Od „Raportu gęgaczy” po brewerie „szczególnej kasty”

2020-01-18 10:04

 

W latach 60-tych niejaki Janusz Szpotański, mistrz szachów i ciętej satyry, do tego poeta i krytyk literacki, pisał antyustrojowe, szyderczo-prześmiewcze rymy przeciw Gomułce, Radzieckiej Rosji, na pohybel systemowi życzeniowej, powszechnej szczęśliwości. Rozprowadzano je metodą konspiracyjnej „bibuły”, aż w końcu autor wpadł w łapy UB-ecji i swoje dostał.

W jednym z takich utworów podzielił Polskę na „cichych” (funkcjonariuszy z korpusem donosicieli) i „gęgaczy” (demokratów, dysydentów kryjących się po salonach, kawiarniach i w podobnych enklawach).

 

*             *             *

Pogadajmy o pęczniejącej wojnie polskiej ze światłą Europą, w kontekście naszej najnowszej historii, dziejącej się tu-teraz-naocznie-namacalnie. Na początku 2015 roku status quo w Polsce było następujące:

  1. Głowę Państwa uosabiał B. Komorowski, nadchodziły majowe głosowania prezydenckie, a Michnik ogłaszał, że musiałby Bronek po pijaku, na pasach, w biały dzień przejechać ciężarną zakonnicę, aby przegrać wybory;
  2. Rządy parlamentarne i ministerialne sprawowała formacja Tuska, który już wtedy zrejterował na saksy do Brukseli, niczym bananowy kacyk, zabierając ze sobą blondynę pełniącą funkcję wicepremierki, tę od funduszy i samorządów;
  3. Pamiętano jeszcze (słabo) niesławne rządy koalicji PiS-LPR-Samoobrona (właściwie: Zero-Delfina), choć nie pamiętano, że powstały one na chybcika, bo Tusk w ostatniej chwili wycofał się, szydząc, z konceptu odnowy Rzeczpospolitej (POPiS);
  4. Gospodarka była u progu „trzeciego podejścia” transformacyjnego (po terapii szokowej i po czterech reformach Buzka), co oznaczało, że ostatnie srebra rodowe pakowano do wora z napisem Polskie Inwestycje Rozwojowe;
  5. Kolonizacja Polski przez Europę Zachodnią dobiegała końca, a wiele wskazywało na to, że kraj nasz rozgrabiono, i jeszcze nam szyderczo wmawiano, że postawiono nas na gospodarcze nogi dzięki filantropijnie ofiarnemu kapitałowi zachodniemu;

I przyszedł maj, po czym okazało się ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, że wygrała w tej sprawie ekipa wyrosła na kulcie Katastrofy. Nowy Prezydent był z całkiem innego nadania. Służka Prezydenta meldującego się Prezesowi.

Reakcja ekipy Tuska (właściwie „wdów” po Tusku) była – wydawałoby się – trzeźwa. Oceniono wpadkę Komorowskiego jako awarię-potknięcie, wypadek przy pracy – i przygotowywano się do kolejnej kadencji sejmowych rządów europoidalnych, z przystawką ludową, w której zmienił się lider (Piechociński za Pawlaka).

W ogóle Polskę coraz bardziej wyobrażano sobie jako kraj, wymagający do szczęścia jedynie „ciepłej wody w kranie”. Polska „demokracja” – sądzono – wdrukowała się w ludzką świadomość, już mniej-więcej każdy wiedział, jak się w niej urządzić, jeśli tylko taka wola, choć niepostrzeżenie rosły zastępy milczących ofiar Transformacji, czyli wykluczonych różnego autoramentu, różnych przekrojów.

Polskie wykluczenia przybierały postać „republiki kolesiów”: kto się wpisał w jakieś środowiskowe albo biurokratyczno-partyjne algorytmy – ten żył w miarę spokojnie, a jak się postarał i nie podpadł – robił karierę (rosło zatrudnienie w administracji centralnej i lokalnej, rosły przetargowo-konkursowe kiście biznesowe i pozarządowe, rosły budżety, w tym tzw. fundusze celowe, omijające procedury kontroli społecznej). Każdy, kto zamknął oczy na racje społeczne i dobro publiczne, a wykazał się smykałką do interesów – miał się dobrze. Pozostali – to był margines, blondyna z rządu opowiadała nawet „u Sowy”, że ten kto umie wyżyć za 6 tysięcy miesięcznie – to chyba głupek albo kradnie (przeciętny dochód oscylował w pobliżu 2-3 tysięcy…). Blondyna zatem uznała, że cała polska „biedota” kradnie albo jest ciemna jak tabaka w rogu…

Pęczniały też i mnożyły się „państwa w państwie”, czyli kamaryle, które podstępem przechwytywały na własny użytek i na wyłączność prerogatywy państwowe, immunitety i dobra publiczne (regalia), a kiedy już osiągnęły właściwy „ciężar gatunkowy” – przeciwstawiały ten potencjał… temu Państwu, które dopiero co okradły. Już nie tylko służby specjalne, skarbówka, sądy, federacje sportowe, policja, sitwy nomenklaturowo-urzędnicze, partie zwane politycznymi, dyplomaci – ale dziesiątki środowiskowych kamaryl budowały swoje własne „dochodowe nietykalności”, ręka rękę myje, kruk krukowi oka nie wykole, do tego stopnia że aż kolejny „tuskoid” zauważył (oczywiście, „u Sowy”), że polskie państwo jest „w zasadzie teoretyczne”, zaś jeszcze inny, z właściwą sobie elegancją, podsumował nasz kraj jako „członek, zadek i kamieni kupę”, może nawet dosadniej, po żołdacku.

Mimo tych wszystkich oczywistych patologii – włącznie z drenowaniem polskich zasobów majątkowych, potencjału dochodowego i kadr – Polska trzymała się jako-takiej równowagi, dzięki „łaskawości” budżetu Unii Europejskiej, życzliwości mierzonej w setkach miliardów, oczywiście „bezinteresownej”. Tylko naiwni mogą sądzić, że wielki biznes europejski tak z sympatii, na bezdurno, płacił podatki, z których lwia część szła na rozwiązywanie „polskich problemów”, czyli na infrastrukturę ułatwiającą temu wielkiemu biznesowi eksploatowanie „Polaczków”. A i tak kilka milionów Rodaków wyemigrowało na obcy chleb, rozbijając życie rodzinne, więzi społeczne, zapominając o tym co ojczyste. Nie, to nie były migracje normalne w rynkowej przestrzeni, nie na taką skalę…!

Układ jakoś się dopinał finansowo i politycznie: mega-biznes (rwaczy dojutrkowych), mega-polityka (więcierzy mętnych), mega-gangi (białych kołnierzyków), mega-służby („wniknięte” w Europę), na koniec mega-media (kontrolowane przez Europę i Amerykę) – wszyscy robili swoje, a Zatrzaski Lokalne (miejscowe kliki, koterie) doglądały „ładu społecznego”.

 

*             *             *

Ten nowy, po-transformacyjny ład stał się też „normalnością” dla polskiej inteligencji, przynajmniej dla jej wielkomiejskiego rdzenia: artyści różnych scen, naukowcy techniczni i humanistyczni, dziennikarze, eksperci, zawodowi społecznicy organizacji „pozarządowych”, menedżerowie, duża część nauczycieli i aktywu „samorządowego”, happenerzy w rodzaju „owsiakoidów”, dyplomaci, i – ciekawostka – celebryci katoliccy, w tym zakonnicy – stosunkowo łatwo przeobrazili się w mało tolerancyjnych dla „motłochu” i dla „malkontentów” apostołów systemu-ustroju, który obwołali „demokracją”, choć sami pozbawili wszystkich, nawet siebie samych, krytycyzmu wobec patologii i nierówności społecznych. Nabawili się jakiejś chorej tolerancyjności dla „błędów i wypaczeń”…?

Oto, ile mogą zdziałać beneficja płacone w fałszywych monetach, w „gorszym pieniądzu wypierającym kruszec”, naznaczone znieczulicą i podłością: powodują, że niewidzialne stają się racje umysłów, sumień, dusz i serc. Stajemy się wobec nich jak zombi. Karma co miesiąc, dwa złote kilka razy w roku na akcję charytatywną, prasowy i zatrudnieniowy lincz na niepokornych podskakiewiczach, kilka egzaltowanych wypowiedzi „na zamówienie”, widowiskowy gest wobec starannie dobranych „ofiar znieczulicy”…

A problemy narastały, ludność w swej masie złorzeczyła na ONI-ych, sarkała, szemrała. Prawa obywatelskie, te elementarne, podobnie jak prawa człowieka – obowiązywały tylko wobec „lojalistów tuskowych”. Tyle że „elity” wmawiały sobie i wszystkim wokół, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Doszło do tego, że w jednej z kampanii politycznych użyto argumentu obnażającego europejską i rodzimą politykę: stwierdzono mianowicie, że MY, i tylko MY, mamy gwarancję, że UE da Polsce budżet większy niż dotąd, a konkurencja nie ma takich zdolności sprawczych!

Co zrobiono z Ludnością…? Prosty zabieg, powszechny w skomercjalizowanym do imentu świecie: uruchomiono dziesiątki promocji dla wszelkich gadgetów, szczególnie tele-informatycznych i tu-teraz-konsumpcyjnych, abonamentowych, sieciowych, społecznościowych, ostatecznie gamblerskich i loteryjnych. Jak już się ludzie zanurzą w te zabawki – zapominają o bożym świecie. I o to chodzi.

Niepomni, że wszyscyśmy w jednakim położeniu, że dla strawy codziennej porzucamy własną godność i prawa, porzucamy poczucie jakiejkolwiek sprawiedliwości.

 

*             *             *

Tyle, że przewidywano, iż nowy Prezydent będzie wkładał „tuskowitom” kij w szprychy, więc na kolanie przygotowano korektę do procedowanej od dwóch lat ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Nikt nie zauważył, że teraz już chodziło w tej korekcie o to, by w artykule 3 pkt. 6 zapisać „bata na prezydenta”: Trybunał rozstrzyga o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Trybunał powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.

Jasne? Ustawa ślimaczyła się od roku 2013, teraz dostała ponaglenia i przyspieszenia. Bo oto mamy „obcego” Prezydenta, więc kiedy wygramy wybory, mamy na niego haka, niech nie podskakuje, bo go ubezwłasnowolnimy i wymienimy na lepszy, nasz własny model. Zapisy te wprowadził sam B. Komorowski (inicjatywa ustawodawcza), a klepnięto je tuż przed zaprzysiężeniem nowego Prezydenta, które nastąpiło w dniu 6 sierpnia 2015 (stary Prezydent podpisał ustawę 21 lipca 2015 roku, ogłoszono ją urzędowo 30 lipca).

Ale sondaże zaczęły niepokojąco wskazywać na narastający „gniew Ludu”, na to, że formacja, która przerwała w niesławie swoją kadencję osiem lat wcześniej – nabiera rozpędu. Polska bowiem była w rozsypce gospodarczej jako kolonia i zarazem montażownia oraz obszar finansowo-łowiecki, a buty rządzących nie dało się już neutralizować rozrostem administracji i „pozarządowych” kiści nomenklaturowych.

Rosły obawy „nawrotu” politycznej, delfinowej Opryczniny-Inkwizycji-Maccartyzmu, i były to obawy znajdujące uzasadnienie nie tylko w sondażach.

Przyszedł wrzesień. Środowisko Studio Opinii (Stefana Bratkowskiego) naprędce sformułowało „Raport Gęgaczy”, książkę ostrzegającą Polskę przed kaczystowskim faszyzmem i stawiającą pomnik-cokół dla formacji Tuska, z takich cegiełek jak statystyki, tabele, równania, wskaźniki, parametry, wykresy. Zero analizy społecznej, raczej pean na cześć zbawczej roli europoidów-tuskowitów, a wraz z nimi na cześć Zachodu, nadal dyktującego Polsce, co ma sprzedać i za ile, a co ma zlikwidować, bo konkuruje z „zachodnimi”. Ani też słowa o potężnych wyrwach w kolejnych budżetach, z których wyciekały miliardy, w łże-pretargach i konkursach.

Byłem na promocji tej książki, przy Nowym Świecie. Pamiętam oburzenie przemieszane z wyniosłym milczeniem, kiedy ostrzegałem: a jeśli wygrają „kaczory”, to jak będziecie się ubiegać o dotacje i podobne życiowe sprawy, skoro nimi zwyczajnie pogardzacie i oskarżacie ich o wszelkie niecnoty?

W ogóle świat zaczął być coraz bardziej rozpołowiony, na „wykształciuchów” i „moherów”. Stawaliśmy się tępymi plemieńcami, szukając powodów do pogardy dla „tych drugich”. Gubiliśmy w zastraszającym tempie swoje człowieczeństwo i uspołecznienie, zdolność obywatelską i rodzinną. Więzi międzypokoleniowe – zawsze wymagające zachodów – tym razem porozrywały się na amen, pozostaliśmy – każdy osobno – na swoich wyspach, niby w kupie, ale porozbijani.

 

*             *             *

Nadeszło najgorsze: cała ta rzeczywistość, z trudem poukładana przez „wykształciuchów", którą zdawała się wspierać nawet hierarchia duchownych katolickich, przynajmniej tych „otwartych na świat”  – przeszła we władanie – o zgrozo – plemiona moherowego.

Odezwał się lament, jęki, okrzyki zniesmaczenia, epitety karczemne w treści i podawane w równie karczemnej formie.

Pedia: Powstanie ruchu (Komitet Obrony Demokracji) zostało zainspirowane artykułem Krzysztofa Łozińskiego ogłoszonym 18 listopada 2015 na portalu internetowym „Studio Opinii”. Łoziński w swoim artykule, nawiązując do terminu „siła bezsilnych”, ukutego przez Václava Havla oraz do tradycji Komitetu Obrony Robotników, którego był współpracownikiem, postawił tezę, że w jego ocenie wobec zjawisk występujących w życiu publicznym po wyborach parlamentarnych i przejęciu władzy w państwie przez Prawo i Sprawiedliwość w listopadzie 2015, należy powołać Komitet Obrony Demokracji. Inicjatywa spotkała się z odzewem szemranego (JH) „działacza społecznego”, Mateusza Kijowskiego, który dzień po publikacji artykułu z 18 listopada założył na portalu społecznościowym Facebook grupę o nazwie Komitet Obrony Demokracji. Po trzech dniach w grupie znajdowało się trzydzieści tysięcy uczestników. Taka była siła niepokoju „odsuniętych”.

Bardzo chciałbym uwierzyć, że cała ta akcja była „do spodu spontaniczna”, choć znałem od środka Studio Opinii (zanim je w gniewie opuściłem). W każdym razie Stefan Bratkowski okazał się akuszerem naprawdę historycznego procesu, polegającego na plemiennym zaklinaniu polskiej rzeczywistości. Było to moje drugie w ciągu kilku miesięcy doświadczenie Stefana, mędrca porzucającego dziennikarstwo dla idei politycznej.

 

*             *             *

Nowa, powracająca do przerwanej władzy formacja, tym razem już jako „trój-koalicja swoich”, uprzedziła krytyków: do Ludu skierowała flagowy projekt socjalny (w skrócie: 500 +), zapowiedziała kolejne, a za pomocą intensywnej penetracji środowisk „dotąd nomenklaturowych” wykryła przecieki budżetowe, znalazła więc środki na swoje projekty społeczne. I zatkała gęby, zdezorientowała KOD-owniczą krytykę. I uczyniła ją bezprzedmiotową.

Otworzyła tym samym pole dla działań zgoła sanacyjnych, w bogatym sensie tego słowa. Tu się miało teraz dziać – i działo się!!!

 

*             *             *

Rzeczona redakcja nowoczesnego i wziętego pisma internetowego – to jeden z kilkuset okopów „szczególnej kasty”, czyli inteligenckich beneficjentów Transformacji. Kasta – to wedle słowników zamknięta, endogamiczna grupa społeczna, do której przynależność jest dziedziczona. Odrębność kast jest zwykle usankcjonowana zwyczajowo, a niekiedy religijnie i prawno-politycznie. Kasty zajmują określone obszary „zastrzeżone”, a ich członkowie są związani ze sobą wspólnymi „obrzędami” (hermetyczny język, osobliwy ceremoniał) i wykonywaniem tego samego zawodu. Kasty są zhierarchizowane: jedne uchodzą za lepsze, a drugie za gorsze. System kastowy – jest antydemokratycznym systemem dzielącym społeczeństwo na grupy lepsze (uprzywilejowane) i gorsze, pozbawione przywilejów, a nawet praw. Kamaryle „państw w państwie”, poddawane teraz politycznemu „grillowaniu” – to samo-kooptujące się oligarchie, kolonizujące Polskę od środka.

Sformułowanie padło z ust sędziny Ireny Kamińskiej (prezes Stowarzyszenia Sędziów Polskich „Iustitia”, a w latach 2010–2018 prezes Stowarzyszenia Sędziów „Themis”, była członkini i rzecznik prasowa Krajowej Rady Sądownictwa), podczas kongresu prawników. W trakcie konferencji „Jak przywrócić państwo prawa" zorganizowanej przez Fundację im. Stefana Batorego, wyraziła się też dosadniej: ja będę szczera, ja pragnę zemsty (...) dlatego, że mnie arogancja tej władzy, ta bezczelność tak irytuje, że ja pragnę zemsty. Dodała, że „w ramach obowiązującej konstytucji można wiele naprawić”. Wystarczy „pewne rozwiązania z niej wyinterpretować, nie naciągając tego zbytnio".

Rozpętała się burza, jak zawsze, kiedy ktoś nieopatrznie chlapnie swoją prawdę w obecności – tu mówimy o mediach –  „osób niewtajemniczonych”. Można było temat łatwo „odgromić”, ale stało się jak zawsze: znaleziono dobry powód, żeby tę sprawę wyciszyć, umorzyć postępowanie dyscplinarne wobec nazbyt sczerej sędziny.

Naliczyłem – powtarzam się – 42 kamaryle spełniające „wzorcowe” kryteria „państwa w państwie”, na przykład:

  1. Jasno uświadamiany interes grupy środowiskowych tuzów, najczęściej szkodliwy wobec ogólnie uznawanego etosu środowiska i wyniesiony ponad „szeregowych”;
  2. Osobliwy, hermetyczny język komunikowania się wewnątrz środowiska. Coś jak język Indian Navaho stosowany niegdyś do szyfrowania bieżących komunikatów bitewnych;
  3. Wewnętrzny, niezależny, a czasem „zastępujący” powszechne sądownictwo – system rozstrzygania sporów i karania za wykroczenia-przestępstwa;
  4. Rozbudowane konstrukcje przywilejów, w tym immunitetów, dające środowiskowym „szeryfom” wolną rękę, w tym zezwalające na „usprawiedliwione przestępstwa”;
  5. Niepowtarzalna w innych środowiskach nomenklatura (nazewnictwo stanowisk i procedur) oraz kryteria i całe algorytmy awansów i degradacji czy lobbingu i wtajemniczeń;
  6. Wyraźna i silna pretensja do „samorządnej niezależności” kamaryli, pozornie w interesie całego środowiska, na przykład manifestowanie umiłowania niezawisłości;
  7. Wszystko to – cynicznie i obłudnie – wmawiane postronnym i ofiarom – jako najwyższy przejaw demokratyzmu, poszanowania praw i podobnych cnót;

Polska jest areną – już teraz z rozbawieniem obserwowanej przez świat – wyprawy formacji rządzącej na osobliwą „wojnę krzyżową” z budowaną od 30 lat euro-Transformacją. Przegramy tę wojnę wszyscy, jak wszystkie nasze poważne wojny - ale inaczej się nie oczyścimy. Niech to katharsis weźmie na siebie sprawca, czyli zdychający PO-PiS.

 

*             *             *

Mam – na koniec – do omówienia, ale przede wszystkim do zaoferowania jako lekturę, trzy pozycje książkowe. Są to opracowania, których nie powstydziłby się żaden człowiek lewicy, byle tylko zachował trzeźwość i krytycyzm. Opracowania są różne co do formy, tematyki, przeznaczenia, poglądów autora. Napisali je – kolejno – uznany mentor i mistrz sztuki dziennikarstwa, profesor nauk ekonomicznych zaangażowany ideowo, człowiek uchodzący za symbol nowoczesnego dziennikarstwa, jeden z najlepiej opłacanych w branży.

  1. Stefan Bratkowski

Nietuzinkowa postać, która zrobiła wiele dla popularyzacji idei spółdzielczości jako formuły prawnej, ale zawahała się przed postawieniem „kropki nad i”: wszak spółdzielczość to fenomen po równo ekonomiczny jak i społeczny. Stefan zaś coraz bardziej świadomie nie dowierzał szaremu członkowi dowolnej spółdzielni: postrzegał go jako człowieka roszczeniowego, niestałego, niegospodarnego, dlatego wolał spółdzielczość jako miriadę zarządów (fachowców), co najwyżej „doglądanych” przez walne zgromadzenia spółdzielców. Oczywiście, w sferze werbalnej Stefan domaga się uproszczenia (odbiurokratyzowania) inicjatyw spółdzielczych, ale w głębi duszy nie dowierza szeregowym spółdzielcom, nie ufa ich klasowej-proletariackiej intuicji (zwłaszcza, jeśli jest ona proletariacka), bo oznacza owa intuicja wychowanie w czasach PRL-owskiej dominacji tego co państwowe, urzędowe, co podporządkowane procedurom glajchszaltującym, rutynizującym,  ujednolicającym. Ten mankament nosi zarówno jego pierwsza odsłona książki „Gra o jutro”, jak też druga, wydana po 40 latach, w roku 2010 (obie z bratem Andrzejem). Największą korzyścią z lektury publicystyki Stefana w sprawie spółdzielczości jest obserwowanie, jak poprzez całe lata rośnie jego frustracja i zgorzknienie, dojrzewa zawód, jaki mu sprawia świat pracy, który zamiast dojrzewać pod wpływem „położenia społecznego” – cofa się pojęciowo do roli „kury Lema”: ucieka przed ręką trzymającą kij, bieży zaś ku ręce sypiącej ziarno.

  1. Tadeusz Kowalik

Miałem kiedyś na studiach kolegę, sztywniaka ideowego, który swoją dorosłą karierę związał w dużej części z tym socjalistą (stąd o nim usłyszałem), Profesor zaś przeszedł udanie drogę od socjalizmu aparatczykowskiego (aktywista i urzędnik) do socjalizmu ideowego, co oznaczało – paradoksalnie – wydalenie z PZPR (1968) i „karierę” dysydenta PRL (Klub Krzywego Koła, Komitet Obrony Robotników, Towarzystwo Kursów Naukowych, korpus ekspertów rodzącej się Solidarności. Najbardziej dojrzałym jego posunięciem politycznym (był jednym z najbardziej znanych krytyków polskiego modelu transformacji i reform Balcerowicza) było zaangażowanie się w Solidarność Pracy (wraz z Ryszardem Bugajem, Aleksandrem Małachowskim, blisko Jana Józefa Lipskiego czy Karola Modzelewskiego. Tadeusz Kowalik podsumował swoją działalność publicystyczną książką „www.PolskaTransformacja.pl” (2010), w której szczegółowo przedstawia społeczno-gospodarcze przemiany w Polsce od 1989 roku, dokonuje krytycznej analizy wydarzeń oraz postaci, które miały znaczący wpływ na rozwój nowo powstałego w Polsce systemu gospodarczego, prezentuje bogaty materiał poznawczy, faktograficzny i dokumentalny, książka zawiera również pokaźny zbiór dokumentów tworzonych w początkowym okresie tamtych przemian. Jak sam pisał: nowy ład społeczno-ekonomiczny oceniam nie tyle z punktu widzenia dynamiki wzrostu gospodarczego i międzynarodowej konkurencyjności, ile umiejętności wykorzystania zasobów siły roboczej oraz zaspokajania materialnych potrzeb głównych grup społecznych, istniały i nadal istnieją bowiem alternatywne rozwiązania systemowe.

  1. Tomasz Lis

Nazywam go konsekwentnie „mediastą”, czyli kimś, kto owszem, zabawia się profesjonalnie informacją codzienną, a nawet publicystyką, próbował zresztą wcześnie reportażu „niemal uczestniczącego”, ale lubi i woli stawiać na niej swoją pieczęć, pozbawiać ludzi szans na własny stosunek do przedstawianych spraw. Nie pomogła praktyka w żurnalistyce amerykańskiej, jak ktoś jest mediantą – to po prostu jest. Jego książka „Co z tą Polską” (2003), pisana na użytek ew. kampanii prezydenckiej (sondaże w styczniu 2004 lokowały go na cele realnych kandydatów) – jest – uwaga – manifestem socjalistycznym ubranym w togę pro-balcerowiczowskiego liberalizmu antyproletariackiego. Jak każdy mediasta, jest koniunkturalistą, u początków kariery aż kipiał ze służalczej wobec chuci wobec „totalitarnej” władzy (ten okres starannie wygumkował z Pedii). Tym bardziej poraża przyznany mu ważny order „za wybitne osiągnięcia w działalności na rzecz wolności słowa w Polsce, za wkład w rozwój wolnych mediów i niezależnego dziennikarstwa”. Odpłacił się niebawem za ten order – podskokami obok Giertycha i podobnych, w szczytowym okresie festiwalu KOD-owszczyzny (kto nie skacze, ten za PiS-em, hop, hop, hop). Ale łaska pańska na pstrym koniu jeździ: w roku 2015 Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznało mu antynagrodę „Hiena Roku”, podając jako uzasadnienie „wielokrotne łamanie zasady etyki dziennikarskiej” (np. za przekroczenie standardów dziennikarskich poprzez publikację okładki opartej na wulgarnych skojarzeniach, obrażającej uczucia religijne i tworzącej negatywne stereotypy, albo za publikowanie niesprawdzonych, jednoznacznie tendencyjnych „faktów”, itd.). I pomyśleć, że jako 18-latek debiutował w reżimowym Sztandarze Młodych (wtedy pod kierunkiem A. Kwaśniewskiego), proletariacko poprawnym tekstem na temat warszawskich barów mlecznych…!  

Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi…

Jan Gavroche Herman