Prozą czy wierszem. O relacjach między biblioteką a plakaciarnią

2010-04-09 08:58

 

/dedykuję przyjaciołom i nieprzyjaciołom wykonującym społecznie rolę komentatorów/

 
Coraz częściej zdarzają mi się rozmowy, które brzmią mniej-wiecej tak:
Ja: fajną książkę wczoraj nabyłem
On: ile kosztowała?
Ja: o prawach rządzących wszechświatem
On: pewnie Dawkins, ten rycerz ateizmu?
Ja: interesuje mnie istota wszech-rzeczy
On: to jest Bóg czy nie ma, jak twierdzisz?
Ja: Bóg jest wszędzie, dokąd go zapraszają, i w paru innych miejscach też
On: a ty do którego kościoła należysz?
I tak dalej…
Dziad o chlebie, baba o niebie…
 
Już wyjaśniam, czego się uczepiłem.
 
W czasach, które mogę nazwać „swoimi”, bo wtedy uczono mnie rozglądać się po świecie, dobrze było przyswoić sobie kilkaset pojęć do wyboru, znać kilka lektur na ten temat, najlepiej różnorodnych, a na tej podstawie mieć jakieś zdanie i je szlifować w rozmowach, dysputach, wypracowaniach, kartkówkach, w działaniu. W ten sposób człowiek stawał się harcerzem (ZHP), żeglarzem, członkiem Ligi Obrony Kraju, ekologiem (LOP), wolontariuszem (PCK, TPD), socjalistą (ZMS), mądralą (kółka zainteresowań, olimpiady), małym inżynierem (klub majsterkowicza, modelarnia), początkującym muzykiem czy aktorem (młodzieżowy dom kultury, itp.), katolikiem (ministranci), sportowcem (SKS, MKS, klub lokalny) – albo kim tam chciał on czy jego otoczenie najbliższe. Czasem formował się na zawsze, czasem się „przestrajał”.
 
Zawsze, podkreślam, zawsze, poparte to było bardziej lub mniej poważnym treningiem w postaci lektur i rozmów oraz działań praktycznych. Niech rówieśnicy potwierdzą.
 
I teraz, kiedy dorosłem (?), chcąc-nie-chcąc mam nawyk rozmawiać w taki sposób, że wywołany temat „otwiera mi” moją bibliotekę dzieł przeczytanych i praktyk odbytych. Tych, które popieram i tych, z którymi się nie utożsamiam, ale mniej-więcej znam. To jest najprawdopodobniej już dziś odbierane jako choroba znana pod nazwą „dzielenie włosa na czworo”.
 
Moi rozmówcy są do mnie podobni, więc nie czuję się niespełniony. Ale od czasu do czasu (coraz częściej, jako się rzekło), napotykam ludzi o nieco odmiennej, chyba nowocześniejszej konstrukcji. Poszczególne słowa/pojęcia nie wywołują u nich skojarzeń z ich podręczną „biblioteką”, tylko „linkują” ich do swoistej plakaciarni, w której nie treści się liczą, tylko znaki, symbole, odruchy, skojarzenia. Coraz mniej skomplikowane, za to kolorowe, bijące w oczy i uszy swoją jednoznacznością. Reagują na słowo „kupiłem”, a nie na słowo „książka”, więc pytają o cenę, a nie o tytuł i tematykę. Na słowo „wszechświat” reagują mainstreamowym nazwiskiem Dawkinsa lub podobnym, a nie skojarzeniami o czymś systemowym czy duchowym. Słowa „o istocie rzeczy” rodzą w nich – z gruntu agresywne – pytanie o moją religijność. A kiedy wreszcie wciągną mnie w swój schemat – to już panują nad sytuacją, pozycjonują mnie w swojej plakaciarni i zaraz będą „oprawiać” wedle wyuczonych w Internecie schematów.
 
Internetowe schematy różnią się od bibliotecznych. Zwykłem rozróżniać między dysputą naukową i polityczną. Jeśli w naukowej nie możemy dojść ładu – to robimy sobie przerwę i wracamy do lektur, bo przecież dwie prawdy na ten sam temat nie mogą się znosić wzajemnie, choć mogą współistnieć. Wrócimy do rozmowy po kilku lekturach, bogatsi w argumenty, może przekonani do racji interlokutora. Dysputa polityczna – jeśli nie ma współbrzmienia – zawsze kończy się jakimś rozwiązaniem siłowym, na przykład głosowaniem, ustawieniem stereotypu, nagonką, ostracyzmem. Nie zgadzasz się – to krzyż ci na drogę, zmień zdanie albo giń!
 
Plakaty, ze swej natury upraszczające i „sprasowujące” prezentowane treści, koniec-końców muszą stać się źródłem „prawd objawionych” dla każdego, kto w poszczególnych słowach plakatu nie chce lub nie umie rozpoznać treści pogłębionych. Ze służebnego informatora-sygnalizatora plakat przeistoczył się w ten sposób w suwerennego edukatora: liczy się kolor (przyciągacz uwagi), agresywność (zauważalność), jednoznaczna symbolika (krzyż, gwiazda, ściśnięta dłoń, półksiężyc), itd. Do tego dochodzi jeszcze owa plakatowa propaganda niecierpliwości (musisz, teraz, zrób, jesteś tego wart, nie trać szansy).
 
Kto nie wierzy, niech pod tym kątem przyjrzy się szczególnie mediom. Wystawom księgarskim. Harmonogramom szkoleń rozmaitych. Dokumentom strategicznym funduszy zwanych unijnymi. Programom partii wszelakich, a nawet organizacji pozarządowych.
 
Mój kolega pilnie naciska na to, bym dostarczył do redagowanej przezeń gazety teksty „na bazę, może kiedyś puści do druku”, ale podkreśla, żeby żadnych tam filozofii, bo tego nikt nie będzie czytał, skoro nie mam nazwiska.
 
Rozmowa „bibliofila” z kolekcjonerem plakatów musi zatem przebiegać w taki sposób, że pierwszy próbuje coś przekazać, wytłumaczyć, a drugi czyha na wyuczone słowa-wytrychy i kiedy tylko je napotka, zamyka uszy na ciąg dalszy. Już wie, co powinien zrobić z rozmówcą tu-teraz-zaraz: zdeptać, pochwalić, zlekceważyć, pobłogosławić, premiować, zdegradować, odsunąć, przygarnąć. „Plakacista” ma swoją wytresowaną listę zawołań i reaguje na nie „zero-jedynkowo”, pozostałych słów w ogóle nie słuchając, bo to „filozofia”.
 
Na szczęście, ja nic nie muszę, piszę to co uważam i tak jak uważam.
 
Na zdrowie!

Kontakty

Publications

dysputa

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz