Od „zakonu PC” po konsekwencje Katastrofy. Stronnicza analiza „kaczyzmu”, z extra dodatkiem

2020-01-20 08:26

 

Dwa „mity założycielskie” formacji kojarzonej „od zawsze” z braćmi Kaczyńskimi – to książka „Lewy Czerwcowy” (styczeń 1993), dwójki młodych wówczas publicystów (Jacka Kurskiego i Piotra Semki) na temat kulis odwołania gabinetu Jana Olszewskiego, oraz film „Nocna zmiana” (1994) Jacka Kurskiego na ten sam temat, zawierający „dowodowy” zapis z autentycznej rozgrywki Prezydenta Wałęsy w kulisach sejmowych, przeciw legalnemu Rządowi. Chodziło i zarządzoną nieoczekiwanie „lustrację”, która wywołała panikę pośród najważniejszych „mieszaczy”.

Oba utwory-dokumenty były wstępnym rozrachunkiem „zakonu PC” z europejską hydrą polityczną, która w niewybredny sposób podtarła się polską Solidarnością tuż po tym, jak owa Solidarność wywalczyła realną władzę polityczną w Polsce, zresztą czyniąc gwarantem tej bezprecedensowej umowy społecznej – zastępy papieskie, wcale nie bezinteresowne.

Wałęsa w tej ustrojowo-transformacyjnej sprawie zupełnie abdykował: niby na wszystkim stawiał pieczęć, ale nie miał zdania, a nawet profesjonalnego rozeznania w żadnej konkretnej sprawie. Zaczął od tego, że wbrew normom jakiejkolwiek wyobrażalnej demokracji – znakował swoim wizerunkiem (wspólnym zdjęciem) wszystkich „swoich” (czyli kogo?), więc głosowania „kontraktowe” okazały się zwykłym plebiscytem pomiędzy „etosem” stoczniowym a „aparatem” duetu Jaruzelski-Rakowski. Rzutem na taśmę ów aparat wystawił do ratowania ciągłości w przesądzonej już przemianie – Czesława Kiszczaka. Wałęsa jak przysłowiowy pelikan „przełknął” Kiszczaka jako kandydata na Premiera, ale „tygiel polityczny” stawił opór, i dopiero interwencyjna „zmowa” Romana Malinowskiego (ZSL) i Jerzego Jóźwiaka (SD) przeciw oczywistym próbom kontrolowania sytuacji w Państwie przez „aparat” – przekonała Wałęsę, potem Wojciecha, i wypromowała Tadeusza Mazowieckiego.

Otwarta na świat Polska stała się areną jawnych i niejawnych zabiegów w obszarach biznesu, dyplomacji, służb, mediów, kultury, edukacji. Zachód wiedział jakich łupów chce – ale przecież nie mógł tego ogłosić. Krętaczył, zagłaskiwał „przyjaciół polskich z etosu”. Próbowali to ogarnąć ci „etosowcy”, który mieli kontakty z inteligencją europejską i amerykańską. Też działali w dużej mierze po omacku, ale przynajmniej rozumieli, o co się toczy gra. Tak ukształtowała się wspomniana hydra polityczna. Bracia Kaczyńscy w tym nie uczestniczyli.

 

*             *             *

Jarek i Leszek, cierpliwie współobecni „od początku” w zróżnicowanym gronie stoczniowych „ekspertów Solidarności” – od początku Transformacji, po czerwcu 89, postawili na osobną, własną formację „narodową”, stroniącą i od Europy, i od ZSRR, o charakterze „zakonu” (wtedy takich zakonów nieco się namnożyło).

Jarosław, będący pośród braci bardziej wyrywny i stanowczy, postawił sprawę jasno: całe to towarzystwo pięknoduchów, zebrane w Unii Wolności – słucha się dysydenckiej inteligencji uosabianej przez podobnych Kuroniowi, który ma Wałęsę za „sierżanta w okopach”, figuranta, maskotkę i marionetkę w jednym. Żyją w świecie „ponad ludźmi”. Debatują o mechanizmach i strategiach, a nie o życiu i troskach zwykłego człowieka wierzącego w 21 Postulatów. Balcerowicz, wzięty niemal prosto z korytarzy Komitetu Centralnego – jest dla „mazowieckich” jakimś nawiedzonym guru ekonomicznym, choć jest przechrztą politycznym i nic ważnego, własnego w ekonomii nie osiągnął.

A Wałęsa, zostawszy Prezydentem, po krótkim romansie z nurtem chadeckim (w tym z Kaczyńskimi) – ostatecznie postawił na „całe to towarzystwo”. Czyli na Wachowskiego. Teraz, po latach, uświadamiam sobie jaśniej ten błąd Kaczyńskich: należało nad Bolkiem popracować, kiedy się było „w środku gry”, wbić mu do głowy, że jest bardziej związkowcem niż Prezydentem, że legenda i etos uczynią go wielkim po wsze czasy, a Balcerowicz z dawnymi ekspertami – sprowadzą go do roli „etykiety”, którą będą się oklejać jak ekslibrisem.

No, ale ja wtedy nie doradzałem Kaczyńskim, i tak już ostało…

 

*             *             *

Założona w 1990 partia Porozumienie Centrum była w rzeczywistości radykalną „prawą nogą” Solidarności, domagała się (patrz: Pedia) zerwania z dotychczasową polityką rządu Tadeusza Mazowieckiego, który oskarżano o zbyt wolne na tle krajów regionu odchodzenie od pozostałości komunizmu. Wysuwano postulat skrócenia kadencji Sejmu kontraktowego i przeprowadzenia w pełni demokratycznych wyborów do parlamentu, a także wyboru nowego prezydenta, początkowo na okres tymczasowy, następnie na pięcioletnią kadencję w wyborach powszechnych. Wysunięto na to stanowisko kandydaturę Lecha Wałęsy. Po wygranych przez Wałęsę wyborach prezes PC Jarosław Kaczyński uzyskał nominację na urząd szefa Kancelarii Prezydenta. Jednocześnie brat Jarosława Lech objął funkcję szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Po latach można powiedzieć, że w tej właśnie chwili zakon Kaczyńskich wyglądał na „zauszniczy” wobec Wałęsy. Nie zapanowali jednak nad tym, co kierowało niesterowalnym przecież Lechem: nie słuchał on „wykładów” na temat kształtu Polski, tylko „miał od tego ludzi”, a zajmowały go facecje i intrygi Wachowskiego bardziej niż skomplikowane warianty polityczne.

Chwila braci się skończyła, Wałęsa wybrał Amerykę i Balcerowicza, na dokładkę rozmiłował się w płatnych prelekcjach, gdzie plótł o swojej – coraz bardziej światłej – roli w obalaniu „komuny”. Nie czuł, że trwoni wszystko, i że czerwiec’89 to tylko początek długiej, pracowitej drogi. Stał się wyłącznie konsumentem swoich 5 minut Historii, która dla niego (s)kończyła się na Belwederze.

Ale Zakon okazał się nad wyraz skuteczny, mimo garstki posłów w nowym Parlamencie. Skonstruował rząd Jana Olszewskiego, opanował przyczółki wojewódzkie i średnio-miejskie, obsadził NIK. I cokolwiek się potem działo (np. noc z 4 na 5 czerwca 1992, tzw. noc teczek) – kaczyzm zatryumfował, wpisał się do polskiej Historii na dobre.

Potem działo się w polityce „jak zawsze w Polsce”. Władza przechodziła to w ręce „postkomuny”, to w ręce „euro-geszeftu”, to w ręce „anty-PRL-u”. A Transformacja trwała w najlepsze, nie pomogła „lepperiada”, nie pomogła zresztą dużo później ponowienie, czyli „kukizonada”.

 

*             *             *

„Kaczyzm” zaczął się od postawienia Bolka w pozycji uzurpatora. Wcześniej jednak, jeszcze w 1989 roku, Wałęsa odsunął od siebie „unijne” środowisko Mazowieckiego (pamiętamy: manewr Malinowskiego-Jóźwiaka), oparł się na braciach Kaczyńskich, Janie Olszewskim, Romualdzie Szeremietiewie. Noblista i nosiciel etosu Solidarności stracił panowanie nad żądzami, parł już wtedy do prezydentury. Kiedy bracia, służący wkrótce potem „w Belwederze”, zareagowali na książkę „Lewy czerwcowy” hasłem „Lechu, czuj się odwołany” – stracili ciepłe posadki, a nawet szanse wyborcze, i rozpoczęli od nowa kariery z niewygodnej pozycji „znanych podskakiewiczów”, ulicznych wichrzycieli. Życie wiecowe, dla nich dotąd nowe w roli wodzirejów, rozpoczęli z hukiem, Marszem na Belweder.

Przeskoczmy na chwilę w czasie. 4 czerwca 1992, w południe, Kancelaria Prezydenta RP przesłała do Polskiej Agencji Prasowej oświadczenie, w którym Lech Wałęsa przyznał się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa: „Aresztowano mnie wiele razy. Za pierwszym razem, w grudniu 1970 roku, podpisałem 3 albo 4 dokumenty. Podpisałbym prawdopodobnie wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złamano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów”. Tak napisał Wałęsa rano. Po kilkudziesięciu minutach oświadczenie zostało jednak wycofane, a Wałęsa uznał materiały SB za „sfabrykowane”. Wałęsa po prostu zorientował się już, że jest „inny wariant”, że w Sejmie ukształtowała się większość zdolna do obalenia rządu. 

Poszło zatem o Bolka. I o atmosferę w Belwederze, którą „robili” ludzie pokroju „falandyzatora”, pokroju „powiernika-ministranta”, ale przede wszystkim pokroju „kapciowego”. Nie wytrzymał tego pierwszy organizator spraw nowego Prezydenta, Krzysztof Pusz. Z otoczenia Wałęsy znikają zarówno on, jak też Jacek Merkel, Arkadiusz Rybicki i inni. W Belwederze odżywa PRL-owskie do szpiku „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem”. Większość widzi w Wachowskim mroczną postać. Zwłaszcza że nie angażował się w robotę polityczną, po prostu był „przyjacielem domu i kancelarii”, druhem.

 

*             *             *

Transformacja zwana ustrojową, która pożarła najpierw cały „etos”, rozprawiła się z wyczuwającym polskie nastroje Tymińskim, wprowadziła do polskiego obiegu nieznane dotąd, europejskie rodzaje szalbierstw, sprowadziła „podmiot liryczny Solidarności” do roli bezwolnej i demoralizującej się, tracącej obywatelskie cnoty, wyjaławianej z każdym dniem masy zwanej eufemistycznie „kapitałem ludzkim” – jeszcze dwa razy wywołała  „epanástasi”: mamy w tym starogreckim słowie rozruchy, bunt, insurekcję, rebelię, protest, opór, rewoltę, powstanie, bojkot, apel, manifestację (nie mylić z „pochodem”), itd. Mowa o wspomnianej już „lepperiadzie” i „kukizonadzie”.

Kolejny błąd „kaczyzmu”: nikt lepiej jak Mulat nie nadawał się do rozprawy  patologiami Transformacji. Naturszczyk, reprezentant wykluczonych, wbrew pozorom łatwo sterowalny. Prący najpierw do „odejścia Balcerowicza”, a potem odwrotnie, postulujący rozliczenie go metodą „na Kozaczyznę”, więc „Balcerowicz musi zostać”, by położyć głowę pod topór. Ale Jędrek był nie w smak wschodzącej sile, którą nieco poniżej nazwę „Delfinarium”, sile zgubnej wtedy dla formacji (przerwana kadencja), sile która niedługo na grobie formacji odtańczy swoje chochole „pogo”.

Między tymi dwoma polskimi „intifadami” – zdarzyła się nam Katastrofa. W tej sprawie znaleziono dziesiątki winnych i podobne dziesiątki niewinnych. Oczywiste były wyłącznie skutki. Takie mianowicie, jak kilkadziesiąt ważnych w Państwie osób zmielonych w krwawą masę, jak dziwny wyścig rządowych samochodów o pierwszeństwo na miejscu wypadku, który wygrał Tusk. Zadałem wtedy na swoim blogu pytania. Te pytania brzmią niewinnie, w dodatku jakby nie na temat: (https://publications.webnode.com/news/to%20nie%20musi%20by%c4%87%20prawda/): 

  1. Jakiego rodzaju sztamę ma Putin z Tuskiem?
  2. Czy w Polsce już mamy neo-totalitaryzm, czy jeszcze za chwilę?
  3. Jak długo ONI powstrzymają się przed obwinieniem śp. Lecha K. o katastrofę?

Chwilę zaś potem w dniu 14 kwietnia, pisałem na blogu:

Lech Kaczyński – podkreślmy: wraz z bratem, którego nie odstępował – inteligent warszawski, z godnym pozazdroszczenia zabawnym epizodem kinematograficznym z dzieciństwa, prawnik, konserwatysta-pragmatyk (ani zbyt pobożny, ani zbyt pryncypialny), należał do czołówki opozycjonistów polskich, stojąc zawsze w drugim szeregu, puszczając przed siebie postacie, które szanował, które w Gdańsku i Warszawie narzucały ton i formułę ruchowi dysydenckiemu w czasach późnego PRL. Był – wraz z bratem – na tyle nieśmiały w swojej opozycyjności, że raczej traumatycznych doświadczeń nie miał (nie mieli). 

W odróżnieniu od brata założył rodzinę i poszedł „po całości” w karierę akademicką, choć najprawdopodobniej nie zostanie zapamiętany jako powalający autorytet w dziedzinie prawa pracy. 

O ile brat ma temperament wodzowski i wysławia się bez ogródek – on dysponował tą szczególną cechą, która stabilizuje polityka na urzędach, jakie mu są powierzane. To jest dar ulokowany w mentalności, jakiego brakuje wielu urzędnikom, którzy zamieniają swoje fotele w wehikuły sobiepańskiej władzy: Lech Kaczyński tej pasji nie reprezentował ani jako ober-kontroler, ani jako minister, ani potem. 

W kraju 40-milionowym nie zostaje się kandydatem na urząd Prezydenta wyłącznie w wyniku kaprysu: muszą istnieć siły polityczne (zatem niekoniecznie do spodu szlachetne i czyste), które mu zaufają i zorganizują mu „echo” pośród elektoratu. Przecież PiS nie miał ponad 50% poparcia w dniu wyboru Lecha Kaczyńskiego, a to oznacza, że w tę stronę spojrzały z nadzieją jeszcze inne siły polityczne. 

Sprawując swój urząd Lech Kaczyński wyraźnie dojrzewał, zmieniał się. W coraz mniejszym stopniu przyjmował – nieco awanturniczy – styl brata i swojej rodzimej partii politycznej, wciąż bardziej rozumiał, że jest Prezydentem, a nie delegatem partii, której Prezesowi meldował się tuż po wyborze. 

Cztery lata jego prezydentury można zatem ocenić dobrze w tym sensie, że Polska zaczynała mieć znów Głowę Państwa zdolną poświęcić ideologię i politykę, a w to miejsce unieść sprawy godne męża stanu, sprawy związane z Racją Stanu, a nie z polityką saute. Zaskakująco dobrze odnalazła się też jego małżonka, przesuwając swój wizerunek od gospodyni domowej dbającej o prowiant i krawat po kobietę zdolną skupić powszechną uwagę na palących problemach dotyczących prostego człowieka: status kobiety i rodziny, sytuacja życiowa Polaków, itd.

Prezydent Lech Kaczyński nie był politykiem przesadnie wybitnym, jeśli w ogóle da się coś takiego powiedzieć o człowieku, który pełnił co najmniej cztery „pierwszoligowe” funkcje w kraju, a wcześniej nie zasypiał gruszek w popiele. Jeśli zatem tak twierdzę, to przez porównanie do takich współczesnych mu głów państw, jak europejskie, rosyjskie, amerykańskie, latynoskie. Niewątpliwie miał „zagrania” jak Berlusconi, Sarkozy, Bush-Junior, czy nieco wcześniej Jelcyn, ale też niewątpliwie nie zdobył sobie takiego miru jak Merkel czy Putin, Chirac (wcześniej) i Blair.  

Po dobrej – choć też pełnej śmiesznostek i powodów do oburzenia – prezydenturze poprzednika (AK), Lech Kaczyński nie pozostawia rumowiska, które zapowiadali jego przeciwnicy, i które mu wciąż wróżyli oponenci z Internetu. Bronisław Komorowski nie musi niczego „zamiatać” przy Krakowskim Przedmieściu, może spokojnie kontynuować dzieło poprzedników. Zauważył to ktoś? 

Moja polityczna podejrzliwość każe w peanach i chlipaniach wokół Prezydenta Kaczyńskiego – którego ośmielam się nazwać po prostu „zwykłym, normalnym prezydentem średniej wielkości kraju” – doszukiwać się jakiejś ukrytej intencji, mam też niemal pewność, że sekretna gra o wizerunek Prezydenta jeszcze nie zakończyła się. Więcej: https://publications.webnode.com/news/procesja/

Napisałem kilkadziesiąt notek na temat Katastrofy. I żadnej do dziś nie muszę się wstydzić, choć przecież pisałem o przeciwniku politycznym i przynajmniej w części ideowym.

 

*             *             *

Największe straty wizerunkowe przyniosła formacji próba resetu mitu założycielskiego. Ki diabeł dopuścił do żenujących rozważań o zamachu na Samolot? Ten mit był zdechnięty już na samym początku, opierał się na poronionym pomyśle.

Prawdziwy zamach – to miał miejsce ciut wcześniej, podczas prób przejęcia przez Tuska całej historii  Katyniem. Trwała kampania prezydencka, Tusk w najlepsze spiskował z Putinem, coś tam sobie podczas uroczystości nagrobnych ustalili na „po wyborach” – i to dlatego Donald chciał dotrzeć do Smoleńska koniecznie przed Jarosławem, co mu się udało, podobnie jak krótka wymiana zdań pośród żałobnych uścisków. Dlatego zapytałem na blogu, jaki oni mieli ze sobą układ.

 

*             *             *

Katastrofa rozdzieliła braci na dobre. Ich rozmaici przyjaciele i towarzysze utracili kogoś bliskiego, po kim zapłakali. Jarosław stracił „drugą połowę”, jedynego przyjaciela dozgonnego, powiernika zaufanego, w ich parze usytuowanego w roli wiernego „młodszego partnera”. Takiej straty nie można przeboleć, można co najwyżej udawać, że już się zasklepiło.

Jeśli Jarosław był w tym duecie „panem prezesem” – to od Katastrofy miał już tylko „pracowników” różnicowanych co do stopnia przyjaźni (już nie dozgonnej, ta była jedyna) i wierności, nie mówiąc o wspólnych falach, rozumieniu się w pół słowa i gestu.

Jego „kaczyzm”  z konieczności został przebudowany. Kiedy śmiejemy się z ulico-manii i z pomniko-manii – zauważmy, że idzie o upamiętnienie Polski Solidarnej. A tej należą się pomniki, skoro już dawno pogrzebał ten temat sam Wałęsa, zaś największe centrale związkowe mają poważniejsze sprawy na głowie, niż sytuacja proletariatu.

Kiedy się uruchomiło i skutecznie rozbudowywało formację polityczną – to trzeba zadbać o schedę, o ile się nie ma podejścia „po mnie choćby potop”. I tu – niestety Katastrofa zebrała największe żniwo. Chętnych do wejścia w buty Jarosława jest paru, ale każdy z nich myśli raczej o butach Jarosława-Zbawcy, nie zaś o butach Kontynuatora Polski Solidarnej.

Podpowiem: jest taka formacja, która przyznaje się chętnie do „młodego” Piłsudskiego, a już na pewno ma w swoim doświadczeniu galerię inicjatyw i postaci jakże skutecznych niegdyś: spójnie mieszkaniowe, kasy chorych, banki i kasy spółdzielcze, składki „celowe”,związki zawodowe, szkoły żłobki-przedszkola, kooperatywy pracy i zaopatrzeniowe, skauting, świetlice, solidarnościowy fundusz dla ofiar represji reżimowych, ubezpieczenia wzajemne, straże pożarne, itd., itp. – wszystko to w dziesiątkach powtórzeń! To był prawdziwy ruch „pięciuset plusów”!

I nie jest to formacja post-stalinowska, słowo honoru! Więcej: to ona wystawiła pierwszy rząd niepodległej Polski!

 

*             *             *

„Kaczyzm” jest już dziś „zdefragmentowany”. Składa się na niego kilka ugrupowań mających ze sobą coraz mniej wspólnego, a już najmniej z Sanacją Polską, która oparta była na ideach IV Rzeczpospolitej. Ideach zrozumiałych niegdyś, a dziś zakurzonych w Wikipedii.

Wszyscy pamiętamy wrażenie, jakie wywarło na wyborcach w 2005 roku zawołanie Lecha Kaczyńskiego „Polska solidarna, a nie liberalna”. Zawołanie to rozpołowiło „etos’80” na dwie połówki:

  1. Połówka „maluczkich” nawiązywała do praw polski „parafialno-powiatowej”, która na skutek Transformacji utraciła wiele zdobyczy świata pracy i świata konsumentów, popadła w wykluczenia i zasklepiła się w nich, utraciła ten najważniejszy aspekt wolności człowieka, biorący się z samo-powtarzalnej równości szans, aby "jednostka we wszystkim tym, co będzie czyniła w życiu nie była całkowicie i „dziedzicznie” zdeterminowana przez miejsce urodzenia, przez „podlejszą” grupę społeczną, w której się urodziła, ale by była wyposażona przez wspólnotę narodową i państwo” (biorące lud w opiekę). Taka Polska jest zarówno chrześcijańska, jak też osadzona w specyficznej tradycji demokratycznej charakterystycznej dla Słowiańszcyzny (patrz: Kozaczyzna, Skupština, Solidarność Samorządnej Reczpospolitej);
  2. Połówka „euro-entuzjastów” nawiązywała do racji biurokratyczno-pragmatycznej, wypracowanej na potrzeby Unii Europejskiej, była w swym wyrazie kosmopolityczna, meta-narodowa, wahała się między sztafażem ustrojowym Hellady (symmachie), Rzymu (garnizony, czyli faktorie i forty) oraz Rzeszy (teutońska różnorodność form społecznych obierająca wspólnego Kaisera). Pośród tych wahań ukształtował się korpus „przedsiębiorczości nomenklaturowej”, sam siebie podszywający pod idee liberalne, ale ogranicza je do – wyplujmy to słowo – kastowości, w której nie ma miejsca dla „multitude” (zachodni odpowiednik kozackiej „czerni”, roszczeniowy ale samorządny), a w miejsce „dobrze urodzonych” wmontowani zostali „uposażeni ustrojowo”, czyli „geszeft”;

Za „maluczkimi” ujął się „kaczyzm”, zaś „euro-geszefciarstwo” zagospodarowali „tuskowici”. Polska coraz wyraźniej, również w raportach powyborczych, dzieliła się na tę prowincjonalną, zorientowaną ku „słowom encykliki” (np. „Laborem exercens”, Ćwiczenia z Pracy) i na tę miastową, zorientowaną ku przestrzeniom wokół miejskiego rynku (gildie, cechy, stowarzyszenia, salony, biznesy, kluby).

Tu pojawia się – po raz ostatni w Polsce – miejsce dla Lecha Wałęsy, który dla Polski i dla świata był zarazem związkowcem i chrześcijaninem. Jego historyczna rola (zostawmy już jego wybory zakulisowe) mogła zostać potwierdzona w jakimś geście łączącym dwie połówki etosu – na przykład mógł postawić na ordo-liberalną Społeczną Gospodarkę Rynkową, czyli jakże pasujący do 21 Postulatów ukłon „geszeftu” wobec nie radzących sobie z Rynkiem „wykluczonych”. On jednak ni-w-ząb nie rozumiał, za co dostał Nobla, i ostatecznie potwierdził swoją zdradę ideałów Pierwszej Solidarności, przystępując do „korporacji kast”, największego nieprzyjaciela ludzi pracy na całym świecie i w całych Dziejach. W ten sposób na zawsze, po grób, został Bolkiem, czyli zdrajcą Sprawy. Stoi teraz okrakiem niczym turbo-Sowizdrzał  i dziwi się, że tylko on pamięta swoją wielkość.

Przypomnijmy raz jeszcze postulaty IV RP. Zakładano w tej wizji, przeobrażanej coraz bardziej w projekt społeczny i polityczny, następujące konstrukcje ideowe (Pedia):

  • odnowę moralną w życiu publicznym (mowa o rwactwie, znieczulicy, pogardzie dla maluczkich, kastowości, itp.;
  • oparcie o tradycje narodowe i demokratyczne (czyli sięgnięcie po słowiańskie i zarazem staro-chrześcijańskie formuły wiecowe);
  • odbudowę zaufania społecznego do instytucji państwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego (czyli Samorządna Rceczpospolita);
  • konieczność stworzenia od nowa wielu praw i instytucji, likwidację zbędnych urzędów (czyli Państwo znów „legalne”, służące mnożnikowaniu efektów ludzkich starań);
  • zwalczanie przez władze korupcji (mowa nie tyle o łapownictwie, ale o przenoszeniu w obszar prywatny i grupowy wspólnego dorobku pokoleń);
  • likwidację komunistycznej agentury w służbach specjalnych (czyli wyparcie dawnego „Państwa Stricte” i zastąpienie go nowym, suwerennym);
  • szczególną opiekę prawną nad rodziną jako podstawową instytucją życia społecznego (czyli znalezienie remedium na ultra-urbalność, glajchszaltującą tradycyjne formy uspołecznienia);
  • solidarność społeczną (hasło „Polski solidarnej” Lecha Kaczyńskiego, w opozycji do tzw. „liberalnego eksperymentu”);
  • nadrzędność polskiego prawa konstytucyjnego nad międzynarodowym (czyli państwowa ochrona podmiotowości narodowej, zanim nie dojrzeje ona do ponad-państwowych formuł);

Wszystko to zostało poważnie okaleczone przez nieudany projekt PO-PiS, czyli rozwód „parafii” z „geszeftem”. Solidarność jako ruch społeczny przestał istnieć, a etos rozdrapano, niczym „postaw sukna”. Plemienność zwyciężyła i zwycięża, podziały się poszerzają. Jedynym miejscem, gdzie obie – niegdyś wspólne – racje mają coś sobie do powiedzenia w oczy – jest Parlament.

„Kaczyzm” w tej konstelacji został „posegregowany”. Składają się na niego coraz luźniej ze sobą powiązane, coraz mniej pasujące do siebie człony:

  1. Nowogrodzka, czyli przywództwo wobec „ulicy” oparte na wolności poprzez poszanowaną godność człowieka-chrześcijanina;
  2. Delfinarium, czyli odłam wyrosły na „wychowawczym” odsunięciu opryczników-inkwizytorów-maccartystów, nabierający obecnie wigoru;
  3. Neo-wykształciuchy, czyli inteligencja o zabarwieniu chadeckim, próbująca negocjować z „europoidami” racje obywatelskie, np. różnorodność;
  4. Aparatczycy, czyli wyrosła w wieloletnich bojach nomenklatura, ludzie nawykli do radzenia sobie w administracjach różnego szczebla i profilu;
  5. Ruch maluczkich – czyli zbita masa ludzkich ofiar Transformacji, przy czym słowo „zbita” jest tu pojmowane w obu znaczeniach (tłumna, ale i potłuczona);
  6. Kancelaria – wiadomo, wybija się na „niezawisłość”…;

Nowogrodzka jest tego wszystkiego spoiwem logistycznym. Bez niej – poszczególne elementy nie mają o czym ze sobą gadać. Tak się akurat kończy „kaczyzm”.

 

*             *             *

Kiedy w 2011-tym zaczęli skandować Ja-ro-sław-Pol-skę-zbaw” – czułem, że się kończy ta epoka. Świat nie lubi, a Polska wręcz nie znosi „demiurgów na cokole”, natychmiast znajduje powód, by ich okpić. Świat kocha przywódców, do których (o których) można mówić na „ty”, ale z zachowaniem należnego dystansu. I teraz tylko czekałem, czy Prezes sam się wykopyrtnie, jak Piłsudski na Maju-1926, czy go pogrzebie politycznie jakiś nad-ambitny uzurpator, parweniusz, z dziada pan, małysz.

Jaka zatem epoka się kończy, skoro w międzyczasie PiS z koalicjantami „odbił Polskę” w wojnie między dwoma obozami tego samego etosu? Poza tym co to za koniec, który trwa latami?

Otóż kończy się w Polsce epoka walki na argumenty. Ja mówię, ty mówisz, oni słuchają i dokonują wyboru. Tego już nie ma, a wtedy, chwilę po Katastrofie – jeszcze się spazmem jakoś tliło. Za to teraz argumenty ustępują tępej plemienności.

 

AKAPIT PRZEDOSTATNI

Czytelnik się pewnie spodziewał, że napiszę o „wrodzonym” autorytaryzmie Prezesa, o uzurpowaniu sobie piękniejszej niż realna karty opozycyjnej, o jego kompleksie Kasztanki, o chorobliwym antydemokratyzmie panującym w PiS. Na koniec o smaczkach, jak choćby umiłowanie tej formacji do rozmaitych „cherubinów” (etymologia hebrajskiego słowa kêrûb jest niepewna, ale wydają się prawdopodobne związki z akadyjskim słowem kâribu, oznaczającym istotę ujmującą się za człowiekiem i go strzegącą, zaś współcześnie cherub jest mylony z metroseksualnym „putto”, nazywany potocznie m.in. aniołkiem, cherubinkiem, amorkiem).

Nie ma takiej potrzeby, odmawiam. Bo tak jak PRL na siłę zrobił z Kuronia dysydenta, podczas gdy ten był owsiakowo nadgorliwym walterowcem i komiwojażerem samopomocy środowisk uciskanych, na koniec twórcą Teremisek – tak „etosowcy” uczynili z Kaczyńskich postrach demokratów, a przecież oni jak rzadko kto dosłownie, literalnie pojmowali 21 Postulatów.

Kto jeszcze nie dowierza – niech zauważy, że z pierwotnego PC wycofały się niektóre ugrupowania założycielskie, które już poczuły wiatr z Zachodu. Po I Kongresie, który odbył się na Politechnice Warszawskiej w dniach 2–3 marca 1991, z uczestnictwa w Porozumieniu wycofał się KLD. Uczyniły to również PSL „Solidarność”, PSL Mikołajczykowskie, ChDSP i Chrześcijańska Partia Pracy. Kaczyńscy budowali na tym, co zostało. Znaczy, co: mieli zostawić Postulaty i pobiec za tłumem?

Jeszcze w 2005 roku PiS stawiał na IV Rzeczpospolitą, w ramach „ wspólnoty etosowej” PO-PiS. Czy to nie jest tak, że wspólnotę tę zerwał Donald, tuż przed wyborami wyszydzając projekt, a jeszcze potem, choć PO nieznacznie przegrało, przy kamerach (kuriozum negocjacyjne) próbował ugrać „premiera z Krakowa”? Tak, ten sam Donald, który podczas „nocnej zmiany” we właściwym momencie zaproponował „policzmy głosy” i wyciągnął z kapelusza Pawlaka (panie Waldku, pan się nie boi, dwie trzecie Sejmu za panem stoi)!

A już o tym, jak zgubne dla formacji okazało się – i wciąż jest – Delfinarium, chyba pisałem. Nieprzekonanych i tak nie przekonam.

Tego, że Jarosław jest z jakichś powodów przeciw „komunistom”, i to wybiórczo – nie będę mu wytykał. Nie on jeden…

 

POSŁOWIE

Kończy się – od jakiegoś czasu, powoli i konsekwentnie – „kaczyzm”. Jakkolwiek to zabrzmi – jeszcze zatęsknimy za ludźmi, którym na pewno na czymś zależało, a to ich pragnienie okazało się miłe ludziom szarym, do tego nie było cyniczne w założeniu, nie stało się owocem manipulacji, choć i takie się zdarzały, w mediach, budżetach, programach społecznych.

Szkoda tylko, że żyjącego z braci zapamiętamy jakoś tak, jak w tej piosence:

https://www.youtube.com/watch?v=KcVa86a62BU

 

Со двора подъезд известный

под названьем "черный ход".

В том подъезде, как в поместье,

проживает Черный Кот.

 

Он в усы усмешку прячет,

темнота ему как щит.

Все коты поют и плачут -

этот Черный Кот молчит.

 

Он давно мышей не ловит,

усмехается в усы,

ловит нас на честном слове,

на кусочке колбасы.

 

Он не требует, не просит,

желтый глаз его горит,

каждый сам ему выносит

и "спасибо" говорит.

 

Он и звука не проронит -

только ест и только пьет.

Грязный пол когтями тронет

как по горлу поскребет.

 

Оттого-то, знать, не весел,

дом, в котором мы живем...

Надо б лампочку повесить -

Денег всё не соберем.



Więcej: https://publications.webnode.com/news/jaroslawowi/

 

 

I JESZCZE…

O czym się  nie mówi, bo się widzi nie to co jest

Mogę zaprosić Lecha Kaczyńskiego z żoną oraz Jarosława Kaczyńskiego z mężem – na taki „powiatowy żart” pozwolił sobie Wałęsa w 1993 roku, mówiąc o swoich imieninach. Była to jasna sugestia, że Jarosław jest homoseksualistą. Takich dość prymitywnych prób upokorzenia Kaczyńskich nie brakowało – dodaje prof. Dudek.

Dziś, kiedy gej jest już oficjalnym kandydatem do funkcji Prezydenta – taki knajacki dowcip spotkałby się z „rozchybotaną ulicą”. Wtedy jednak „sekret bliźniaków” był tematem, którego wszyscy unikali jak ognia. Może dlatego, że byliśmy wszyscy, również inteligenci i „europejczycy” – ciemnogrodem…?

Porozmawiajmy zatem o erotyzmie, bo to jest – w moim przekonaniu – klucz do „kaczyzmu pełnowymiarowego”. W każdym razie mamy tu do czynienia z gotowością do helleńskiej pełni erotycznej i – przeciwnie – z judeo-chrześcijańskim tłumieniem popędów „niezdrowych-nienormalnych”.

Temat ten uwiera mnie od zawsze, bo sam mam kłopot z przyjaźniami, te zaś są esencją erotyzmu, jeśli nie myślimy o nim wulgarnie, nie traktujemy go obcesowo, po prostacku.

Bracia Kaczyńscy byli wyjątkowi nie tylko jako bliźniacy jednojajowi (ciąża bliźniacza przypada w przybliżeniu raz na 80 porodów co stanowi około 1,25% wszystkich ciąż i około 2,5% urodzeń). Łączyła ich szczególna przyjaźń, na tyle pełna i dojrzała, że erotyzm był jej witaminizującym, ważnym dopełnieniem. Oczywiście, liczę się w tym wątku z płytkimi, niesmacznymi uwagami.

Zacznijmy od tego, że pełnia erotyzmu jest możliwa, a przynajmniej rozkwita – kiedy wyrasta na podłożu absolutnej, nieskrępowanej, otwartej na wszystko przyjaźni (zwanej w encyklikach „miłością”), która gasi w zarodku rozmaite zblazowane formy przerysowane wyuzdaniem, przemocą, wulgaryzmem, perwersją. Jeśli już „zachodzi przyjaźń prawdziwa” – a to jest niezwykła rzadkość – to kwestie płciowe stają się drugorzędne. Takiej przyjaźni szukają beznadziejnie zarówno pary jednopłciowe, jak też dwupłciowe, szukają jej osoby transseksualne – i równie często kończą te poszukiwania na niczym. Bo tego się nie ma na zawołanie, uwierzmy starożytnym Grekom.

Kiedy jednak trafi się taki rarytas – można go oszpecić erotyzmem prędkim, niepohamowanym, brakiem umiaru.

Samo słowo „eros” w literaturze greckiej było używane dwojako: raz jako imię bóstwa, raz jako rzeczownik wyrażający pragnienie czegoś niełatwo dostępnego, czego się nie posiada. W obu przypadkach mówimy o czymś „nieziemskim”, niepowszednim, o czymś w rodzaju „sacrum”.

Pedia: Takie rozumienie słowa eros wydaje się należeć do wcześniejszej tradycji niż to, w którym eros to imię olimpijskiego boga. U Homera ερος (eros) jest rzeczownikiem pospolitym, nie oznacza on osoby, lecz pragnienie posiadania czegoś, czego się nie ma. Z tym pragnieniem wiąże się poczucie bólu-cierpienia spowodowane owym brakiem. Dla Hezjoda eros to pramoc, bezosobowa siła. Rodzi się ona wraz z Chaosem i Ziemią (Gają). Jest siłą przeciwstawną Chaosowi. W poezji, głównie za sprawą Safony, zaczęto mówić o podwójnej, bo słodko-gorzkiej sile Erosa.

Platoński Eros (w „Uczcie”) pragnie piękna i dobra, a skoro go pragnie, to go nie posiada. Jest pośrodku między mądrością a nieuctwem. Jest więc filozofem. Bogowie nie filozofują, ponieważ mają mądrość, nieucy też nie filozofują, bo nie chcą zdobyć mądrości. Filozofują ci, którzy są między mądrością a nieuctwem (Eros). Filozofem nie jest ten, kto posiadł mądrość. Filozofowanie to samo kochanie mądrości, a nie jej posiadanie. Tak jak Eros znajduje się między nieśmiertelnością a byciem śmiertelnym, tak filozof jest między nieuctwem a posiadaniem mądrości, jest on miłośnikiem mądrości. Eros to filozofia, umiłowanie mądrości i pragnienie posiadania jej.

Natomiast erotyka-erotyzm pojmowane jako „ars amandi” (inżynieria eksploatacji drugiej osoby, choćby nawet partnerskiej, wzajemnej) – spłyca całe zagadnienie, bo wyzbywa się owej przyjaźni absolutnej jako tworzywa. Owszem, erotyzm jest sztuką, i to jaką, ale tylko w taki sposób, w jaki jest konsekwencją nieograniczonej przyjaźni. Życie przyjaciół bez erotyzmu jest możliwe i częste. Ileż widzimy par, które co najwyżej spojrzą na siebie filuternie… po czym wracają do konstatacji swoich doświadczeń, do swojej mądrości…

Bracia Kaczyńscy przyjaźnili się od poczęcia, i to dosłownie, aż po grób, po Katastrofę. Ich erotyzm osłabł, kiedy wydorośleli: jeden oddał się życiu domowo-rodzinnemu, drugi oddał się misji społecznej, ale jako przyjaciele trwali w związku niezmiennie (nie, nie sugeruję, że prowadzili bezecne życie płciowe, jak to czyni półgębkiem niejeden, a jawnie pewien miniony biznesmen w szacie minionego polityka: ten to dopiero miał ze sobą samym biłgorajskie problemy!). Ale erotyzm był w tej osobliwej parze wciąż obecny, ogniskował się na wspólnych doznaniach estetycznych, na wspólnej empatii wobec „maluczkich” (np. ludzi pracy), na wspólnie snutych wizjach lepszego świata, przekładanych na politykę, na wspólnym milczeniu, kiedy to na wszystko rośnie apetyt wilczy (Jonasz Kofta o poezji). Znacie to uczucie, kiedy jakoś tak spleceni mówimy sobie bez skrępowania o naszych najważniejszych sprawach…? Ktokolwiek o nich, o braciach kradnących Księżyc, pisał i pisze – nie znalazł w ich związku wzajemnych pretensji, wzajemnego egoizmu, zdrady emocjonalnej, knowań na własny rachunek kosztem brata.

Czy pożycie, obcowanie między dozgonnymi przyjaciółmi absolutnymi, może być w ogóle bezecne? Czy istnieje jakaś konkretna granica między serdecznym objęciem brata a innymi gestami? Jakaś potrzebna komuś granica…?

Kaczyńscy mieli to „nieszczęście”, że wyrośli w kraju ortodoksyjnie i pruderyjnie katolickim, gdzie erotyzm jest dopuszczalny jedynie jako flirt związany z nieuchronną kopulacją, ta zaś – z prokreacją. Zero helleńskiej kultury duchowej. Żadnych eksperymentów seksualnych, tym bardziej homoseksualnych, tak bogatych w różnych postaciach i formach w dawnej Helladzie, że niekiedy naonczas „obowiązkowych”. Cierpią na tym sami duchowni katoliccy…

I bracia przyjęli to ograniczenie z pokorą i godnością. Może w głębi duszy klęli katolicyzm za jego brak wyrozumiałości dla tego co pojmowali jako naturalne – ale pozostali katolikami na dobre i na złe. No, może niebyt żarliwymi.

I jeśli już dać upust domysłom – to Lech był kobiecy, rodzinny, gospodarny po domowemu, mniej decyzyjny na zewnątrz – a Jarosław był i jest męski, żył strategiami, wyżywał się w polityce, „knuł”. A może to inaczej było… To dlatego twierdzę, że ich erotyzm z czasem osłabł, bo każdy z nich skierował go u siebie w inną stronę. Powtórzmy: erotyzm jako przeżywanie piękna, emocji wyższych, jako wzajemne odgadywanie swoich myśli, jako braterstwo, takie „po prostu”.

Jan Gavroche Herman