Proletariusze a wykształciuchy

2020-01-02 11:07

 

Wszystko się powoli wyjaśnia. Przede wszystkim to, że lewica w osobach swoich aktualnych decydentów przyjęła do akceptującej wiadomości swoją porażkę w polskiej kampanii prezydenckiej 2020.

Pozostaje już tylko wyjaśnić, o co w ogóle „będzie grane” po stronie lewicowej. Bowiem wiele wskazuje na to, że o nic poważnego. Proletariusze wszystkich polskich regionów, metropolii, miast, dzielnic,  wsi i osiedli mogą zapomnieć o tym, że ktoś ich będzie reprezentował w staraniach o godny dochód zwany chlebem powszednim, o ich podmiotowość pośród lokalnej społeczności, o szanse dla nich i dla ich potomstwa.

Transformacja w Polsce zwyciężyła. Chodziło w niej o priorytet dla międzynarodowej finansjery, o marki, firmy i patenty. Wszystkie te sprawy są w Polsce zagraniczne, a nawet jeśli są polskie – to się zagranicznie nazywają. Nawet słowo „proletariusz” – już dawno przecież spolonizowane – ktoś nam teraz wmawia w obcym brzmieniu „prekariusz” i udaje, że nie widzi różnicy innej niż słownikowo-estetyczna.

Na skutek konsekwentnej presji  zewsząd – Proletariuszy polskich cechuje brak świadomości „dla siebie”, przy jednocześnie niskiej świadomości „w sobie”. Wyjaśniam:

  1. Świadomość „w sobie” jest pochodną samo-refleksji na temat własnego położenia ekonomicznego-społecznego. Proletariusz jest proletariuszem dlatego, że „ci drudzy” nie dopuszczą, by jego dochody pozwoliły mu na jakiekolwiek oszczędności: albo strzygą go przy wypłacie, albo wymyślają mu takie ekstra-postępowe  potrzeby, które „musi” zaspokoić, bo inaczej jego życie stanie się nędzne, nienośne, miałkie, ponure, bez sensu. I proletariusz albo to rozumie, albo nie – i w tym drugim przypadku nie ma rozeznania w beznadziejności swojego własnego położenia, za to zręcznie sobie klika jak każdy inny bogacz;
  2. Świadomość „dla siebie” dojrzewa, kiedy proletariusze wyposażeni w świadomość „w sobie” dostrzegają wokół podobnych sobie, więc stają się odrębną społecznością rozumiejącą swój klasowy interes: jesteśmy równoprawnymi współtwórcami społecznej puli dostatku, należy nam się proporcjonalny udział w podziale tej puli, a nie łaskawe, filantropijne, socjalne, pięćset-plusowe ochłapy mające nas uspokoić, obłaskawić, wycofać do pokornej pozycji „służę jaśnie panu”, zamiast zadawać wciąż to samo pytanie „czy pomyślano tu o każdym?”;

Więc o ile niektórzy z nas, proletariuszy, rozumieją właściwie swoje położenie (bez szans na poprawę statusu „ostatniego” w łańcuchu) – o tyle niemal nikt z proletariuszy w Polsce nie ma świadomości, że trzebaby się upodmiotowić, i to nie w trybie roszczeniowym, tylko w trybie samo-gospodarskim (rady samorządowe, spółdzielnie-kooperatywy). Niech dowodem będzie podejście proletariuszy do spółdzielczości: unikają jej jak ognia, wola dawać się wyzyskiwać, bo widzą „przekręcalnie” w postaci spółdzielczości mieszkaniowych, spółdzielczości pracy, spółdzielczości rzemieślniczej, rolnej, itp. (w rolniczych „grupach producenckich” – najwięcej jest spółek, średnio jest stowarzyszeń, śladowo zaś – spółdzielni). Wspólnoty mieszkaniowe w miastach – za nic nie chcą stać się spółdzielniami. I tak dalej…

 

*             *             *

Zatem Proletariat tkwi w ciemnocie świadomościowej. Woli bata nad sobą i nieuchronnego windykatora na swojej wypłacie i majątku – niż podmiotowość. Żadna łże-lewica się za nim nie ujmie.

Bo polska łże-lewica – to Wykształciuchy. Oczywiście, nie stoję okoniem przeciw nauce i oświacie, wręcz przeciwnie. Ale mój sprzeciw – i to stanowczy – budzi owcza pogoń za jakimkolwiek, nawet szemranym dyplomem i tytułem „naukowym”, która zastąpiła w Polsce rzeczywiste pragnienie prawdziwej wiedzy. Mamy w Polsce kulturę „uniwersytetów gotowania na gazie”. Sztance i formułki sobie – a życie sobie.

Polskie Wykształciuchy łże-lewicowe zajmują się egalitaryzmem (rozmaitymi równościami), genderem (dzieleniem dwupłciowego włosa na dziesięcioro orientacji łóżkowych), pacyfizmem (można bić, byle nie mocno i nie każdego), syndykalizmem (niech płace nadążają za odsetkami z kapitału), feminizmem (dziecko jest własnością posiadaczki brzucha, a obowiązki w formie długu ma mężczyzna), ekologią (potrzeby muszki-plujki ponad potrzeby człowieka)  – i dziesiątkami innych „izmów”, byle nie zajmować się powrotem na ścieżkę upodmiotowienia proletariatu, byle nie dążyć ku zniesieniu antagonizmów klasowych w drodze samorządności obywatelskiej ugruntowanej samo-gospodarczymi kooperatywami.

Polska łże-lewicowość jest więc – nie bójmy się tego słowa – zwyczajną, przaśną salonowością. Robotniczości nie da się mieszać z g…wnem, zaś salonowość można przykleić do dowolnego profilu ideowego. Ekologizm, feminizm, pacyfizm, egalitaryzm, nawet genderyzm – dadzą się dopasować do nawet kruchty, a na pewno do kapitału, byle je podrasować odpowiednio.

To są wszystko ważne sprawy – tylko nie trącają nijak spraw zasadniczych. To jest tak, jakbyśmy bardzo zabiegali o błękit i inne fajne barwy na fasadzie – pokrywając nimi to co zmurszałe, przegniłe, nieludzkie.

 

*             *             *

Dedykuję różnym Śmieszkom, czy innym nazwiskom łże-lewicy przymierzanym do salonowej polityki polskiej.