Polowanie na Mongoła. Z nagonką

2011-09-06 10:36

 

 

Obywatele Mongolii, a właściwie ludzie o rysach twarzy „stamtąd”, są w Polsce traktowani jak nielegalni imigranci w każdym wypadku. Rozmowy pobrzmiewają w tonie: już wiadomo, że cię cofniemy z granicy, a teraz broń się, może ci się uda. Jeśli im czegoś z formaliów i nieformaliów brakuje – sprawa jest jasna, odwrót, potomkowie Czyngis-Chana! Jeśli niczego nie brakuje – to jest bardzo podejrzane. Tak bardzo, że trzeba im rozwalić w puch wszelkie plany, a potem najwyżej z uśmiechem dobrodusznym powiedzieć: no, udało się wam!

Zamiast: serdecznie witamy w Europie, wybaczcie niedogodności!

Mongoł na granicy bez „miejscowego” pomocnika – to Mongoł przegrany…

W chwili kiedy piszę tę notkę, moi mongolscy przyjaciele po raz drugi w ciągu doby znajdują się w celach straży granicznej.

Ich i moje straty – zupełnie nieuzasadnione – idą już w niemałe tysiące. A ich „wycieczka”, jeszcze się praktycznie nie zacząwszy, z trzytygodniowej zrobi się najwyżej trzydniowa, a i to będzie sukces, bo mogą być deportowani.

Wjechali do Shengen na granicy rosyjsko-łotewskiej, autobusem z Moskwy do Rygi. Równie dobrze mogli wylądować w Lizbonie, mają wizę Shengen, konsulat w Irkucku „polskich” wiz po prostu nie wydaje.

Na granicy spędzili około 3 godzin, odpowiadając za moim pośrednictwem na żenujące wprost pytania. Już, już pozwalano jechać – po czym znów sobie o czymś przypominano, wysiadka, pytania, kontrola wszystkiego co w torbach. Słowo „poniżanie” to najłagodniejsze. Co byłoby, gdyby nikt nie reprezentował ich na granicy?

No, jesteśmy w Europie. Jazda do Rygi. Drogę do Polski można przejść na 1000 sposobów, do wyboru, jesteśmy wszak w jednolitej strefie Shengen.

Niestety, z promu szanowni państwo zostali „zdjęci” i przewiezieni do placówki pogranicznej (nie dano szansy anulowania drogich w końcu biletów), gdzie po kilku godzinach w areszcie i przesłuchaniu mnie – otrzymali paszporty z anulowaną wizą Shengen (cel rzeczywisty niezgodny z deklarowanym, takie uzasadnienie), do tego 7 dni na opuszczenie Europy, ustna instrukcja „wynocha do Polski” (panowie nawet zalogowali się w internecie, szukając nam autobusu do Warszawy), a także podpisane jakieś dokumenty w języku łotewskim, którego nawet ja nie rozumiem, choć w Europie spędziłem ponad pół stulecia. Panowie też grzecznie i serdecznie poinformowali, że gdyby nie podpisano tych obcojęzycznych dokumentów – wtedy areszt i wyjaśnianie, najprawdopodobniej deportacja. Nie podali przepisu, na podstawie którego uważają, że mając wizę wydaną w polskim konsulacie musimy do Polski udać się najkrótszą możliwą drogą.

Autobus był dopiero w nocy, do Wilna.

Na granicy łotewsko-litewskiej do autobusu wparowali pogranicznicy litewscy. Trochę władam tym językiem. Nie interesowali ich inni pasażerowie, od razu podeszli do Mongołów, nagrali kamerą rozmowę ze mną, zapytali, czy oni wiedzą, że mają 7 dni na opuszczenie Shengen – i poszli sobie, odprowadzani wzrokiem zdumionych pozostałych pasażerów: na tej granicy nigdy nie ma kontroli, od czasów radzieckich!

W Wilnie jesteśmy 6.55, autobus do Polski jest dopiero o 10-tej. No, to wynajmujemy mikrobus (jest nas razem 10-ro) – i wyruszamy, będziemy w Warszawie mniej-więcej 5-6 godzin wcześniej, niżbyśmy czekali na autobus rejsowy.

Drogi na Litwie są piękne, jak zawsze, choć teraz już bardziej proste niż w czasach, kiedy jedynym przejściem między naszymi krajami były Ogrodniki-Łoździeje, gdzie czekało się i 3 doby na przekroczenie linii granicznej.

Na samej granicy pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował. Ale w połowie drogi do Sejn – stoi samochód-patrol Straży Granicznej. Kontrola drogowa szybko zamienia się w przeszukanie (na piachu pobocza) bagaży mongolskich, a następnie „nasz” samochód jedzie za samochodem SG na posterunek w Sejnach: paszporty, w tym mój, są w tym pierwszym, strażniczym samochodzie. Ja zatem wiem, że to zatrzymanie (żadnej formułki nie słyszałem, ale wiadomo), Mongołowie zaś sądzą, że to kolejna rutynowa kontrola.

Siedzimy, a raczej oni siedzą w jakimś hallu, bogu ducha winien kierowca w swoim samochodzie, ja oddzielony od pozostałych – na dziedzińcu.

Tu ma miejsce swoista „giełda świeżych opowieści na gorąco”. Ktokolwiek miał do czynienia z „władzą” (celnik, pogranicznik, urzędnik, SB-ek, policjant, kontroler, itp.) ten wie, że te miłe rozmowy o wszystkim i o niczym nie są pogawędkami towarzyskimi, choć naiwnym takimi się wydają: funkcjonariusze stosują w nich rozmaite socjotechniki (np. negują dla zasady każdą twoją wypowiedź), aby „petent-ofiara” powiedział i tłumaczył jak najwięcej, myśląc że to coś załatwia. Wtedy wiadomo, czego się czepić podczas oficjalnego przesłuchania.

Ja nie jestem naiwny, więc mówiłem obficie i na temat, aby zrozumieli (kilkoro ich zmieniało się, jakbym w gronie kolegów opowiadał swoje przygody), że zaszła właśnie albo horrendalna pomyłka, albo celowe wpuszczenie w maliny.

Okazuje się, że wjechali Mongołowie do Polski bez wizy (co jest prawdą, bo im je anulowano), a 7 dni na wyjazd z Shengen nie oznacza prawa do przemieszczania się, tylko obowiązek „w tył na lewo, do domu z powrotem”. Podpowiem zdezorientowanemu czytelnikowi, że z Rygi do granicy rosyjskiej jest 3-4 godziny jazdy, po co zatem 7 dni?).

Po 2-3 godzinach straciłem cierpliwość i zapytałem najstarszego stopniem, jaki jest powód mojego zatrzymania. Mojego tylko. Odpowiedź: kontrola drogowa. Chyba zbyt głośno się roześmiałem.

Kilkakrotnie zażądałem podania powodu, na koniec zadzwoniłem na 112 żądając interwencji. Pan policjant chciał mi wytłumaczyć, że mam później prawo do skargi itd., nie chciał pojąć, że dzieje mi się krzywda, ale kiedy mu powiedziałem, że w przypadku bicia żony jakoś szybciej interweniowaliby w obronie obywatelki, coś tam obiecał. Po kilku minutach kapitan przyniósł mi paszport i powiedział, że nie jestem zatrzymany, mogę sobie iść. Nie – odpowiedziałem, poczekam na swoich przyjaciół, a w ogóle żądam przesłuchania. Przecież potrzebują wyjaśnień, nie? Kapitan już tylko prosił: niech pan nigdzie nie dzwoni. A z Warszawy zadzwonił do mnie szef biura turystycznego, biorącego odpowiedzialność za Mongołów: panie Janie, pogranicznicy proszą, żebym pana uspokoił, bo pan okazuje wzburzenie.

Zamiast przesłuchania, po kolejnej godzinie zaaranżowano mi spotkanie z komendantem tego interesu, rozmowa zaś polegała na mądrowaniu w moją stronę, że cokolwiek robię i mówię, nie mam racji, zaś cokolwiek czynią oni – mają na to przepisy. Kiedy mu przerwałem i zacząłem wykładać swoje racje – dał wyraz (mówiąc w skrócie) swoim kompleksom, które chyba jednak ma. Na koniec pan poinformował mnie, że jestem zatrzymany, bo albo jest pomocnictwo, albo organizowanie nielegalnej imigracji. Czytelnik rozumie, że okazałem wzburzenie, mimo instrukcji z Warszawy.

Po 9 godzinach, cały czas w izolacji od pozostałych, na palącym słońcu, pod nadzorem mniejszych szarży, w palarni (nie palę), obok jakiejś stołówko-poczekalni, skąd jak z automatu leciały wszystkie znane słowa powszechnie uważane za nieparlamentarne (panowie sobie gwarzyli), na głodniaka – zostałem poprowadzony na przesłuchanie. Ale już wtedy miałem postanowienie, że i tak napiszę w tej sprawie do prokuratora, dano mi nieoficjalnie sygnał, że najprawdopodobniej Mongołowie zostaną cofnięci na Litwę (!?!) albo dostaną dobę na opuszczenie Polski. Po co strzępić język, na dużym zmęczeniu, bez szans na zmianę ich zaklepanej już decyzji? Straciłem ochotę na szczegółowe zeznania. Opisałem tylko sposób traktowania nas, wytknąłem kilkanaście poważnych naruszeń formalnych dokonanych przez SG, nazwałem sytuację absurdem albo celowym wrobieniem w „nie legalizm”, wskazałem na to, że protokół zatrzymania mnie był już wypełniony „moimi” oświadczeniami i podpisany przez 3-ch funkcjonariuszy, zanim ja go zobaczyłem – i cześć.

Potem miałem dobrą rozmowę z komendantem. Był obecny przy tym, jak do protokołu dyktowałem służbowe naruszenia, teraz „po koleżeńsku” mi to tłumaczył-wyjaśniał. W ramach „rekompensaty” zezwolił porozmawiać z jedynym Mongołem mówiącym słabo po polsku, oraz pożegnać się z pozostałymi i z – jeszcze kwitnącym w areszcie! – kierowcą wynajętego busika.

Podałem funkcjonariuszom rękę na pożegnanie. Nie jestem aż taki.

Na pytanie, co mam robić, skoro już nie ma ani autobusów donikąd, ani innej szansy na coś ludzkiego – poinformowali, że jest w pobliżu hotelik.

Podziękowałem. Bo oczywiście nie zaoferowali się sfinansować tej przyjemności.

Zmierzałem już do Puńska zaproszony na nocleg przez przyjaciela-Litwina (co ja zrobię, że mam przyjaciół kilkudziesięciu narodowości?), ale akurat żona „znalazła” mi nocny autobus z Suwałk do Warszawy. Przeprosiłem Romasa, pozdrów piękną żonę i wspaniałego syna, przepraszam za kłopot. Jadę.

Przygodny kierowca, który mnie podwozi, w ciężkich słowach ocenia mojego przyjaciela Litwina, że to on zorganizował zamazywanie dwujęzycznych tablic i zbeszczeszczenie pomnika w Puńsku. Pytam, czy on też organizuje antymuzułmańskie ekscesy na południu Podlasia. I zadaję kilka innych pytań, chyba dla niego niewygodnych. Nie odpowiedział, ale honorowo nie przyjął zapłaty za podwiezienie. Dziękuję, szczęśliwej drogi.

Pan komendant na odchodnem powiedział, że moi mongolscy przyjaciele spędzą noc w celach: ci, co mogliby ich przesłuchiwać, mają rodziny, dzieci, rozumie pan, rano się za nich zabiorą dopiero.

Rozumiem, odpowiedziałem. Ja i moi mongolscy przyjaciele też mają rodziny, niektórzy dzieci. I mają marzenia. Jednym z nich było turystyczne odwiedzenie Europy na zaproszenie z Polski…

 

PS

O godzinie 10-tej (jest już dzień następny) dzwonię na posterunek SG w Sejnach z zapytaniem, jak się sprawy Mongołów mają. Odpowiedź: Litwini "na spotkaniu" nie przyjęli ich, więc chyba im damy do podpisu zobowiązanie do opuszczenia Shengen i puścimy.

Na to ja: przecież dobę temu byli oni dokładnie w tej samej sytuacji prawnej. Tyle, że w międzyczasie zaserwowaliście im traumę. Ładnie to tak?

 

Kontakty

Publications

Z nagonką

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz