Podróż do Chin. Beyond exaltation

2018-01-01 08:33

 

Jest takie wydawnictwo, którego właściciel ma rzadką cechę osobistą: widzi swoją radość w tym, że daje światu, czytelnikom – do myślenia. Wydawnictwo nazywa się Kto jest Kim (pewnie nie chodzi o znane nazwisko), a właściciel, pozbawiony jakichkolwiek odruchów kapitalistycznych – nazywa się Andrzej Ziemski (napisałem tę laudację bezpłatnie, z serca i duszy, z czystym sumieniem, nie oczekując korzyści).

Ja nawet nie wiem, czy on – Andrzej – był w Chinach. Za to wiem, że ja sam jestem jednym z nielicznych ludzi urodzonych w Europie Środkowej, którzy jakiś czas spędzili i robili interesy „na wschód od Chin”, np. w Chabarowsku czy Władywostoku. Kiedy po raz pierwszy młoda absolwentka tamtejszego uniwersytetu uświadomiła mi, że „wujku, stąd do Chin to się jedzie NA ZACHÓD!” – (wujku, czyli дядя – to zwrot grzecznościowy, tak jak w naszej stolicy „panie starszy”) – poraziła mnie ta oczywistość, którą niby znałem, ale…

Szef wydawnictwa „Kto jest Kim” zabrał liczną gromadkę w podróż do Chin – dwukrotnie – za pomocą książek. Autoryzowanych przez najważniejszą dziś politycznie postać Chin – Xi Jinpinga. Polski czytelnik – otworzywszy jedną z dwóch książek – musi przełknąć ślinę i zrozumieć, że rozdziałem książki takiego człowieka będzie jego przemówienie oficjalne, a nie wątek, który mu przyszedł do głowy podczas spaceru czy kolacji. Kiedy jednak się już czytelnik oswoi z takimi właśnie różnicami – może spokojnie studiować to co „wprost” i to co „między wierszami”.

Powiedzmy sobie (cytuję jedną ze swoich licznych notek), że Chiny to zawołanie na pewną część Azji, a nie kraj narodowy. Kiedy się tam mówi „naród”, to w takim samy sensie jak Hindus, Arab czy Europejczyk. Podobnie jak w Indiach czy Rosji (a i w Polsce), co 100 kilometrów słychać inną mowę i ludzie o sobie myślą inaczej niż ci „po sąsiedzku”. 

Błędem jest postrzeganie Chin jako po prostu kraju pięciu mega-regionów: Mandżurii, Tybetu, Ujgurii, Mongolii Wewnętrznej i „Chin właściwych”. Podobnie jak błędem byłoby niedostrzeganie kilkudziesięciowiekowej tradycji cielesnego obcowania ze sobą wszystkiego, co Chinami dziś nazywamy, co stanowi ich rozmaitość, bogactwo i co trwa we względnej harmonii. 

W Azji – na przykład – to, co my nazywamy biznesem, jest sprawą honoru bardziej niż pieniędzy (zupełnie więc inaczej niż na skomercjalizowanym Zachodzie, który zaczynał się – komercjalizm – od biznesowo plugawej symonii). A na terenach zawoływanych jako Chiny – szczególnie. Pamiętajmy też, że w tym miejscu świata jedną z liter alfabetu kulturowego jest wyższość Hierarchii nad Człowiekiem, którą to wyższość my tutaj wyszydzamy jako totalitaryzm. 

Zatem honor „biznesu” nie jest tu sprawą jednostki, tylko Hierarchii.

Zacznijmy od tego, że mniej-więcej w połowie chińskiej historii, liczącej (z okresem legendarnym) ok. 5 tysięcy lat – żywioł ten zrodził Konfucjusza. On sam był Chińczykiem z krwi i kości, więc oczywiste było dla niego, tak jak dla wszystkich z tego żywiołu cywilizacyjnego, iż jest on zaledwie puzzlem w historycznej i kulturowej układance cywilizacyjnej. On i wszystko, co stworzył. Czytelnikowi wyjaśnię, że nawet mongolska dynastia Yuan, ustanowiona przez najeźdźców spod znaku Temudżyna – jest w Chinach uważania za równorzędne z dorobkiem innych dynastii dziedzictwo chińskie, swoje. My, Polacy, którzy właśnie obserwujemy zmasowaną kampanię zmian ulic, burzenia pomników itp. – powinniśmy się nad tym przynajmniej zastanowić.

Konfucjusz jako chyba pierwszy sformułował pogląd, że żywioł, który zarządza wyobraźnią społeczną i polityczną – to ZASADA. W każdym razie nie Państwo.

Państwo – to zhierarchizowana hybryda sieci w postaci urzędów, organów i służb oraz legislacji, funkcjonująca poprzez prerogatywy, immunitety i regalia (dobra wspólne) przydzielane w niejawny sposób Decydenturze i Nomenklaturze jako tzw. kompetencje

Zasada – to luźny, z trudem dający się systematyzować pakiet wartości (cenionych idei i norm) przykotwiczonych do terytorialnej sieci kompetencji urzędniczej: urzędnik w kulturze chińskiej to „sługa kraju i ludności”, dla którego są one ważniejsze niż los własny

 

Gdyby ktoś mimo wszystko upierał się, że ChRL (Zhōnghuá Rénmín Gònghéguó) to jest Państwo – zapraszam do Mongolii. W tym wielkim, mało zaludnionym kraju, nikt nie nosi nazwiska, a jeśli pojawi się dwóch Gantulgów (mam dwóch przyjaciół tego imienia) – łatwo się ich rozróżnia podając imię ojca (Gantulga Gombo, czyli syn człowieka o imieniu Gomba – pracuje w mongolskim rządzie). Dopiero kiedy Mongoł dostaje paszport – imię jego ojca wpisywane jest jako „nazwisko”, aby wpasować się w międzynarodowe standardy. Tak samo Chińczycy – z grzeczności – zadośćuczyniają „zachodnim” pojęciom, podając tłumaczenia niektórych elementów Zasady – jako nazwy organów, urzędów, służb.

Nawet „szefem państwa” chińskiego nie jest się zawsze. Obecny „szef” – Xi Jinping – pełni cztery funkcje polityczne: jest

1.       Przewodniczący Zhōnghuá Rénmín Gònghéguó (coś jak Fidel czy de Gaulle, tylko bez egzaltacji);

2.       Przewodniczący Zhōngyāng Jūnshì Wěiyuánhuì Chin (Centralna Komisja Wojskowa, łącząca „doglądanie” armii, samoobrony terytorialnej, itp.);

3.       Sekretarz generalny Zhōngguó Gòngchǎndǎng (chińska narodowa partia komunistyczna, zajęta bieżącym redagowaniem Zasady);

4.       Przewodniczący partyjnej Centralnej Komisji Wojskowej (zajętej bieżącym aktualizowaniem Zasady w dziedzinie obronności);

Dopiero te cztery funkcje czynią Xi Jinpinga wyposażonym w „pełnię kompetencji” (bo jest on przede wszystkim urzędnikiem w sensie konfucjańskim, sługą Kraju i Ludności). Wystarczy prześledzić nazwiska kilku przywódców chińskich, aby pojąć, że nie każdy z nich był w taką „pełnię” wyposażony.

Niech Czytelnik zastanowi się przez chwilę, dlaczego człowiek mający takie kompetencje w największym ludnościowo i najsprawniejszym gospodarczo kraju – jakoś nie jest nazywany dyktatorem nawet przez nieprzyjaciół.

W Chinach od czasów Sun Jatsena, teoretyka socjalizmu „o specyfice chińskiej” – wciąż trwa debata ustrojowa. Czyli „narada redakcyjna” cywilizacyjnej Zasady. Oczywiście, narada trwa, ale jej aktualny wynik „cząstkowy” jest podstawą działań praktycznych, czyli polityki po prostu.

Sun Jatsen chyba jako pierwszy (znawców proszę o interwencję) wprowadził do hermetycznie zamkniętego świata chińskiego element nieuchronnej i niezbędnej otwartości. Widoczne od "europejskich" czasów kolonialnych procesy globalizacyjne stanowiły wskazówkę do otwarcia się w tym sensie, że trwanie w zasklepieniu groziło „karleniem”: świat ogarniają coraz większe agregaty, a Chiny z olbrzyma powoli staną się wydzieloną enklawą, relatywnie coraz mniejszą.

Początki otwartości polegały na próbie zaadoptowania pojęcia „różnorodności” w takim rozumieniu, jakie jest powszechne na Zachodzie, co oznaczało wmontowanie w Zasadę takich rozwiązań jak Wolność (swobody i racje osobiste, grupowe), Rynek (przedsiębiorczość wyzwolona spod kontroli urzędniczej), Demokracja (tygiel racji lokalnych i środowiskowych jako źródło legislacji). Skończyło się to wielką schizmą Czang Kaj-szeka, niezmiernie ryzykowną dla kondycji międzynarodowej Chin. To skutkowało „przesadzonym nawrotem wsobnym”, poprzez formuły totalitarne.

Dziś Chiny dają znać, że już odnalazły się w świecie, więc nie mówimy już o „otwarciu” na świat, tylko o podmiotowej, „normalnej” grze globalnej. Odrobiły nie tylko swoją własną lekcję, np. maoistowską, ale odnotowały sobie w kajecie, na czym polega „oferta” takich globalnych żywiołów jak Ameryka, Rosja, Indie, Arabia, Afryka, Ameryka Łacińska, Japonia, itd., itp. I teraz mówią światu – SPRAWDZAM.

Zaklęte w zachodnie ramki umysły widzą w ofercie chińskiej dla świata – lisi podstęp imperialny. Bo tak działa „garnizonia” amerykańska, bo tak działa fundamentalistyczny „dżihad”, bo tak działała „jedynomyślność” radziecka. Trudno jest się przełamać i przyjąć za dobrą monetę, że Chiny pojęły, iż polityka bezwzględnej konkurencji „na śmierć i życie” – oznacza śmierć licznych i życie pozostałej garstki.

Chiny oferują światu umiar i partnerską harmonię jako model stosunków międzynarodowych. Pokazują: w ciągu dwóch pokoleń z kraju „rozwijającego się” przeistoczyliśmy się w lidera globalnego. Gdybyśmy chcieli z tej pozycji was wszystkich atakować – prawie na pewno wygramy, ale zostaniemy „sami”. No, to teraz zapraszamy do tej samej zabawy, gwarantując, że wszelkie różnice zostaną wykorzystane jako osobliwy „kapitał rozwojowy”, a nie powód do wzajemnej eksterminacji.

To wszystko można wyczytać w książce sprzed dwóch lat, która w Polsce wyszła pod tytułem „Innowacyjne Chiny”, i w tej najnowszej, pod tytułem „Chińskie marzenie”.

Sun Jatsen ogłosił trzy zasady, niesprzeczne z tym co 2,5 tysiąca lat temu głosił Konfucjusz:

1.       Zasada Mínzú (zjednoczenie samorządnego ludu);

2.       Zasada Mínquán (powszechna służba krajowi i ludowi);

3.       Zasada Mínshēng (dbałość o powszechny dostatek);

Dzisiejsze „chińskie innowacyjne marzenie” wyraźnie nawiązuje do tego konceptu, ale z owym stuletnim doświadczeniem. Przede wszystkim do „każdego”, kto mówi Chinom „ja wiem lepiej” – Chiny zwracają się: ależ tak, oczywiście, dobrze że jesteś, więc połączmy nasze siły i nasze spojrzenia na rzeczywistość. Dlatego Chiny wyciągają rękę nawet ku tym graczom, o których niemal na pewno wiadomo, że ją odtrącą, że szukają zwady. Dlatego też już teraz wkładają ciężkie pieniądze do puli, którą nazywają wspólną, choć jeszcze nie mają od wszystkich potwierdzenia, że „wchodzą w to”, czyli w takie gigantyczne przedsięwzięcia, jak „pasmo jedwabne” i podobne (planuje sie kilka takich przedsięwzięć globalnych). Jakież to nieamerykańskie…

Podejrzliwych nigdzie nie brakuje, ale umówmy się, że Chiny nie są znane z brutalnej kolonizacji terenów zupełnie obcych, tak jak znana jest Europa, Rosja czy Stany, choć szokuje konsekwencja w „jednoczeniu” Tybetu czy Sinciang-Ujguru. Wierzę, że jest to spadek po niedawno jeszcze gorącym maoistowskim „nawrocie”, po okresie nieprzygotowanego otwarcia. 

Ameryce kilkaset lat zajęło uczynienie Indian, Murzynów czy kobiet pełnoprawnymi obywatelami, a rozliczenia z tego tytułu są jeszcze przed nią – i mimo tego Zachód wierzy, że jest to najfajniejsza demokracja na świecie. Japonia – słynąca od zarania z okrucieństwa i agresywności wobec Azji – szanowana jest za zdolności przemysłowe. Niemcy „ukradły” dziedzictwo Imperium Rzymskiemu i eksploatują je do dziś poprzez UE, po drodze maczały palce w dwóch mało estetycznych wojnach. Dlaczego kilkadziesiąt lat łagodzenia brutalności politycznej ma dyskwalifikować Chiny?

Do projektu chińskiego przystąpili tak wielcy gracze jak Brazylia, Rosja, Indie, być może Nigeria, tym też wyborem tłumaczę w dużej mierze Brexit, wiele rozstrzygnie postawa Turcji i Iranu. I tylko u nas w Polsce robi się udawanki, którymi zarządzają Amerykanie. No, cóż, my w ten sposób ćwiczymy swoją „suwerenność”…

Na koniec uwaga „gorąca”, na czasie. Wszystkie amerykopodobne argumenty geopolityczne zamieszczają na pierwszych stronach obawy przed szalonym nuworyszem militarnym tego regionu, Koreą Północną. Lekarstwem ma być kordon zbrojny i wchłonięcie przez Koreę Południową nazywane obłudnie zjednoczeniem. Ale pośród udawanki zjednoczeniowej rzadko kto dostrzega cierpliwe zabiegi Chin, aby Koreę oswajać z tym, że jest częścią regionu, że sama, w pojedynkę, nie poradzi sobie nawet podążając za ideą „dżucze”. Złośliwi powiedzą, że imperialne Chiny wchłoną Koreę Północną. Życzliwi widzą jednak w powolnym „wnikaniu Chin w Koreę” pożyteczny, higieniczny zabieg pokojowy. Czyż ten element „chińskiego marzenia”, który skupia się na dostatku i pokoju, nie jest dziś najbardziej pożądanym projektem dla Korei Północnej?