Potępieńcy i kajdaniarze

2015-10-18 12:02

 

Mam nadzieję, że kiedy wypowiadam słowo „skowyt”, to Czytelnik nie sięga po słownik na półce, ani do Pedii – tylko do konkretnego wspomnienia. To pogląd ryzykowny, bo coraz więcej rodzin w ogóle nie wie, co to jest psi towarzysz. A jeśli już, to mowa o jakimś wynalazku, który pełni rolę taką samą jak kryształ albo landszafcik: ma być piękny dla oka i potulnie poddawać się odkurzaniu, i koniecznie powinien pasować do szezlongu. Na tym dziś coraz częściej polega pożytek z psa.

Ale gdyby ktoś zupełnie zdziwaczał od tej cywilizacji – polecam poemat Allena Ginsberga zamieszczony w Republice Otwartych Umysłów, TUTAJ. Albo niech sobie posłucha Skowytu TUTAJ.

Ów tytułowy skowyt – to jedno z najbardziej nieprzyjemnych doznań akustycznych. Da się słyszeć, kiedy zwierzę lub człowiek zostanie nagle ugodzony fizycznie albo jakąś dramatyczną wiadomością. Dasię też słyszeć jako rodzaj tęsknej pieśni, rozmowy z Nieznanym: wtedy słychać i wycie, i skowyt. Nieraz też patrzyłem na szczenięta, którym zdarza się skowyczeć przez sen.

Nieprzyjemność słuchania skowytu bierze się z wyobraźni. Ktokolwiek i cokolwiek skowyczy – daje znać o gwałtownym lub napęczniałym przeżyciu, dojmującym na ciele i duszy.

Chodzi mi o skowyt potępieńczy. Taki, jaki słychać, kiedy dokonuje się eksmisji bezradnej i żałosnej osoby do „nikąd”, albo kiedy komornik obdziera kogoś ze skóry, albo kiedy sąsiad tłucze domowników: skowyczą oni, ale też jego paskudne zachowanie jest skowytem. Po raz pierwszy usłyszałem ludzki skowyt w grudniu 1970 roku, kiedy w Gdańsku (a ja mieszkałem w Lęborku) „doszło do nieplanowanych przerw w pracy”, na koniec karabinierzy zaczęli strzelać do tłumu robotników wysypujących się na poranną zmianę z tramwajów przy stoczni. Najpierw dało się słyszeć spazm, a potem zapłonęły komitety. Powstała piosenka o Janku Wiśniewskim. Kraj długo lizał rany.

W cywilizowanym świecie przyjęło się, że skowyczą wyłącznie „organizmy niższego rzędu”: skowyt jest tak nieelegancki! Skowyt nie jest w dobrym tonie!

Kiedy po Gdańsku niósł się skowyt – ja uciekałem w pisanie wierszy i w długie wycieczki po Kaszubach. Wychowałem się na wsi, ale nie mam w sobie tej chłopskiej odporności na niepokojące dźwięki. Dlatego należałem do tych, którzy z podziwem patrzyli na tak niedawnych jeszcze potępieńców, którzy w sile 10 milionów „wyrywali murom zęby krat”. W tym samym Gdańsku, dziesięć lat później. Zamiast skowyczeć – uderzyli bestie w podbrzusze: niech sobie bestia poskowyczy.

A potem patrzyłem na niemy skowyt, jaki „niósł się” po kraju, kiedy nawiedzeni doktrynerzy spętali nasz kraj i nas samych jakąś diaboliczną siecią transformacyjną i ponieśli nad żagwie, gdzie nas  przypiekano na wolnym ogniu w imię wskaźników, indeksów, parametrów, tabel, słupków. Oto nasza narodowa „zdobycz” – gorzko przeżywałem.

Organizmy niższego rzędu nie przestawały skowyczeć: dyrygentami potępieńców byli Tymiński, Lepper, Kukiz. Prawda, że prymitywy godne orkiestry ludowej, którą prowadzili w okropny „nietakt” salonowy?

Niesie się znów po kraju skowyt: zagoniony w kozi róg bezsilny żywioł wkurzył się nie na żarty. Znów „system” skowyczy: mogą wybrać wybory, ale nie odbiorą nam Polski! Kto, pytam (TUTAJ)? Ano, „organizmy niższego rzędu”, które przecież nie mają prawa sięgać po władzę, mają w swej tępocie i siermiędze paść na mordę przed transformacyjnym bałwanem i wyć psalmy na jego cześć.

Kajdaniarski bal potępieńców się zbliża. A potem – wcale nie jest wyryte w kamieniu, że sukces jest naszym przeznaczeniem…