Parafie, zakony, inkwizycje. Augustyniakowi

2014-04-12 12:06

Jarosław A. nosi w sobie niezłomne przekonanie, że jest człowiekiem lewicy. Wywodzi to przekonanie stąd, że angażuje się w rozmaitych grupach czerwono-sztandarowych, z których jedne są partiami, inne związkami zawodowymi, jeszcze inne redakcjami, a kolejne – bardziej lub mniej sformalizowanymi przedsięwzięciami alertowo-akcyjnymi.

Jestem serdecznie związany z Jarosławem A., np. więziami koleżeńsko-przyjacielskimi oraz drobnymi sekrecikami towarzyskimi (którymi zresztą on się lubi dzielić nie zważając na to, że są to sekreciki). Dlatego odpowiem publicznie, w sposób jakoś tam poukładany, na jego żale internetowe w rodzaju „rzygam polską lewicą”.

Jarek należy do pokolenia, o którym mówiłem ponad 10 lat temu: gdzieś między nami dojrzewa już przywódca polskiej lewicy, ma około 30 lat, wykształcenie w naukach społecznych, funkcjonuje gdzieś w 2-gim albo 3-cim szeregu, uczy się na błędach, i za parę lat rozbłyśnie jako supernowa, choć z nazwiska i z twarzy znana gwiazda. To pokolenie obejmuje z 50 nazwisk, których tu nie wymienię, ale trudno się ich nie domyślić. Połowę z nich znam osobiście, i to nie tylko przez podanie ręki, ale przez „obserwację uczestniczącą”.

Niemal wszyscy z tej listy poddali się dyktatowi kilku liderów, celebrytów, prestigitatorów – jak zwał tak zwał – którzy uprawiali pseudo-lewicowość, jaką ja nazywam „konserwatyzmem a’rebours”. Konserwatyzm, powiadam, to taka formuła kulturowo-ideowa, w ramach której mecenasi zwracają się do maluczkich: ooooj, źle ci się wiedzie, ale pójdź, okaż mi lojalność, podejmuj trudy, jakie ci zadam, a ja ci zginąć nie dam, choć niekoniecznie wywyższę. Dodajmy, że prawicowiec w tej sytuacji mówi: he,he, nie inwestowałeś w siebie, nie myślałeś pozytywnie, bałamuciłeś się, dobrze ci tak, sameś sobie winien, naści tu Owsiakową jałmużnę i bujaj się, nędzo. A lewicowiec – tak myślę – powiedziałby: ok., widzę że cię życie poszturchuje, zatem dołącz do nas, razem zrobimy tak, że już nigdy nie będzie maluczkich, każdy będzie obywatelem pełnym i soczystym.

Zatem, powtórzmy, ci co zawiadowali w ostatnim pokoleniu polskim obszarem nazywanym lewicą (tą koncesjonowaną i tą flibustierską) – to konserwatyści a’rebours, czyli tacy, którzy wymagają lojalności i posłuszeństwa, ale broń boże nie pozwolą nikomu na awans społeczny, na samodzielne pozycjonowanie się, sami typują, kogo trzymać w roli przybocznego gwardzisty, a kogo „oddalić” (używa się dosadniejszych określeń).

Konserwatyzm najlepiej spełnia się w parafiach (tu mamy wciąż malejącą liczbę poważnych i niepoważnych kół, partyjek, stowarzyszonek, fundacyjek, redakcyjek), zakonach (tu mamy „środowiska” pretendujące do roli kamaryl: Krytyka Polityczna, Ordynacka, Pokolenia, Europa Plus, OPZZ, w jakimś sensie rolę tę pełniła Samoobrona). To jest najprawdziwsza prawda o dzisiejszej polskiej lewicy, którą rzyga kolega Jarek A., przewinąwszy się poprzez rozmaitych proboszczów (parafie) oraz opatów, biskupów i kardynałów (zakony). Jarek też sam uczestniczył i zarazem był poddawany działaniom inkwizycyjnym, polegającym na „nominowaniu-typowaniu” osobników lub całych grup do „grillowania”. Zna więc Jarek obie strony procesu inkwizycyjnego.

Są dwie słabości lewicy, która tak martwi Jarosława: brak myśli ideowej mającej rzeczywiście lewicowy ryt oraz patologiczna niezdolność do funkcjonowania demokratycznego.

Ukazało się kilka znaczących pozycji promujących myślenie lewicowe (przystąp, razem ustanowimy ustrój, w którym każdy będzie się spełniał jako obywatel): Kowalika Transformacja.www, Osta Solidarność, Kochana Socjalizm. Umówmy się jednak, że nie są to pozycje, które „w sedno” opisałyby rzeczywistość i – to też ważne – podały nie-ględzącą ofertę ustrojową. W ogóle, mam osobistą manierę, która każe mi podejrzliwie patrzeć na wszelkie koncepty, które szerokim łukiem omijają zagadnienia monopolu, samorządu, spółdzielczości, obywatelstwa, a które się ogłaszają jako lewicowe.

Nie wystarczy otóż – tak sądzę – wciąż od nowa opowiadać o walce klas, o związkach zawodowych, o świadomej awangardzie ludu, o wyzysku – i w konsekwencji znajdować miejsce lewicy na ulicy (manify) i na rozmaitych „majdanach” (strajki). Czarek Miżejewski, który wraz z Patrykiem Kislingiem i paroma innymi rozgarniętymi ludźmi przyłożył rękę do narodzin formuły spółdzielni socjalnych i tzw. ekonomii społecznej – jakby wystraszył się własnego dzieła. Inni rozumni ludzie (muszę i chcę wymienić tu „Ciszę” czy Ilkę oraz Ilkowskiego) – zainstalowali się w niszach roszczeniowych, przez co okastrowują się z działań konstruktywnych, a przede wszystkim z – tak niezbędnej – refleksji środowiskowej, jaką próbuje rachitycznie uprawiać Andy Ż. Nie lepiej postąpił Boguś Z., który zdołał zniechęcić do zjednoczonego działania sygnatariuszy KPiORP, a fakt, że pewna „internetowa” inicjatywa została zaKOPana w niebyt zanim się rozwinęła – to kolejny „temat badawczy”. Porażką lewicy koncesjonowanej są dwaj cymbałowie, którzy w pewnej chwili „mogli wszystko”, a ograniczyli się do sekciarskich bojów ambicjonalnych: mówię tu o Olejniczaku i Napieralskim. Nie lepiej postępują szafarze najlepszej lewicowej marki (PPS) czy kontynuatorzy projektu Bugaja-Lamentowicza-Małachowskiego UP. Projekt MS czy lewica.pl – jakie są każdy widzi. Za najpoważniejsze wydawnictwo robi dziś Obywatel. Czy to wystarcza, zwłaszcza wobec politycznego wycofania się Remigiusza O. i jego kamratów? Równie poważny – ale za to skrajnie niszowy – jest projekt Bez Dogmatu. Ci od Sierakowskiego – zacząwszy świetnie – popadli w pięknoduchowszczyznę – i już się z niej nie umieją wykaraskać.

Darzę sympatią wszystkich wymienionych z nazwiska lub domyślnie. Dlatego realizuję swoje prawo do krytycznej analizy.

Myślę, że polskie wyobrażenia o lewicowości niepostrzeżenie koncentruje dziś wokół siebie Marek Siwiec – i to jest najlepsze świadectwo jej upadku.

Marudzę, wiem. Rzecz jednak w tym, że ani ja się nadaję, ani chcę współ-przewodzić ruchom, (no, a kto się nadaje, kto chce?), którym brakuje sokratejskiej zdolności majeutycznej, to jest wyzwalania tego myślenia, które w ludziach tkwi na poziomie instynktów, intuicji, emocji – ale bez pomocy z zewnątrz nie wejdzie w obszar wyrafinowania, czyli – powiedzmy jasno – poważnej debaty seminaryjnej, wydawniczej, prasowej. Bez niej – nikt nie rozumie wiecowego bajdolenia starych mołojców, nie gotowych oddać berła i szabelki. Zresztą, moja lewicowość tkwi raczej w okolicach duszy i serca, a nie w gotowości bojowej. Od czasu zamknięcia przez SLD rozdziałów Instytutu (kierowanego przez Kazimierza K.) czy Przeglądu (jeszcze żywego?) – nie czuję potrzeby angażowania się w cokolwiek, bo to oznacza angażowanie się w podskakiewiczostwo, bunciki, rokosze – i do tego we frakcyjno-sekciarskie nieporozumienia.

Kto ma wiedzieć, ten wie, że będąc bardziej bliski konserwatyzmowi, „piszę na boku” swoją „Orphanię i Orphanelle”, rzecz o tym, jak skrajnie zmonopolizowany świat „wychowuje” sobie „orphanów”, niezdolnych do podmiotowego funkcjonowania poza monopolem, i o tym, że sposobem na to jest REMUTUALIZACJA, przywracanie umiejętności obywatelskich w drodze „ćwiczeń” z samorządnością (rzeczywistą) i spółdzielczością (nie tą zglajchszaltowaną). Ale to takie moje wprawki. Twierdzę przy tym, że im mniej takich „wprawiających się” jak ja – tym głębsza zapaść.

To tyle, Augustyniaku ty jeden…