Powiośnie

2019-02-17 11:49

 

W grudniu odbyliśmy w niewielkim gronie naradę-operatywkę, umówiliśmy się na „ścieżkę dochodzenia” do pewnego projektu społecznego, który nazwaliśmy roboczo „Przedwiośnie”.

Projekt polega na tym, by „ogarnąć” – docelowo – te wszystkie przypadki wykluczeń, które „biorą się” z utraty potencjału samorozwojowego oraz z utraty gwarancji stałego dochodu na godnym poziomie. Wyjaśnijmy.

Są – w pewnej nieoficjalnej „wykładni” – cztery stadia wykluczenia społecznego:

  1. Utrata potencjału samorozwojowego;
  2. Utrata gwarancji stałego dochodu na godnym poziomie;
  3. Utrata „pełni domowej”;
  4. Utrata potencjału społecznego;

Potencjał samorozwojowy

Dwa skrajnie różne wizerunkowo, ale identyczne w treści społecznej przykłady. Pierwszy to taki: człowiek tak niewiele zarabia, że  aby przeżyć do jutra, musi pracować bez wytchnienia, na odpoczynek i „regenerację” ma może 10 godzin w tygodniu, ale wtedy łapie każdą chwilę, by się nacieszyć życiem, gadgetami, chwilą bieżącą. Drugi przykład: korporacja wsysa człowieka do imentu, zarabia on mnóstwo pieniędzy i innych apanaży, ale również nie ma czasu „odpocząć od firmy”, nawet fundowane przez firmę wczasy egzotyczne trzymają go na uwięzi i każą myśleć wyłącznie o obowiązkach. W obu przykładach widać jedno: nie ty decydujesz o tym, w którą stronę pójdą twoje talenty, pasje, umiejętności, stałeś się „homo sacer”, dla kolejnego „mieszczańskiego” kęsa grasz wewnątrz systemu, który ciebie wyjaławia.

Stały dochód na godnym poziomie

Godny poziom ma w każdym przypadku inną wiązkę wymiarów. Ale zawsze chodzi o to, by biorąc do ręki kolejny kęs konsumpcyjny – pożywienie, odzienie, gazetę, bilet, chwilę relaksu, medykament, nową książkę – nie gryźć się we własnym sumieniu, czy ten oto kęs będzie można powtórzyć jutro, czy nie jest on zapowiedzią jutrzejszej dziury w budżecie. Otóż okazuje się, że poważna – i wciąż rosnąca – część ludzi nie ma pewności, że „jutro i w najbliższym czasie” będzie można sobie pozwolić na te kęsy konsumpcji (niewyszukane przecież), chyba że ugnie się karku przed szefem, rywalem, głową rodziny, przywódca środowiskowym – no poświęci się swoje „ja” (ambicje, pragnienia) na ołtarzu „bezpieczeństwa dochodowego”, a i tak niepewność stale nam towarzyszy.

Pełnia domowa

Domem od zawsze nazywałem takie miejsce (adres), gdzie można bezpiecznie odkładać swój dorobek życiowy, ćwiczyć elementarne umiejętności społeczne w gronie najbliższych (do których możesz odwrócić się tyłem, zasnąć przy nich, bo nic ci nie grozi), uprawiać biopolityczną magnificencję (prościej: wzrastać społecznie w oparciu o Dom). Taki dom łatwo jest „podkopać”: ktoś umiera lub chronicznie zachoruje, ktoś zdradza (niekoniecznie „sypialnie”), odpada jedno ze źródeł dochodu, staje się pożar albo inny kataklizm, pojawia się zagrożenie w postaci czyjegoś „dybania” na nasze mienie, zdrowie, życie, integralność. Zapewne jeden „podkop” nie czyni spustoszenia, zawsze można się przeorientować, ale kilka potknięć (np. „ktoś dorosły pół roku spędza na „saksach” zagraniczych) – i spójność, bezpieczność domowa murszeje.

Potencjał społeczny

Mówimy o takim potencjale, jeśli kilka „drobiazgów” poza własnym Domem nas „obchodzi”, i to z wzajemnością, czyli mu jesteśmy dla otoczenia kimś potrzebnym. Formalne wyrazy takiego potencjału to uczestnictwo w życiu lokalnej społeczności, wspólnoty, środowiska, organizacji, firmy, czynne reagowanie na sprawy „dostarczane” przez „poliszynela” albo media informacyjne, uczestnictwo w przedsięwzięciach „społecznikowskich” i „biznesowych-inwestycyjnych” (własny wkład na miarę możliwości i zapatrywań). Jeśli jednak zdarza się, że popadamy w apatię ideową, polityczną, społeczna (choćby towarzyską), jeśli nic nas nie obchodzi, a zarazem przestajemy sami obchodzić kogokolwiek, otrząsaja się wszyscy od nas i naszych „zgłoszeń” – to mamy do czynienia z „l’uomo senza contenuto”, ostatecznym wykluczeniem, najprawdopodobniej samo-reprodukującym się, czyli nieodwracalnym.

 

*             *             *

Dziewięćdziesiąt procent instytucjonalnego, urzędowego, oficjalnego „zapobiegania wykluczeniom” skupia się na bezrobociu, bezdomności, uzależnieniach, dramatach losowych, skutkach popełnionych przestępstw. Czyli wszystkie te projekty skupiają się na zwulgaryzowanych, skrajnie uproszczonych, dających się biurokratycznie sformalizować przejawach wykluczenia. Nawet utrata gwarancjo godnego dochodu sprowadzana jest do wspólnego mianownika „bezrobocie”, a ciężkie naruszenie integralności domowej sprowadza się do statystycznej kategorii „bezdomność”.

I wtedy sięga się po łatwiznę: rejestruje się bezrobotnego i bezdomnego i – wedle regułek, rubryk, procedur – niesie mu się „pomoc” w postaci zasiłku czy noclegowni.

Nic bardziej szkodliwego społecznie. W ludziach doświadczanych przez życie wyrabia się odruch niegodnego liczenia na urzędową (ew. pozarządową) pomoc jednorazową lub „rewolwerowo powtarzalną”, a podatnika drażni się „wspieraniem nierobów”, na co on, podatnik, „musi się składać” poprzez budżety.

No, i zupełnie pomija się pierwsze stadium wykluczenia (idź do psychoterapeuty, załatw sobie skierowanie na sanatorium) – i z obrzydzeniem spogląda się na „tych zmenelonych” (czwarte stadium), którym już wszystko wisi i oni też raczej zniechęcają do siebie wszystkich wokół.

Sprowadzenie wykluczeń do niezmiernie sformalizowanych kategorii bezrobocia i bezdomności – to pułapka. Doraźnie najtańsza, w konsekwencji długofalowej – dramatycznie kosztowna. Rosnące fundusze pracy i fundusze socjalne nijak się mają do skali tych wykluczeń, ani bezdomność, ani bezrobocie nie poddają się „polityce zasiłkowej” i „polityce inkluzji” (aktywizacji), ich skala nijak nie zależy od rzeszy urzędników w „pośredniakach” (pojawia się żer dla wydrwigroszy „śmieciówkowych”), ani od masy „organizacji pozarządowych”, które w reżimie zadanym urzędowo, w pełnej zależności od łaskawości tych urzędów, mielą fundusze i dary-zbiórki pisząc sprawozdania o liczbie „beneficjentów” i o „wykonaniach” zadań zleconych-dotowanych. To jest żer dla rozmaitych egzaltacji (blokowanie eksmisji, spektakularnych zbiórek) i „owsiakowizny” (dobroczynność jako sposób na dostatnie życie filantropów).

 

*             *             *

Dużo poważniejszym wyzwaniem jest „program społeczny” naznaczony dwoma priorytetami:

  1. Montować w przestrzeni publicznej okazje do wspólnotowości, czyli budowania środowisteczek dobrosąsiedzkich, wzajemniczych, samopomocowych, składkowych;
  2. Budować „społeczne zbiorniki retencyjne”, dzięki którym ludzi wybawi się od „nurtu w dół” ku „zmeneleniu”, da się im czas o możliwość zorientowania się i przeorientowania;

A przecież jeszcze niedawno takie możliwości – i to sieciowo – były obecne, choć również zbiurokratyzowane, wręcz „nomenklaturowe”: mowa o Ochotniczych Hufcach Pracy, Lidze Obrony Kraju, Związku Harcerstwa Polskiego, Polskim Czerwonym Krzyżu, Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej, Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, Kołach Gospodyń Wiejskich, Uniwersytetach Ludowych (i Robotniczych), Państwowych Ogrodach Działkowych, świetlicach wiejskich i osiedlowych, ogrodach jordanowskich – i kilkunastu innych „formacjach”.

Te znakomite narzędzia zapobiegania wykluczeniom (bez uszczerbku dla ludzkiej godności) najpierw zostały poddane demutualizacji (komercjalizacja, „świeckie zakony żebracze”), a następnie „zdekomunizowane” (zapętliły się kadrowo w gronie starzejących się dinozaurów).

Zamienniki dzisiejsze (nazwijmy je Transformatorami) mają już ten ryt, który nosi znamiona „liberalnego ukłonu” wobec nie radzących sobie z intensywną komercjalizacją kapitałową, czyli – społecznej gospodarki rynkowej. Wielu sądzi, że SGR to taki współczesny socjalizm. I tych wielu (Miller, Kwaśniewski, Czarzasty, Zandberg, Biedroń, Nowacka, Kalisz, a nawet Kaczyński czy Kosiniak-Kamysz – wchodzi w tę pułapkę, zaspokajając sumienia i „przy okazji” blokując rzeczywiste potencjały.

Powiedzmy dobitnie: nie poprzez udoskonalenie Budżetów (redystrybucja „ścinek” od dochodów), tylko poprzez promowanie samorządności-spółdzielczości (nie mylić z łże-spółdzielczością i łże-samorządnością) można osiągnąć stan, kiedy „wszystkim wokół stanie się wiadome”, że sąsiad lub ktoś równie bliski „gubi zaczepy” stabilizujące go dochodowo i społecznie. I nie leczy się takich sytuacji dokładając podatek i kreując fundusz – tylko uruchamiając dobrosąsiedzkie, wzajemnicze, składkowe, wspólnotowe przedsięwzięcia, zanim stan wykluczenia na dobre się zadomowi.

 

*             *             *

Projekt, o którym wspominam na początku, noszący nazwę „Przedwiośnie” – to docelowo gęsta sieć spółdzielni socjalnych specjalnego typu (tzw. spójni komunarnych), które są „gotowe” (obecne w przestrzeni sołectw, osiedli), reagują „przygarnięciem” kogoś, kto „już jutro będzie wykluczony”. Przygarnięcie jest dobrowolne, ale jeśli nastąpi – to nie tylko konkretny człowiek zagrożony, ale kilkoro jego bliskich znajdą swoje szanse na ponowne godne zaistnienie, bez konieczności „upadku”, bo dopiero po upadku „wychwytują” go statystyki i procedury urzędowe i „pozarządowe”, o których piszę wyżej.

Projekt opóźnił się z różnych powodów – i całe szczęście: gdyby on już dziś „hulał” – przykryłaby do „biedronizacja”, utopiwszy następnie w nowacko-zandbergowsko-palikotowo-kaliszowych bon-motach, w teatrzyku egzaltacji i wciąż od nowa odkrywanych „mądrości społecznych”.

Tu zaś trzeba, aby „plusowo-socjalne pogotowie Kaczyńskiego” – jakże potrzebne doraźnie – zastąpić „krokiem następnym”, czyli remutualizacyjnym (przeciwstawnym demutualizacji) projektem zasygnalizowanym wyżej w dwóch punktach, które powtórzę:

  1. Montować w przestrzeni publicznej okazje do wspólnotowości, czyli budowania środowisteczek dobrosąsiedzkich, wzajemniczych, samopomocowych, składkowych;
  2. Budować „społeczne zbiorniki retencyjne”, dzięki którym ludzi wybawi się od „nurtu w dół” ku „zmeneleniu”, da się im czas o możliwość zorientowania się i przeorientowania;

Jest jasne, że ani formacja parafialno-patriotyczna, ani formacja euro-biurokratyczna nie pójdzie w kierunku demutualizacji, bo pierwsza oparta jest na „surowym patrymonializmie” nie dającym szans na oddolność, a druga oparta jest na bredniach demokratyczno-podobnych, w rzeczywistości nieuchronnie rozwarstwiających społeczeństwo (Ludność).

Natomiast socjaliści – nawet jeśli dziś są obsobaczani jako „komuchy”, albo „złogi PRL” – już w pierwszej połowie XX wieku skutecznie i na skalę masową, wraz z ludowcami – ów dwupunktowy program remutualizacji wdrażali.

Czego życzę wszystkim, którzy już poczuli „dotyk Transformacji”, albo są na najlepszej ku temu drodze, z impetem pędząc wstecz, myśląc, że pędzą ku przyszłości.