Proletariusze i Pariasi

2020-01-22 07:38

 

Podział pracy jest naturalnym odruchem stadnym. Np. w rodzinie ktoś jest ojcem, a ktoś inny jest matką. W grupie sąsiedzkiej ktoś jest złotą rączką, a ktoś inny majster-klepką. W jakimś przedsięwzięciu ktoś jest liderem, a ktoś inny zwykłym wykonawcą. Im większa grupa – tym łatwiej o specjalizację, maksymalne wykorzystanie czyichś specyficznych przymiotów.

Niestety, łatwiej też jest wykluczyć tych, którzy są odsunięci od podziału, uczestnictwa, współtworzenia. I wtedy pojawiają się patologie społeczne, które w skrócie można skwitować w ten sposób: w ramach podziału ról i kompetencji wy zaiwaniacie w pocie czoła, a ja zgarniam śmietankę. Też jakiś podział, nieprawdaż…?

Tak wyodrębniają się z czasem strony wyzysku: jedni wciąż dopłacają do wspólnej puli więcej niż z niej czerpią, a inni odwrotnie, wychodzą na swoje pracując coraz mniej, a nawet wcale nie pracując, a jeszcze inni wręcz szkodząc.

Pomińmy ten elementarz (choć wielu już go zapomniało) i przejdźmy do rzeczy. Otóż ci wszyscy, którym społeczne (ekonomiczne) mechanizmy nie dają szans na zmianę własnego położenia i cały czas trzymają ich – owe mechanizmy – w obliczu konieczności coraz mniej atrakcyjnego trudu i zarazem niepewnego dochodu, to są właśnie proletariusze.

Położenie proletariuszy jest gorsze od położenia „normalnego” nie dlatego, że oni są leniwymi nierobami, że wciąż popełniają błędy, że wykonują roboty nikomu niepotrzebne – tylko dlatego, że obejmują ich mechanizmy społeczne paraliżujące ich zdolność reprodukcji (odtworzenia własnej kondycji), funkcjonują wyłącznie jako zużywające się trybiki w społecznej maszynerii. Chcieliby inaczej – ale nie mają takiej możliwości: albo będziesz egzystował w tym niekorzystnym układzie, albo wypadniesz z obiegu i zdechniesz z głodu.

Teraz więc sięgnijmy do słowników. Proletariusz to ktoś, kto nie dysponuje otwartym, swobodnym dostępem do dóbr konsumpcyjnych (musi dla ich otrzymania ponieść jakąś społeczną ofiarę), zaś do tzw. dóbr produkcyjnych nie ma dostępu ani poprzez ich zakup (bo nie zdoła na nie zaoszczędzić), ani ze względu na brak społecznych uprawnień do dysponowania nimi. Jego dochody są zawsze „strzyżone”, by nie odrastały.

Zdarzają się jednak nie proletariusze, tylko pariasi. Mogą oni „dorobić się”, np. ciężko pracując, ale istnieją mechanizmy społeczne, które im zabraniają korzystania z tej możliwości. Np. powodem takiego wykluczenia może być ich wyznanie religijne, płeć, pochodzenie etniczne, urbanizacyjne, urodzenie, orientacja seksualna czy polityczna, przynależność kastowa – i dziesiątki innych okoliczności dyskryminacyjnych.

W skrócie – pariasa nikt nie ogranicza w pracy i w bogaceniu się, byle tylko nie wychylał się poza przypisaną sobie rolę społeczną. Kiedy mu się powiedzie – może żyć dostatnio, ale w swoim „getcie”. Dopiero kiedy okazuje niezgodę na getto – dostaje nauczkę i najczęściej odbiera mu się (karnie) możliwości, które miał dotąd, co oznacza, że jeśli dotąd był na tyle sprawny, że mógł oszczędzać owoce swojego trudu i piąć się po drabinie dochodowo-społecznej – to mu się daje „domiar” uniemożliwiający awans i oszczędzanie.

Pariasi mogą, a nawet wolą nie zauważać swojej podlejszej sytuacji, swoich wykluczeń, wolą porównywać się z „nobilami”, czyli z tymi co piastują godności i urzędy, często dziedzicznie, nawet jeśli różnice w położeniu były oczywiste.

Proletariusze zaś nie mają możliwości zastosowania takiego wybiegu pojęciowego. Są po prostu upośledzeni bezwarunkowo i ostatecznie, wielowymiarowo, i „czuć” ich malizną pod każdym względem, czuć ich „wrodzoną” porażką.

 

*             *             *

 

Ach, byłbym zapomniał. Otóż wszystko, co mieszczę w akapitach pod zawołaniem „proletariusze” – nazywam lewicowością społeczną (wykluczeni ostatecznie, totalnie i nieuchronnie) i skierowuję na tory wyzwolenia poprzez upodmiotowienie w społecznym procesie pracy i podziału jej owoców, co dla mnie jest jednoznaczne z realną samorządnością, opartą na realnej spółdzielczości.

Zaś wszystko, co tu znajdujemy pod zawołaniem „pariasi” – nazywa się (jakże dziś modną i zarazem egzaltowaną) lewicowością kulturowo-obyczajową (wykluczeni poprzez przypisanie kastowym gettom) i skierowuję na tor wyzwolenia poprzez zdjęcie odium kastowego, emancypacji  humanitarnej, litościwego złagodzenia dyskryminacji różno-wymiarowej.

 

*             *             *

Jakkolwiek dziś słowniki opisują obie kategorie społeczne – na użytek moich rozważań opiszę je w taki sposób, jakbym opisywał JAJO: w jego jądrze, niewidocznym przy zdawkowej obserwacji, jest Proletariat, czyli upośledzona w swojej podmiotowości (a więc i w swojej samoświadomości) klasa społeczna, która służy sobą samą i owocami swojej pracy pozostałym klasom. Natomiast owo jądro jest zanurzone w otulinie Pariasów, czyli warstw upośledzonych w jakimś konkretnym, może w dwóch wymiarach, ale wyemancypowanych we wszystkim innym, więc można ją omyłkowo uznać za „równą pozostałym”, jeśli tylko się „nie zauważy” tego właściwego, dyskryminującego wymiaru.

Użyję tu objaśniającego pojęcia Obywatelstwo. W różnych kulturach je nazywano i pojmowano różnie. Zawsze chodzi jednak o to, czy masz satysfakcjonujący pakiet możliwości osobistych w ramach ustroju (państwa), czy masz jakiś pakiet ograniczony, czy akurat nie masz żadnych możliwości, tylko same ograniczenia i uciążliwości. W naszych rozważaniach obywatel pełnoprawny nijak nie jest wyzyskiwany, pariasi są poddawani ograniczeniom dostępnego pakietu, a proletariusze są pobawieni pakietu w ogóle, chyba że obywatele wykażą się humanitaryzmem i udostępnią im przysłowiowego chleba i igrzysk (panem et circenses).

Otóż, jeśli taka na przykład lewica nie zajmuje się proletariatem, czyli ludźmi pod każdym wyobrażalnym  względem pozbawionymi ekonomicznych podstaw rozwoju, tylko akcentuje zainteresowanie tymi, którzy z jakichś powodów (np. kulturowych, obyczajowych, religijnych, rasowych) mają ograniczone-zawężone swoje awanse i możliwości – to upodabnia się w ten sposób do takich, którzy mówią: można bić, tylko żeby nie bolało.

Ilu ludzi wykluczonych z jakichś powodów „kulturowych” taka właśnie, liberalna lewica, wyzwoliła z ich gett? I co taka lewica mówi tym ludziom, kiedy oni na skutek własnej niezgody na wykluczenia stają się ostatecznymi, nieodwracalnymi proletariuszami, tracąc wszelkie szanse?

Czy ktoś zauważył, jak łatwo jest pogubić się w pryncypiach, jak coraz częściej pośród dowolnych pariasów dostrzec podział klasowy, w tym marksowskim sensie: elity i masy feministyczne,  elity i masy religijne, elity i masy ekologiczne, elity i masy BDSM, elity i masy – o zgrozo- lewicowe…?

 

*             *             *

Wszyscyśmy w jednakim położeniu. Te krótkie słowa zawierają esencje różnicę między proletariuszem a pariasem. Otóż proletariusz widzi człowieka wyzutego z szans nawet w kimś, kto z powodów pozaklasowych go zwalcza. Kibole zwalczają lewaków, naziole zwalczają wykształciuchów, wielko mieszczuchy zwalczają moherów.

Pariasi bardzo chętnie znajdują powód, by komuś będącym w identycznym położeniu przyłożyć łatkę (komuch, Żyd) i w ten sposób odroczyć jego emancypację, dać sobie pierwszeństwo w drodze ku lepszemu światu.

Mam oto przed sobą zaproszenie ze strony ludzi, których znam długo i szanuję, do dyskusji na temat naprawy rozmaitych dziedzin życia zbiorowego współczesnych Polaków, a w tym zaproszeniu zestaw obszarów, gdzie postuluje się rozwiązania (dyskusję o nich) wychodzące naprzeciw „niedostatecznej demokracji w Polsce oraz w UE”:

  1. łagodzące lub likwidujące nierówności majątkowe i dochodowe,
  2. dotyczące polityki klimatycznej i ekologicznej,
  3. reforma systemu pracy (praca płatna i nieodpłatna oraz cały zestaw zagadnień prawa pracy i nadzoru państwa),
  4. likwidacja rajów podatkowych i przywilejów gospodarczych korporacji,
  5. powstrzymanie i odwrócenie narastania nieuzasadnionych nierówności,
  6. usamorządowienie,
  7. reforma komunikacji społecznej (media),
  8. rozdział instytucji Kościoła od państwa,
  9. reforma modelu i praktyki edukacyjnej,
  10. reforma finansów i polityki monetarnej,
  11. rozwój (poszerzenie) liberalnej polityki dot. praw człowieka – czas wolny, mieszkanie, samostanowienie)
  12. reforma ustrojowa, zapewniająca rzeczywisty trójpodział władzy i prawa obywatelskie;
  13. reforma sądownictwa,

 

Pomijając – wybaczalny we wstępnym zaproszeniu do dyskusji misz-masz tego zestawu – natychmiast skojarzyłem to sobie z takim zawołaniem obecnym niegdyś na gmachu jednej z central związkowych: skoro zyski kapitału rosną, powinny wzrosnąć też płace. Dla mnie oznaczało to, że „nie ruszamy mechanizmów prowadzących do zysku, tylko domagamy się proporcjonalnego udziału w tych zyskach”.

Jak autorzy tego zaproszenia godzą to z powtarzanym wciąż w tekście antykapitalizmem?

 

*             *             *

Chyba muszę wrócić do czegoś, co klasycy tematu nazywali wyzwoleniem pracy. Otóż przywykliśmy od pokoleń do tego, że kiedy szukamy chleba – to idziemy do „automatu dającego zatrudnienie”, bo w ten sposób uzyskamy wypłatę, za którą ów chleb zakupimy. Tym samym godzimy się na to, że ktoś nam ów „automat” ustawia w naszej przestrzeni i nie wnikamy w to, jak on działa.

A działa on w taki sposób, że… nie działa, kiedy wszyscy go zignorujemy. To my i nasze starania powodują pracę tego automatu.

Tymczasem jego dysponent udaje, że robi nam łaskę, daje zatrudnienie, jest naszym dobroczyńcą. I sam siebie nazywa przedsiębiorcą, a nie zastawiaczem pułapek na głodnych.

A można sobie wyobrazić sytuację jakościowo inną. Grupa poszukiwaczy chleba przejmuje kontrolę nad takim automatem dającym zatrudnienie i – wedle swojego uznania – decyduje o tym, jak i na jakich warunkach wynagrodzić twórcy tego automatu jego wysiłek i talent.

Powtórzę, bo to nie serial „Hallo, hallo”: to nie dostarczyciel automatów dających zatrudnienie dyktuje głodnym cały ustrój korzystania z „automatu dającego zatrudnienie” – tylko ci, którzy w codziennym trudzie podtrzymują ów automat w dobrej kondycji – dyktują konstruktorowi-dysponentowi automatu warunki, na których ma on prawo go udostępniać.

Już słyszę: obrazi się on i zabierze swój automat do domu. Odpowiadam: a niech go sobie zabiera, postawi w salonie i podziwia, aż sam zdechnie z głodu. Bo mu bez „zatrudnionych” ten automat nijak nie zadziała, więc jego cały „ustrój” psu na budę…

Oczywiście, jesteśmy wszyscy realistami, a nie tępymi rewolucjonistami. Tyle że ja nie godzę się na to, by konstruktorzy albo dysponenci „automatów dyktowali wszystkim warunki, na jakich będą dawali zatrudnienie przy tych automatach.

Świat zna ten mechanizm wyzwalający pracę Ludzką spod dyktatu dysponentów automatów, i nazywa ten mechanizm SPÓŁDZIELCZOŚCIĄ. Tyle tylko, że świat „nie dowierza” spółdzielczom i nadal trzyma się nie tego rąbka spódnicy co trzeba.

Powstrzymam się od „referatu nt podziału pracy i jej owoców” i przejdę do konkretnego przykładu dobrze znanego w Polsce w postaci spółdzielni o nawie MASZOPERIA.

 

*             *             *

Oto wyimek z polskiej wersji hasła „maszoperia” w Pedii:

Maszopi, członkowie maszoperii, związani byli między innymi zasadami równości i solidarności.

Zasada równości przejawiała się przede wszystkim w równym wkładzie do wyposażenia łodzi wyprawiającej się w morze – każdy członek oddawał swoje sieci – oraz w równym podziale połowu i zysku otrzymanego z nadwyżek.

Choć połowem trudnili się tylko mężczyźni, zasada równości wymagała udziału w pracy także dzieci i kobiet. Ich rolą było wyciąganie sieci, naprawa ich, zajmowanie się rybami.

Podziałem zysku zajmował się szyper. Czynność ta odbywała się w dzień luźniejszy (np. w czasie sztormu) lub świąteczny (niedziela). Sam podział zysku był rodzajem spotkania towarzyskiego kończonego wspólnym posiłkiem i wypitkiem. Rola szypra była dziedziczna i z powodu jej wypełniania nie przysługiwały żadne dodatkowe zyski, wręcz przeciwnie, szyper musiał własnym sumptem przyszykować poczęstunek.

Istniał szereg reguł określających odstępstwa od zasady równości, np. właściciel łodzi otrzymywał większy zysk (ale o reperację łodzi musi dbać już sam), maszop żonaty otrzymywał zysk o 25% większy itp.

Solidarność przejawiała się z kolei w innych normach, np. wdowa, dopóki nie sprzedała sieci, łodzi itd. zmarłego męża i udostępniała je maszoperii, w której mąż miał swój udział, otrzymywała pewien zysk. Jeśli ktoś był ciężko chory, przez rok brał udział w podziale zysku, tak jakby był całkowicie sprawnym członkiem maszoperii; później, po roku, jego udział w zysku zmniejszony zostawał do połowy; jeśli zaś choroba wynikała z pijaństwa, jego udział przeznaczano dla biednych.

Inne reguły nakazywały maszoperii oddanie pewnej stałej części zysku na cele społeczne (np. przytułki, szpitale). Kaszubi utrzymywali w ten sposób także księży (zwyczaj wywodzi się z XII w. – dziesięcina rybna). O tym ile należy się duchowieństwu decydowała uchwała maszoperii.

TERAZ JUŻ JA: można? Można!

Opisany przypadek spółdzielni czyni samorządną społeczność rybaków zbiorowym panem swojego losu, gdzie jest godne miejsce i dla słabszych, i dla religii, znalazłoby się też godne miejsce dla lekarza, nauczyciela, zaopatrzenie i dla wszystkich, którzy nie stronią od pracy. Zaś szyper nie jest panem i zdziercą, tylko przywódcą samorządnej społeczności rybackiej.

Teraz już tylko zapytam, dlaczego tak piękna formuła samorządności w życiu zbiorowym i w pracy nie stała się powszechna. I odpowiadam: bo nie w smak jest ona takim, którzy wolą korzystać z cudzej pracy rozstawiając „automaty dające zatrudnienie”. A nie wszyscy są odporni na ich czary-mary.

 

*             *             *

Więc jeśli ktoś bredzi o tym, że socjalizm to ustrój dla próżniaków i nierobów – niech się nauczy – na przykład – mowy niderlandzkiej i poczyta rozmaite uwagi pod hasłem „maatschappij”.

Bo tam znajdzie świat bez kapitału pojmowanego jako zestaw sztuczek zamieniających pracownika i konsumenta w automat dostarczający zysków próżniakom i nierobom. Pod warunkiem, że właściwie odczyta słowo „maatschappij”, bo nie oznacza ono po prostu „społeczeństwo” (z wszystkimi wdrukowanymi nam skojarzeniami), tylko „społeczność, samo-organizacja”.

I – skoro już brniemy w ten „komunizm” – to przetłumaczę marksowskie sformułowania „zrzeszenie zrzeszeń wolnych wytwórców” na nasze swojskie: >>powszechne dobrowolne samorządne zrzeszenia kooperatyw i spójni<<, wolne od władczego aparatu biurokratycznego, mającego skłonność do zadawania „odgórnego” przymusu i takiejż przemocy.

Bo poszukiwania chleba – nie muszą oznaczać konieczności poszukiwania władcy i ciemiężyciela, lubiącego nas oskubywać.

 

Jan Gavroche Herman