Produkcja kwitów

2010-02-20 23:01

 

PRODUKCJA KWITÓW MIAŁKICH I BANALNYCH

/naprawdę, wielka jest różnica między tekstem autentycznym a wypracowaniem/

 

Kwitem w naszym środowisku nazywa się wszelkie dokumenty i teksty mające charakter nie-prywatny, tworzone w celu opublikowania poliszynelem lub w jakiejś bardziej cywilizowanej formie.

Kwit zaczyna się od natchnienia, indywidualnego lub zbiorowego. Oto jest jakaś sprawa, może nawet Sprawa, co ja mówię: SPRAWA! – i tę sprawę trzeba jakoś spointować, w postaci stanowiska, komunikatu, oświadczenia, uchwały, regulaminu, odezwy, apelu, listu, statutu, protokołu. Kiedy natchnienie już się zinstytucjonalizuje, kiedy stanie się rysem charakteryzującym konkretna zbiorowość – zaczyna się redagowanie kwitu. Przebiega ono najprzeróżniej, na przykład w formie burzy mózgów, albo poprzez powierzenie ich specjalnym redaktorom, niekiedy zresztą taki kwit przynoszony jest zawczasu na spotkanie, a całe to natchnienie jest manipulowane.

Po zredagowaniu kwit powinien być jeszcze raz uważnie odczytany w gronie zainteresowanych i poprzez zatwierdzenie puszczony z obieg. Niekiedy właśnie tak się zdarza.

Spróbujmy zatem dociec, dlaczego tak mało kwitów na przestrzeni Historii zapada nam w pamięć, skoro ludzi natchnionych i takichż zbiorowości mamy całe mrowie? Czyżby to wszystko było udawane?

Otóż nie, a prawda jest prosta i banalna, jak większość kwitów. Otóż natchnienie to jedno, a usytuowanie natchnionych w społecznej rzeczywistości – to drugie. Powiada się, że chciałoby się czasem przywalić tym „na górze”, albo napisać prawdę o sobie, czasem warto by ogłosić jakąś odkrywczą myśl niezależną, ale w trakcie redagowania przychodzi refleksja, najważniejsza, bo totalitarna w skutkach refleksja o tym, że przecież ten kwit od zaraz zacznie żyć nie swoim życiem, poniosą go komentarze i reakcje, podejmie go opinia bardziej lub mniej publiczna, przyczepi się jakaś łajza, albo nie daj boże jakiś ważniak, a tu są jeszcze zwykłe, codzienne sprawy do załatwienia, nie można psuć roboty ambitnym kwitem, właściwie spróbujmy panu bogu zapalić świeczkę, a diabłu pozostawić ogarek, tak wszystko wyważyć, żeby zrozumiał ten, kto ma zrozumieć, a resztę pokryjmy okrągłościami, tylko co będzie, jeśli zrozumieją inni, a właściwi zauważą tylko krągłości, najlepiej w ogóle wszystko jeszcze raz od nowa zacząć, zupełnie nie z tej strony...

Bywa, że w wyniku takiego procesu redakcyjnego jedyne, co się ostaje, to zamiar zakończenia spotkania kwitem, natomiast co to będzie za kwit, o czym i do kogo – staje się jakby mniej zobowiązujące. Ginie cały sens tej inicjatywy, zostaje ona goła i wykastrowana., a kiedy jej ojciec upomina się o przywrócenie jej sensu i odzieży – bywa, że go grzecznie przywołują do porządku. Niech siedzi cicho i dba o to, by mu zupełnie nie odebrali ojcostwa, bo wtedy zamiast laurów inicjatora dostanie jeszcze baty za sprowadzenie na zebranych niebezpieczeństwa, o czym było wyżej.

No, i zaczyna się redakcja od nowa, tym razem z pełną świadomością, jakie zagrożenie mogą przynieść konkretne słowa, sformułowania, akapity, a nawet poruszenie półgębkiem jakiegoś tematu. Powstaje wymęczony, wymiętolony kwit, miałki i banalny jak sumienia, które go preparują. Kwit jak najbardziej poprawny, choć wszyscy się łudzą, że jakieś platoniczne natchnienie, paradoksalna intuicja wybranych odbiorców pozwoli im odczytać w kwicie to natchnienie, które sami redaktorzy dopiero co odrzucili. I wiecie, że tak niekiedy się zdarza?

Porządne, soczyste, bombowe kwity powstają wtedy, kiedy są już niepotrzebne: kiedy i tak niczego już nie zmienią, kiedy autorzy stoją na straconych pozycjach, kiedy dokonał się jakiś dramat lub jest tuż-tuż nieuchronny.

Albo rodzą się z redaktorów niezłomnych, a tych raczej niewielu.