Procesja

2010-04-15 03:20

 

Naprawdę, to się robi niesmaczne. Długa kolumna przyjaciół i nieprzyjaciół, współpracowników i magików, znajomych z realu i z ekranu, polityków i kto tam ich wie, maszeruje wzdłuż szczątków najważniejszego z „poległych” i lukruje go do granic przesłodzenia. I – najprawdopodobniej – spora z nich część czeka na dobry moment, żeby z dziką satysfakcją domieszać dziegciu.
 
Lech Kaczyński – podkreślmy: wraz z bratem, którego nie odstępował – inteligent warszawski, z godnym pozazdroszczenia zabawnym epizodem kinematograficznym z dzieciństwa, prawnik, konserwatysta-pragmatyk (ani zbyt pobożny, ani zbyt pryncypialny), należał do czołówki opozycjonistów polskich, stojąc zawsze w drugim szeregu, puszczając przed siebie postacie, które szanował, które w Gdańsku i Warszawie narzucały ton i formułę ruchowi dysydenckiemu w czasach późnego PRL. Był – wraz z bratem – na tyle nieśmiały w swojej opozycyjności, że raczej traumatycznych doświadczeń nie miał (nie mieli).
 
W odróżnieniu od brata założył rodzinę i poszedł „po całości” w karierę akademicką, choć najprawdopodobniej nie zostanie zapamiętany jako powalający autorytet w dziedzinie prawa pracy.
 
O ile brat ma temperament wodzowski i wysławia się bez ogródek – on dysponował tą szczególną cechą, która stabilizuje polityka na urzędach, jakie mu są powierzane. To jest dar ulokowany w mentalności, jakiego brakuje wielu urzędnikom, którzy zamieniają swoje fotele w wehikuły sobiepańskiej władzy: Lech Kaczyński tej pasji nie reprezentował ani jako ober-kontroler, ani jako minister, ani potem.
 
W kraju 40-milionowym nie zostaje się kandydatem na urząd Prezydenta wyłącznie w wyniku kaprysu: muszą istnieć siły polityczne (zatem niekoniecznie do spodu szlachetne i czyste), które mu zaufają i zorganizują mu „echo” pośród elektoratu. Przecież PiS nie miał ponad 50% poparcia w dniu wyboru Lecha Kaczyńskiego, a to oznacza, że w tę stronę spojrzały z nadzieją jeszcze inne siły polityczne.
 
Sprawując swój urząd Lech Kaczyński wyraźnie dojrzewał, zmieniał się. W coraz mniejszym stopniu przyjmował – nieco awanturniczy – styl brata i swojej rodzimej partii politycznej, wciąż bardziej rozumiał, że jest Prezydentem, a nie delegatem partii, której Prezesowi meldował się tuż po wyborze.
 
Cztery lata jego prezydentury można zatem ocenić dobrze w tym sensie, że Polska zaczynała mieć znów Głowę Państwa zdolną poświęcić ideologię i politykę, a w to miejsce unieść sprawy godne męża stanu, sprawy związane z Racją Stanu, a nie z polityką saute. Zaskakująco dobrze odnalazła się też jego małżonka, przesuwając swój wizerunek od gospodyni domowej dbającej o prowiant i krawat po kobietę zdolną skupić powszechną uwagę na palących problemach dotyczących prostego człowieka: status kobiety i rodziny, sytuacja życiowa Polaków, itd.
 
Zapamiętałem ten właśnie postęp, a nie konkretne zdarzenia, niekiedy godne uśmiechu, a i poważniejszej krytyki. Dzisiejszym krytykom, zwłaszcza tym mającym dostęp do mikrofonów, warto zwrócić uwagę na wszystkie banialuki, które opowiadali o polityce, gospodarce i świecie cztery lata temu. Co, nie ma takich, którzy się wtedy mylili, a nawet wygłupili? Ja twierdziłem z początku, że mamy pecha w sprawach prezydenckich (myślałem o trzech ostatnich wybrańcach). A oni – Prezydenci – dali sobie jakoś radę bez mojego złowieszczenia. I nasz kraj też sobie radę dał.
 
Prezydent Lech Kaczyński nie był politykiem przesadnie wybitnym, jeśli w ogóle da się coś takiego powiedzieć o człowieku, który pełnił co najmniej cztery „pierwszoligowe” funkcje w kraju, a wcześniej nie zasypiał gruszek w popiele. Jeśli zatem tak twierdzę, to przez porównanie do takich współczesnych mu głów państw, jak europejskie, rosyjskie, amerykańskie, latynoskie. Niewątpliwie miał „zagrania” jak Berlusconi, Sarkozy, Bush-Junior, czy nieco wcześniej Jelcyn, ale też niewątpliwie nie zdobył sobie takiego miru jak Merkel czy Putin, Chirac (wcześniej) i Blair.
 
Po dobrej – choć też pełnej śmiesznostek i powodów do oburzenia – prezydenturze poprzednika, Lech Kaczyński nie pozostawia rumowiska, które zapowiadali jego przeciwnicy, które mu wciąż wróżyli oponenci z Internetu. Bronisław Komorowski nie musi niczego „zamiatać” przy Krakowskim Przedmieściu, może spokojnie kontynuować dzieło poprzedników. Zauważył to ktoś?
 
Moja polityczna podejrzliwość każe w peanach i chlipaniach wokół Prezydenta Kaczyńskiego – którego ośmielam się nazwać po prostu „zwykłym, normalnym prezydentem średniej wielkości kraju” – doszukiwać się jakiejś ukrytej intencji, mam też niemal pewność, że sekretna gra o wizerunek Prezydenta jeszcze nie zakończyła się. Dlatego rozważania wawelsko-powązkowskie, choć pilne z powodów oczywistych, mimo wszystko uważam za naciągane. Obym się mylił, i jeśli jest tak, że błądzę, to już odszczekuję. Ale też odgryzam się nieśmiało: czy za życia ktokolwiek ośmieliłby się przyrównywać go do Papieża-Polaka? Czyżby zatem śmierć w katastrofie nobilitowała aż tak bardzo? Czy może to wszystko jest fasada nieopamiętania?
 
Chodzi mi o to, żebyśmy starali się pisać tu w omawianej sprawie tak, jakbyśmy byli już pół roku co najmniej po wstrząsie. Bośmy publicyści, choć w większości amatorzy.

Kontakty

Publications

Procesja

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz