Polska „Ś”. Trash-society

2012-10-19 07:20

 

Polską „A” zwykło się nazywać te elementy naszej nadwiślańskiej, przybałtyckiej, wzdłuż-odrzańskiej, nord-karpackiej rzeczywistości, które choćby „z wierzchu” robią wrażenie cywilizowanych – przy czym słowo „cywilizacja” jest u nas niemal synonimem słowa „Zachód”: Hoch-Europa (Benelux, Francja, Niemcy, Brytania), Ameryka i najbardziej na „zachód” Japonia, Taiwan, Singapur, Australia.

Polską „B” zwykło się u nas nazywać to co swojskie i przaśne, zanurzone w tradycji – najczęściej ludowej i patriotycznej – zakotwiczone w obszarach mocno prowincjonalnych, z naciskiem na parafialność. Ta Polska jest rozmodlona, rozpostarta między Matki Boskie ulokowane w różnych miastach, obyta w łataniu swoich dziur budżetowych dobrami wykradzionymi z „ziemi niczyjej”, czyli niezbyt dobrze pilnowanej.

Jest jeszcze Polska nie dająca się sklasyfikować, rozpostarta między „moherowością” i „kombatanctwem drugowojennym”, zanurzona w krańcowo przykrych wykluczeniach, w tradycji roszczeniowej, apatyczna, aktywizująca się co najwyżej na rozmaite zawołania drukowane Dużymi Literami, ale niezdolna do czytania małych liter, którymi są upstrzone wszelkie instrukcje, umowy, programy.

Nietrudno zgadnąć, że używając literki „Ś” mam na myśli coś dramatycznie słabego, zapóźnionego, ubogiego, bezproduktywnego. Jak odpad. Słuszny domysł.

Ponarzekawszy niegdyś w rozmaity sposób na unoszące się szarą mgłą po Polsce zło – zwracam teraz baczniejszą uwagę na to, „jak to się robi”, czyli na mechanizmy i interesy wagi cięższej, które zawiadują naszą rzeczywistością.

Znalazłoby się tych mechanizmów i interesów niemało. Mnie interesują te, które budują nową jakość społeczną, w postaci trash-society. Te mechanizmy to lemingizacja postaw, areburyzacja obywatelstwa, autystyzacja zachowań.

  1. Słowo „leming” zrobiło w Polsce ostatnio karierę jako symbol „bezwolnego entuzjazmu” dla poczynań Władzy, która traktuje lud jak „karmę” w taniej jadłodajni i zarazem jak kocie łby nadające się do brukowania drogi karier. Przywołując mit o suicydalnych postawach lemingów trafiamy w sedno: lemingi zastępują, niczym proteza, klasę średnią, czyli przedsiębiorczość biznesową, społecznikowską, artystyczną.
  2. Obywatelstwo – to w powszechnym odczuciu zdolność do podmiotowego pełnienia roli suwerena politycznego poprzez mechanizmy samorządnościowe. W moim przekonaniu warunkiem takiego obywatelstwa jest rozeznanie (wystarczające) w sprawach publicznych i gotowość (bezwarunkowa) do czynienia ich lepszymi. Obywatel a’rebours – to obywatel rejestrowy, który zamienił powyższe na prostą, ale obezwładniającą formułę „informuj, płać, głosuj, pokornie słuchaj”.
  3. Autyzm to taka choroba, która jest bliska pojęciu „emigracji wewnętrznej”: osobnik nią dotknięty krańcowo ogranicza swoje kontakty z otoczeniem, zamyka się w czymś, co być może jest jego własnym światem, a być może pustką rozpaczliwą. Przez to wyhamowuje swój rozwój intelektualny i duchowy. Jego biologiczność nie przekłada się na jego role społeczne, których właściwie nie pełni. Autystyk społeczny zdolny jest jedynie do spazmów i wybuchów, a nie do racjonalnych zachowań.


Człowiek i mikro-wspólnota, naznaczona lemingizacją, areburyzacją i autyzmem społecznym – to nic innego, jak żywioł totalnie wykluczony, zamieniony w masę nierozpoznawalnych, anonimowych „bylektosiów”, mogących funkcjonować wyłącznie jako „ławica” reagująca odruchowo na bodźce zewnętrzne, których nie pojmuje, obawia się, nie potrafi przewidzieć, nie kontroluje w żaden sposób.

Apologeci łaskawie nam panującego systemu-ustroju nie dość, że nie widzą rosnącej masowości tej patologii, to jeszcze szydzą, wykpiwają, obsobaczają każdego, kto podnosi ten temat. Literalnie każdego. Wykreował się specjalny typ „dysydenta”, który traktowany jest albo jako „podskakiewicz”, albo jak groźny wróg ustroju. Ale taki dysydent nie jest przywódcą „ławicy”, bo dla przywództwa trzeba legitymizacji, „ławica” zaś nie jest już zdolna do udzielenia komukolwiek mandatu.

Trash-society jest, uzyskiwanym celowo i świadomie, produktem przemian zwanych „demokratycznymi”. Tak zwani decydenci „wycenili”, że łatwiej i taniej jest zdołować tych, którzy z trudnością sobie radzą oraz malkontentów – niż zawracać sobie głowę różnorodnościami, pluralizmami, wiecznie brykającymi i wiecznie marudzącymi egzemplarzami nie dającymi się „przystosować”. Wczoraj zamieściłem notkę opisującą, jak to ukarano grzywną człowieka, któremu na zebraniu wspólnoty wrzucono do czapki drobniaki, aby poszedł do sklepu i kupił jakieś drobiazgi. Chcieli sporządzić banner, transparent czy coś podobnego, w proteście przeciw urzędnikom. Jakiś pod-urzędnik, skrycie tam będący, doniósł o „nielegalnej zbiórce publicznej”, co skończyło się wyrokiem. Kara była większa, niż suma zebranych drobniaków. Tak właśnie produkuje się trash-society, penalizując jakikolwiek odruch obywatelski.

Trash-society nie korzysta z dobrodziejstw cywilizacji, a jeśli już – to w sposób opaczny, niepożądany, często przykry dla otoczenia. Nie szuka dla siebie asocjacji lewicowych, prawicowych, konserwatywnych, żadnych innych. Nie szuka swojszczyzny jako punktu zaczepienia socjalnego. Najwyżej sobie pojazgocze w tramwaju, w przejściu, w parku. Budzi wtedy niechętne politowanie ze strachem pomieszane. Nie cieszy się życiem, a nawet nie cieszy się tym, że w ogóle żyje. Nie masz tu ani samorządności, ani Rzeczpospolitej.

Jeśli nie jesteśmy na ścieżce szybkiej kariery majątkowej, kulturowej, cywilizacyjnej, towarzyskiej – to nawet nie wiedząc o tym jesteśmy powolutku wciągani w obszar „przygraniczny” trash-society. Patrząc zatem w górę ku celom świetlistym – od czasu do czasu zerknijmy w dół, oceńmy twardość gruntu pod nogami.