Pomost cywilizacyjny?

2013-12-06 13:53

 

Kiedy człowiek znajdzie dobry powód, by udać się ze swojej wioski do nieodległego miasteczka, to widzi, że zamiast ścieżek wszędzie są asfaltowe drogi, kostkowe trotuary. Że nie chodzi się jak chce i gdzie chce, tylko trzeba zachować jakieś reguły ruchu. Że zamiast jednego sklepu wielobranżowego są liczne sklepy, a w każdym tyle wszystkiego, że głowa boli. Że ludzie wciąż jadają „w gościach”, a do tego wychodząc po posiłku płacą za to co zjedli. Że zamiast sąsiadów bliższych i dalszych – wszędzie mijamy obcych ludzi, zdziwionych, że ich pozdrawiamy i czapkujemy im. Że na nielicznych spłachetkach dobrej, równej ziemi nikt nie uprawia jarzyn i ziemniaków, tylko ktoś z urzędu sieje trawę, w dodatku zabrania po niej chodzić. Że domy należą do całej gromady obcych sobie ludzi, a w „stajniach” i „oborach” oraz „chlewniach” zamiast pogłowia stoją żelazne warczydła i ryczadła. Że wielu ludzi nie zajmuje się pożyteczną robotą w polu, w obejściu, w warsztacie, w domu, tylko masowo opuszczają rano swoje siedziby i zmierzają punktualnie do jakichś hal i biur, gdzie jak woły w kieracie wciąż od nowa robią to samo, tylko bez widocznego związku z sensem, po czym, na gwizdek, przebierają się i zmykają do domów albo jadłodajni. Po 5-tej, może 20-tej wizycie w miasteczku zaczynamy nieco ogarniać z tego świata. Już nie jesteśmy jak ta kura Lema, gdy tej się zdaje, że zjadła wszystkie rozumy świata, skoro do ręki sypiącej ziarno biegnie, a od ręki trzymającej kij – ucieka.

A zdarzy się wyjechać za granicę. I tu kolejne niespodzianki. Ludzie mówią jakieś słowa, których nie sposób pojąć, choć oni akurat świetnie się rozumieją. Wszystkie napisy i gazety, każde słowo pisane jest równie obce. Więcej: w naszym miasteczku nauczyliśmy się – całkiem niepotrzebnych u nas we wiosce – zasad ruchu drogowego i rozmaitych obyczajów – a tu, za granicą, są całkiem inne reguły.

A jeśli – przy jakiejś okazji raz w życiu się zdarzającej – odwiedzimy obcy kontynent, to zauważamy jeszcze więcej dziwności. Na przykład są kraje, gdzie samochody jeżdżą lewą stroną drogi i nie powoduje to kolizji bardziej masowych niż u nas, gdzie jeździ się prawą stroną. Że są kraje, w których zamiast uczyć się alfabetu z elementarza Falskiego – kreślą jakieś robaczki, niektórzy od prawej do lewej, a jeszcze inni wpatrują się w mini-obrazki i z nich czytają jak my z gazet, w dodatku te obrazki kaligrafowane są z góry na dół! Że wszyscy patrzą na nas jak na Murzynów – bo rzeczywiście wyglądamy dziwnie, skoro wszyscy tam mają czarną, brązową, żółtą, czerwoną, oliwkową, miedzianą cerę… Że zamiast – jak bóg przykazał – była zima i lato, a między nimi wiosna i jesień – tam maja wciąż lato, a gdzie indziej wciąż zimę, i to taką siarczystą. Że nie wszędzie co dnia wstaje słońce, tylko bywa w Arktyce, że załatwia się tę sprawę  dwa razy do roku: pół roku dzień szary, pół roku szara noc. Że jabłka kosztują krocie, a banany czy pomarańcze – kosztują grosze. Że Boże Narodzenie – o zgrozo – obchodzą w środku lata na plaży, a bywa, że w ogóle nie obchodzą tego święta, ani Wielkiej Nocy, tylko mają swoje święta, swoje modły, swoich bogów. Że w każdym zakątku świata kiedy indziej mają Nowy Rok!

Zaprawdę, dziwny jest świat, a i ludzie też dziwni.

Miałem wczoraj rozmowę z przyjacielem: uczonym, wychowawcą pokoleń ludzi nauki. Obaj poszukujemy „obiektywnej racji cywilizacyjnej”, on z pozycji socjologa i filozofa, ja z pozycji ekonomisty i społecznika.

Tematem – Chiny i Europa. Czy jest coś tu wspólnego, wspólnym być mogącego.


 

Nam się dobrze rozmawiało, bo praktykujemy to od trzydziestu lat. Wpół myśli sobie przerywamy, ale nie po to, by obalić, tylko by wesprzeć, dopowiedzieć. Postaram się streścić, bo to była jedna z ważniejszych rozmów, jakie miałem.

Koniec rozmowy – to były rozważania o Duchu, Bogu, Sacrum, ludzkim JA. Z pytaniem pośrodku: czy alfabetem da się te rozważania zapisać równie zgrabnie jak ideogramami.

Ale zaczęliśmy od różnic, wydałoby się nie do pogodzenia, bo cywilizacyjnych, pochodnych od różnicy między Wenami, które są w nas wtłaczane przez Uniwersum, różnicując nas jednostkowo co do osobowości, a zbiorowo co do temperamentu, postrzegania, kultury.

Świat europejski jest zapłodniony Weną Pleroma (w starogreckim języku „koine” oznacza to „pełnia doskonałości”): jestem po to, by się doskonalić samemu i doskonalić wszystko wokół. Człowiek europejski przykłada rękę „daszkiem” do czoła i spogląda wprzód, poszukując platońskich „idealnych foremek” wszystkiego co jest, mając świadomość (a przynajmniej instynkt), że metodą prób i błędów będzie zbliżał się ku tym ideałom, nigdy właściwie nie wszedłszy w nie w pełni. Będzie używał do tego wszystkiego, co materialne, jako narzędzi, będzie w tej sprawie odprawiał gusła, edukował się, praktykował. Zawsze będzie aktywny z pozycji „Ja swobodny poszukiwacz Piękna, Dobra, Prawdy, Sprawieliwości, Postępu”.

Świat chiński prokreuje się pod rządami Weny Satya (satja - ideał w filozofii indyjskiej, to co istnieje poza złudzeniami, prawdziwie istniejąca rzeczywistość): jestem tym bardziej, im bardziej zanurzę się w prawdzie, im bardziej sam się prawdziwy staję. Człowiek chiński niczym ćma poszukuje „chińszczyzny”, najprawdziwszej z prawdziwych, a poszukując zapoznaje się z rozmaitymi „redakcjami” owej „chińszczyzny”, np. z konfucjanizmem, wchłanianym poprzez lata studiowania kaligrafii (bowiem kształt, grubość, zakrzywienie, położenie i wdzięk każdej kreski ideogramu ma znaczenie w rytualno-duchowej kulturze pisma chińskiego). Zawsze jest aktywny z pozycji „Ja spolegliwy komponent prawdziwości”.

Oto, jak bardzo różni się Europejczyk od Chińczyka. Ale to nie wszystko.

Kiedy Europejczyk płodzi – przyspieszając do prędkości niekontrolowanych – rozmaite swoje dzieła produkcyjne, rolne, artystyczne, duchowe, polityczne, religijne – to czyni swoje wciąż wariantując, wciąż debatując, wciąż proponując „a ja mam taki pomysł”. W laboratoriach, audytoriach, placach wiecowych – powstaje  gdzieś w ich między-przestrzeni swoista „chmura wariantów” nacechowana derridiańską różnią[1], z której każdy odczytuje to, co mu wygodne.

Kiedy Chińczyk tworzy – to w odróżnieniu od Europejczyka uczy się wciąż (studiuje) i zarazem realizuje zalecenia płynące od „najprawdziwszej chińszczyzny” w takiej redakcji, jaka jest mu znana (ostatnio – obok konfucjanizmu i innych idei mandaryńskich – wraca moda na „czerwoną książeczkę Mao). Wielość interpretacji i skojarzeń obecna wokół studiowanych ideogramów – do złudzenia przypomina tę samą, derridiańską różnię.

Zatem Europejczyk, by nie zakapućkać się w swoją Dialektykę (ścieranie się przeciwieństw), dychotomizującą wszystko wokół niego i w nim (czarno-białość, za a nawet przeciw, teza versus antyteza, dobro i zło, sacrum i profanum, przeszłośc i przyszłość) – potrzebuje elementu społecznego, np. samorządu, państwa. Dopiero pod tym swoistym przymusem organizacyjnym, na tle umowy społecznej, jest w stanie bardziej kooperować niż konkurować, i to z grubsza nazywa się demokracją, a przynajmniej pluralizmem.

A Chińczyk nie zauważa w ogóle tego europejskiego teorematu. On u swego zarania poszukuje harmonii (ying i yang, poświata i cień, aktywność i bierność, radość i smutek, parzystość i nieparzystość). Nie potrzebuje państwa: to co omyłkowo nazywamy państwem chińskim – to w rzeczywistości jest włókno, osnowa prawdziwości chińskiej, w tym sensie „państwowotwórczość” Chińczyka jest czymś oczywistym, co zresztą nie odbiera mu podmiotowości: zamiast „demokracji” Chińczyk ma „tao”, w które wchodzi ze swoją „dharmą”[2].

Różnica między europejską Dialektyką a chińską Harmonią jest taka, że Europejczyk nie spocznie, zanim nie postawi na swoim, nie wygra, a kompromisy i uzgodnienia traktuje jak konieczność narzuconą przez okoliczności, zaś Chińczyk z góry zakłada, że swoje postępowanie, ba, swój los wkomponuje w szerszy plan, który zna (poznaje) jako prawdziwość w redakcji aktualnie podawanej – tyle że znajdzie w tym wszystkim osobistą niszę.

Jest podobieństwo, ale na poziomie wspomnianych „chmur”: niezliczone warianty wnoszone do dysputy europejskiej (to jest „rynkowa” dysputa poglądów, koncepcji, myśli, faktów, ofert) stanowią – łącznie, syndromatycznie – swoistą „zasadę”, którą można utożsamiać z boskością, jeśli wniknąć w tę chmurę się w nią wsłuchać. Podobnie chmura znaczeń i odniesień towarzysząca studiom kaligraficznym: człowiek wykształcony w Chinach potrafi godzinami opowiadać o tym, czym jest w istocie jakiś fragment ideogramu, ale też wie, że inny wykształcony Chińczyk równie elokwentnie będzie opowiadał o tym samym fragmencie ideogramu – może nieco inaczej. I nie przeczy jeden drugiemu, starają się uzupełniać siebie, być dla siebie komplementarni. To jest też owa „uniwersalna zasada”.

Między nami dwoma – wczoraj rozmawiającymi – zasiało się wrażenie, że istota owej „zasady” jest w obu cywilizacjach tożsama, na pewno z niej ekstrahowane są pojęcia wiary, osobowości, uspołecznienia, zakotwiczenia w rzeczywistości, boskości w końcu. Pozostając w zgodzie co do obecności owej – tożsamej – „zasady” w obu cywilizacjach, poróżniliśmy się (niegroźnie, pośród chmielu) co do ontologicznej roli owej „zasady”: dla mnie jest ona tym, co pośród immanentnej zmienności rodzi boskość niezmienną (w tym sensie spetryfikowaną, stałą, zafiksowaną[3]), on zaś twierdzi, że boskością jest sama zasada – i argumentuje przywołując ockhamowską brzytwę.

Dogadamy się…

Nie poruszyliśmy wczoraj tematu będącego kontynuacją: pora mi była zmierzać na stację kolejki WKD. Otóż – co oczywiste - zarówno Europa, jak i Chiny mają tę powszechną w ludzkim świecie właściwość, że błądzą[4]. Błędy się komasują, konsolidują, narastają, tworzą niezdrową narośl cywilizacyjną (ja twierdzę, że Europa nabudowała na swojej ścieżce wielki Bąbel Komercjalizmu rujnującego cywilizacyjną esencję europejską, zaś Chiny w swojej historii mają za sobą epizody Walczących Królestw czy „socjalistyczny”, podważające „jedynoprawdziwość” osiadłą w chińskich trzewiach cywilizacyjnych).

Co będzie kiedy pęknie Proliferated Wrong (przerośnięta mylność)? Nie dość, że dotąd skupiała ona na sobie uwagę całego żywiołu cywilizacyjnego (z następującymi po sobie kulturami), to jeszcze stanowiła jakiś para-ład. Kiedy się rozleci, np. na skutek rewolucji – nie ma gwarancji, że cywilizacja się pozbiera, bez szkód dla otoczenia. Nie rozwinę tego wątku, wskazując tylko na to, że on jest…

 



[1] Różnia (fr. différance) – neologizm stworzony przez francuskiego filozofa Jacques'a Derridę. Źródłosłowiem différance jest dwuznaczność francuskiego czasownika différer - oznacza on zarówno "różnić się", jak i "opóźniać". Rzeczowniki différence (różnica) i différance (różnia) są w jęz. francuskim homofonami - wymawiane są identycznie, a różnica między nimi widoczna jest jedynie w piśmie. Według Derridy "różnia" nie jest ani słowem, ani pojęciem. Różnia odnosi się do faktu, że słowa i znaki używane w języku nigdy bezpośrednio nie przywołują tego, co oznaczają (brak desygnatu, lub, w terminologii de Saussure'a, signifié/znaczonego), mogą być wyjaśnione jedynie za pomocą innych, kolejnych słów, zrozumienie i interpretacja których przedstawia - w nieskończoność - ten sam problem. Dlatego słowa i znaki zawsze różnią się od tego, co oznaczają; w języku naturalnym znaczenie słowa jest zawsze oddalone, opóźnione. Alternatywnie, różnię można potraktować jako przeciwieństwo logocentryzmu (por: Pedia);.

[2] Celowo mieszam pojęcia chińskie i hinduskie;

[3] Nawet pobieżna lektura Genesis potwierdza mój tok myślenia;

[4] Powiedzmy: błądzą wenalnie, czyli angażują się przyspieszone Odstępstwo od Pleromy (Europa) czy Satya (Chiny);