni odejmijmy jako „wspólne dobro komunalne” (parki, drogi, koleje, urzędy, koszary, inna infrastruktura), dołóżmy mniej-więcej 300 tysięcy ludności (studenci, sezonowi pracownicy). Wychodzi, że na każdego mieszkańca przypada 256 m2 powierzchni do zagospodarowania! Na rodzinę 3-osobową – 788 m2! Niczego nie postuluję, wskazuję tylko kierunek myślenia…

Jeśli ktoś lubi podróżować w zatłoczonym metrze podziemnym, płacić za kajzerkę dwa razy więcej niż trzeba, wdychać w siebie smog, z okna widzieć mrowisko takie samo, w jakim sam się mrowi, katować wzrok migającym badziewiem w sztucznych kolorach 24/dobę, zamęczać słuch niemilknącymi nigdy decybelami, doświadczać ustawicznych przeciągów charakterystycznych dla ulic i zaułków dużych miast, poruszać się „kanałami” niczym szczur, zamiast ścieżką czy chodniczkiem biegnącym prosto „od-do”, wychowywać dzieci w blokowiskach – to ja mu tego nie zabraniam, tylko podpowiadam mu, że upodabnia się do tucznika, brojlera, szczura i pluskwy zarazem. Bez obrazy. Wiem, to nie jest dobra rekomendacja dla mega-urbanizacji.

 

*             *             *

Piszę o tym nieco pośpiesznie, będąc jeszcze w szoku po wczorajszej rozmowie kawiarnianej przy napojach. Mój rozmówca, pisujący do różnych gazet, usłyszawszy ode mnie powyższe oraz poznawszy pewien poszerzający koncept (poniżej), zapowiedział, że rozbuduje go do rozmiarów felietonu-eseju. Zapowiedział też (!), że nie przywoła, nie poda autora konceptu, bo nie ma takiego zwyczaju! I że to głupie! A że ów koncept  jest częścią mojego większego opracowania (Orphania i orphanelle) – czuję się w obowiązku „zaklepać” pierwszeństwo opublikowania. To mój obowiązek wobec siebie samego, abym sam nie musiał cytować w przypisie kogoś, kto mi zapowiada, że podwędzi mój dorobek.

Koncept dotyczy powyższego, choć pozornie odbiega od tematu. Oto jego zarys.

Aby skutecznie oprzeć się monopolizacji rozmaitych dziedzin wytwórczości i usług, postuluję wprowadzenie akceleratora kupieckiego (dalej: AK). Polega on – modelowo, szczegóły pomińmy – na tym, że jeśli swoje wyroby i usługi sprzedajemy w powiecie (gminie), gdzie są rzeczywiście wytwarzane (towary) albo gdzie jest nasza siedziba (usługi) – to płacimy „normalny” VAT. Ale jeśli zawozimy nasz towar-usługę do sąsiedniej gminy – cena obowiązkowo rośnie o 1 punkt procentowy. I tak po przekroczeniu każdej granicy powiatu (gminy). Dodatkowe procenty można przeznaczyć na fundusz socjalny gminy.

Jest zrozumiałe, że producentowi w pewnym momencie (rachunek tzw. kosztów krańcowych) przestaje się opłacać rozwijanie produkcji na sprzedaż w dalsze rejony: po prostu przestanie być atrakcyjny cenowo (nawet jeśli zastosuje tzw. dumping w rodzimej gminie). To zaś oznacza, że albo on sam powoła filię w odleglejszym miejscu (i tamtejsza gmina zyska), albo ustąpi miejsca innemu przedsiębiorcy. Znakomite antidotum na monopolizację, chociaż przez to, że umyka tzw. korzyść skali (im większe rozmiary produkcji, tym niższe koszty stałe, do tego środki na doskonalenie), ogólna wysokość cen nieco się podniesie (i znów zastrzeżenie: w dobie współczesnej nad-producenci rozwijają techniki marketingowe, „wciskanie” towaru klientowi, co oznacza, że reklamy i inne działania marketingowe zwiększają cenę nawet dwukrotnie).

Każdy z nas zna tę „powiatową” konwencję, która każe z jakichś, czasem irracjonalnych powodów kupować bułki „od Kmiecika”, pierogi „od Woleńskiego”, chodzić do tego a nie innego fryzjera, prosić o pomoc tego a nie innego fachowca. I to jest o niebo właściwsze, niż poszukiwanie na półkach hipermarketu towaru, który nam serwuje telewizyjna reklama. Oto sens demonopolizacji.

 

*             *             *

Dworce, wysokościowce, miasta, hipermarkety, porty, rozgłośnie, fabryki – to wszystko są huby (węzły, do których zbiegają się elementy ekonomiczne, i z których rozbiegają się one albo przeadresowane (poczta), albo konfekcjonowane, albo lekko przetworzone). Huby są katalizatorem monopoli, zwłaszcza jeśli pojmiemy, że wokół hubu zawsze powstaje „tłoczna otulina”, bo kiedy zewsząd zbiega się wszystko w jedno miejsce, to musi powstać „korek”. Tam żerują monopole, które zresztą celowo kreują kolejne huby.

Oto dlaczego, zamiast pomyśleć o ludziach, władzuchna obmyśla ustawę o metropoliach, koncentruje inwestycje i siedziby w takich metropoliach, buduje stadiony w środku miasta – a potem z wielkim zaangażowaniem „rozładowuje korki” i „ułatwia życie” mieszkańcom. Przy okazji wzmacnia siły porządkowe, podbija ceny biletów, ustanawia specjalne prawa, ustawia kamery w każdym zaułku, terroryzuje mieszkańców, betonuje arteriami kolejne przestrzenie, proponuje ludziom pomykanie szlakami podziemnymi. Doprawdy, tylko cielę nie połapie się, że to pułapka.

Decentralizacja nie likwiduje ani hubów, ani monopoli: jest tylko bardziej „horyzontalnym” sposobem zarządzania. Dehubizacja – to czynienie wszelkich dóbr i usług oraz udogodnień - równomiernie dostępnymi. Decentralizacja nijak tego nie załatwia.