O zabijaniu demokracji i obywatelstwa

2015-10-28 14:12

 

Będzie o bezprzykładnej nagonce na formację, która – nie bez wyborczego powodu – przejmuje od maja rząd dusz i losy Kraju oraz Ludności w Polsce. Nagonce nasilającej się przy okazjach elekcyjnych, ale trwającej od 10 lat.

Fenomen demokracji, tłumaczony dosłownie jako „ludowładztwo”, w rzeczywistości  oznaczający pieczę nad Ludem uwzgledniającą interesy przezeń wyrażane, jest najprawdopodobniej jednym z pięciu głównych fundamentów europejskości, osobliwych dla „naszego” nurtu rozwoju cywilizacyjnego: słowo „naszego” wziąłem w cudzysłów, bo Słowianie (zachodni i południowi) są co najwyżej „przeszczepem”, wywodzą się z nurtu cywilizacyjnego, gdzie samorządność ma charakter wiecowy (Solidarność, Kozaczyzna, Skupstina), a racje Ludu oddawane są w ręce Patronów (patrymonializm, kult jednostki), pełniących społeczno-polityczną rolę „ojca ludu”.

Obok demokracji konstytuantą europejskości jest pleromalność (Pleroma: pełnia doskonałości, swoisty zbiór idealnych form dla wszystkiego co było, jest i będzie), która „napędza” postęp techniczny, organizacyjny i wszelki inny, chrześcijaństwo (monoteistyczny zbiór dogmatów składających się na historię o spełnionym błogosławieństwie Syna Bożego), stanowiące kanon moralny i przesłanie misyjno-charytoniczne, humanizm (Człowiek jako fenomen i zarazem jednostka jest „oczkiem w głowie” wszelkich konceptów społecznych) oraz obywatelstwo (wolny, wyposażony w prawa i swobody człowiek aktywnie współtworzy rzeczywistośc własną i wspólną).

Europą rządzą zatem – w sferze standardów moralno-duchowych – deontologia (budująca etos rzetelności i odpowiedzialności poszczególnych profesji i środowisk), utylitaryzm (zakładający służebność i użyteczność człowieka i jego dzieł), charytonika (obejmowanie opieką wszystkich „odstających” i „nieprzystosowanych”). Jeszcze raz podkreślę, że Słowianie wprowadzeni zostali do kręgu cywilizacyjnego Europy wtedy, kiedy jej zręby-konstrukcje były już „poukładane”: przeminęły Hellada i Imperium Romanum, rozstrzygnięty został „spór o inwestyturę” (co oznaczało proces zeświecczenia Państwa), judaizm już na dobre doświadczał diaspory, chrześcijaństwo przeszło traumę Schizmy, a normy społeczne i formuły polityczne dyktowali Germanie, Gallowie i Brytowie.

Zanim przejdę „do rzeczy”, podkreślę raz jeszcze, że demokracja jest „właściwością” cywilizacji europejskiej („przewiezioną” na kontynent północno-amerykański i na australijską mega-wyspę), nieznaną, przysposobioną w takich regionach świata jak Arabia, Chiny, Indie, Ameryka Południowa, Rosja, Nezje: tam otrzymuje swoje własne „redakcje”, choć samo słowo jest użyte mniej-więcej podobnie.

Obywatel, któremu się z każdej rozgłośni i gazety sączy strach przed demonami – przestaje w sobie pielęgnować obywatelstwo, przycupuje i rozgląda się, czy mroczne siły go już „namierzyły”, czy jeszcze przetrwa do jutra.

Nie róbcie tego, mediaści. Nie idźcie tą drogą – przegrani. W każdym z nas jest i to, co dobre, szlachetne, godne – i to co mroczne. Wybierzmy nadzieję, że mroczne da się stłumić tym co godne, nie wydobywajmy tego, nie kaleczmy przyrodzonego nam dobrego wyobrażenia o ludziach.

 

*             *             *

W polskiej rzeczywistości politycznej nagonka i lincz są koronnymi dowodami na to, że ideę i formuły Demokracji co najwyżej zostały nam przysposobione. Pisałem o tym wielokrotnie: „Hunwejbini” TUTAJ, „Ziemia nawiedzona” TUTAJ, „Psychopolityka” TUTAJ, „Równouprawnienie i agresja” TUTAJ, „Upiorna kaktusy demokracji” TUTAJ, „Hordy przeciw stadom” TUTAJ, i całkiem niedawno „Najwięcej z gry” (TUTAJ).

Zacznę z wysokiego „C” – pisałem w „Casus Baumana”, TUTAJ. Otóż tkwi we mnie przekonanie, że rozmaite talenty i predyspozycje, jakimi Opatrzność z Losem nas obdarzają – przydzielane są w odrębnych procedurach boskich i nikt w niebiesiech nie patrzy, co delikwent dostał w poprzednim rozdaniu. To zaś oznacza, że ktoś absolutnie przyzwoity może mieć kłopoty z tabliczką mnożenia i ortografią, a geniusz naukowy może mijać się z praworządnością. Teoretyk zaś i filozof ekonomii mogą okazać się kiepskimi biznesmenami, bo w tych obszarach inne cechy są „prymarne”.

I tak już jest, i nic nam do tego, bo nie my szafujemy talentami i predyspozycjami.

Przemoc symboliczna – jedna z kluczowych kategorii teorii francuskiego socjologa Pierre'a Bourdieu. Jest to miękka forma przemocy, która nie daje po sobie poznać, że jest przemocą. Polega na uzyskiwaniu różnymi drogami takiego oddziaływania dominujących czy uprzywilejowanych na całość społeczeństwa i na podporządkowanych, by podporządkowani postrzegali rzeczywistość, w tym samą relację dominacji, której są ofiarą, w kategoriach percepcji i oceny, które wyrażają interes dominujących. W ten sposób podporządkowani postrzegają swoją sytuację jako naturalną lub nawet korzystną czy pożądaną dla nich samych, bo postrzegają rzeczywistość społeczną w kategoriach stworzonych przez dominujących w celu legitymizacji ich dominującej pozycji.

W tekście „Komu straszna IV RP” (TUTAJ) pisałem:

Rzeczpospolita, zapisana w najnowszej historii Polski pod numerem CZWARTYM, jest dziś równie wyklęta, jak socjalizm domniemany wdrażany w czasach zupełnie nieponumerowanych, jakby ich nie było (choć PRL była, słowo honoru!). Trochę to dziwi, bo swego czasu pojęcie to cieszyło się podobno wzięciem nie tylko w PIS, ale też np. w PSL czy nawet PO. Jest jednak faktem, że jedynie PiS trzymało się pomysłu pryncypialnie, ogłaszając nawet „wytyczne” do ewentualnej nowej Konstytucji.

Przytoczmy trzy wypowiedzi:

1.       Jarosław Kaczyński: „Można powiedzieć: III Rzeczypospolita nie wypełnia swojego elementarnego obowiązku i jeżeli to będzie trwało nadal, to z całą pewnością prędzej czy później przyjdzie czas, w którym będzie potrzebna Rzeczypospolita IV” (wystąpienie sejmowe, 18 lutego 1998) – cytuję za Kataryną „Kto rzucił hasło IV RP”;

2.       "Polska potrzebuje zmian ustrojowych usuwających patologię instytucji PRL - dawnych służb specjalnych, dominacji układów branżowo-resortowych, marnotrawnych funduszy państwowych czy wreszcie rozwijających się po roku 1989 korupcyjnych powiązań gospodarczo-politycznych" (Manifest Konserwatystów, Krajowy Komitet Konserwatywny pod wodzą Rafała Matyji);

3.       Paweł Śpiewak: "Wiele wskazuje na to, że III Rzeczpospolita wyczerpała swoje możliwości samonaprawy. Czas zacząć myśleć o IV Rzeczypospolitej" ("Koniec złudzeń", Rzeczpospolita, 23 stycznia 2003);

(…)

Moje rozumienie projektu Czwartej Rzeczpospolitej (podkreślam, moje, autorskie) jest następujące:

A.      Uruchomić procesy budujące w społeczeństwie polskim Samorządność i Obywatelskość, i to nie w postaci „zadekretowania” tylko w rzeczywistych rozwiązaniach, na przykład dając zorganizowanej samorządnie Ludności rzeczywistą kontrolę nad dobrem wspólnym (Regalia), procesami gospodarczymi i politycznymi;

B.      Pociągnąć do odpowiedzialności – personalnie – albo przynajmniej rzetelnie zbadać i ogłosić „wkład” tych, którzy pod pozorem wyborów i mianowani uzurpują sobie (od 25 lat) uprawnienia do woluntarystycznego decydowania o losie Kraju i Ludności, przyczyniwszy się do wieloaspektowej zapaści obojga;

C.      Uniezależnić Polskę od wrażych wpływów tzw. Zagranicy: tu nie chodzi o fobię antyeuropejską, antyrosyjską, anty-amerykańską czy polonocentryczną, ale o realizację projektu ONZ, który jest projektem „multinarodowym”, ale prawem kaduka realizowanym w formule „multipaństwowej”;

D.      Dokonać rzetelnej oceny dorobku III Rzeczpospolitej, odgraniczając to co jest oczywistym skutkiem równie oczywistych starań w ramach Naturalnej Żywotności Ekonomicznej i ludzkiej Przedsiębiorczości od tego, co jest wynikiem „starań” Parlamentu, Rządu, Nomenklatury: najpoważniejsze patologie i fatalne procesy poddać społecznemu osądowi, z konsekwencjami personalnymi (oczywiście, uniknąć praktyk z arsenału „dyktatury proletariatu”);

E.       Wypracować kilka(naście) projektów o charakterze narodowym (w tym niewątpliwie powinien tam być projekt żywnościowy, projekt technologiczny i projekt wspólnotowo-gromadniczo-wzajemniczo-spółdzielczy), dający Ludności i Krajowi, w szczególności łaknącej szans młodzieży i degradowanym warstwom wykluczonych podstawę podmiotowego wpisania się w Historię Polski;

W tym kontekście postulaty IV RP przytoczone w Pedii wydają się zrozumiałe i oczywiste, skoro ów mega-projekt polityczny zakładał:

·         odnowę moralną w życiu publicznym;

·         oparcie o tradycje narodowe i demokratyczne;

·         odbudowę zaufania społecznego do instytucji państwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego;

·         konieczność stworzenia od nowa wielu praw i instytucji, likwidację zbędnych urzędów;

·         zwalczanie przez władze korupcji;

·         likwidację komunistycznej agentury w służbach specjalnych;

·         szczególną opiekę prawną nad rodziną jako podstawową instytucją życia społecznego;

·         solidarność społeczną (hasło "Polski solidarnej" w opozycji do tzw. "liberalnego eksperymentu");

·         nadrzędność polskiego prawa konstytucyjnego nad międzynarodowym;

Mam nadzieję, że da się jeszcze w Polsce odróżnić powyżej sformułowaną IDEĘ od doświadczonego (i wciąż doświadczanego) przez nas WYKONANIA, a samą Ideę ocenić jako nie-utopijną. Dla mnie oznacza to, że trzeba poszukiwać (może wykreować) takiej siły politycznej, a właściwie takiego „ducha”, który jest w stanie wziąć się za bary z III RP. Być może niekoniecznie czerpiąc z tego, co oferuje aktualna karuzela polityczna.

Na chamskie, nieodpowiedzialne i naznaczone pogardą dezawuowanie jakichkolwiek zamierzeń przeciwnika politycznego „dla zasady, z klucza” – mam określenie „Negamyth” (TUTAJ) i oznaczam słowem MEDIASTA każdego, kto publikuje, redaguje, prowadzi debatę pod tym właśnie znakiem.

 

*             *             *

W ubiegły czwartek uczestniczyłem w „wieczorze autorskim” pierwszego ministra przekształceń własnościowych, ekonomisty, autora kilku poważnych książek. Ta książka, która była bohaterką owego wieczoru, akurat jeszcze nie została wydrukowana. Ale jest „drugą” albo „trzecią” częścią cyklu „Transformacja jest dziełem wybitnym, Kaczyńscy są szkodnikami”. Pan minister zauważył dwie rzeczy: Kaczyński neguje samo Państwo oraz zamierza wprowadzić w Polsce ustrój, w którym „naród wszystkim, jednostka niczym”, zawiadowane przez „nadczłowieka.

Ośmieliłem się – odczekawszy kolejkę – wnieść do tej kaczożerczej debaty następujące uwagi:

1.       Czerezwyczajka była patologią IV RP, a nie esencją tego projektu. Spazmy wyborcze związane z Tymińskim, Lepperem, Palikotem czy Kukizem nie biorą się znikąd, tylko z prawdziwości poglądu o tym, że „byt społeczny określa świadomość społeczną”, co oznacza, że Lud reagował na rzeczywiste, a nie wydumane przez spiskujących antytransformatorów krzywdy i niesprawiedliwość oraz nieprawidłowości;

2.       Kiedy „obcy” religijnie mleczarz z Nickel Mines (Pensylwania) zamordował „z głupia frant” pięcioro dzieci, po czym popełnił samobójstwo – starsi wspólnoty poszli do domu jego zony: ta bała się zemsty, przynajmniej wrogich wymówek, a oni w te słowa: straciłaś męża, nie masz dochodów, czy możemy ci w czymś pomóc? Otóż dlaczego – kiedy „czerezwyczajka” przyniosła ostatecznie klęskę formacji PiS – nie postąpiono wobec przyzwoitych PiS-owców w ten sam sposób?

Człowiek – winny czy nie, mroczny czy jasny – kiedy się go zagoni w kozi róg – staje się bestią, bo walczy o życie i godność, przyrodzoną każdemu, nawet szubrawcowi.

Czytelnik wybaczy: przytoczę w całości artykuł pewnego opiniotwórczego redaktora, napisany we wrześniu 2005 roku. Dziś ten autor aktywnie i konsekwentnie sprzeciwia się przesłaniu własnego artykułu, który to tekst trzeba i szanować, i propagować.

NAGANIACZE I ZDRAJCY

/Adam Michnik, Gazeta Wyborcza, 17-18 września 2005/

Moim przyjaciołom znieważanym w nagonkach: Tadeuszowi Mazowieckiemu w 1990, Jackowi Kuroniowi w 1995 i Włodzimierzowi Cimoszewiczowi w 2005 roku

 

Z czasów PRL wyniosłem szczególną niechęć do nagonek i naganiaczy. Były to polowania na ludzi, których szanowałem, często na moich nauczycieli i przyjaciół. Oskarżano ich o zdradę narodową, a tym oskarżeniom towarzyszyły epitety obraźliwe i kłamstwa, zwykle niezbyt wyrafinowane. Czasem i mnie próbowali zadrapać naganiacze, co najpierw mi pochlebiało, a w końcu – nudziło.

Nagonki miały swój osobliwy język: roiło się tam od groźnych przymiotników i patetycznych wykrzykników, wykrzykników nazwiska służyły zwykle jako przezwiska. Naganiacze „zdzierali maski” i „odkrywali prawdziwe oblicza”, ujawniali nieznane fakty z życiorysów „wrogów narodu”, mówili o „obcych pieniądzach” i „niepolskich interesach”.

Fenomen nagonek był ciekawy. Miały one w Polsce długą historię: bywały organizowane z nakazu władzy, ale bywały też inspirowane przez środowiska opiniotwórcze aspirujące do władzy; bywały również spontaniczną reakcją na wypowiedź jakiegoś śmiałka, który odważył się naruszać dogmaty uchodzące za niewzruszone. Musiał to być jednak śmiałek cieszący się powszechnym szacunkiem, autorytet dla wielu środowisk – bowiem cechą wspólną wszystkich nagonek był ich obiekt – ktoś wybitny i zasłużony – rzeczywista zawada dla naganiaczy.

Nagonka miała tych ludzi zohydzić, opluskwić, uczynić przedmiotem zbiorowej nienawiści i pogardy. Taki był sens nagonek międzywojennych na Gabriela Narutowicza i Stefana Żeromskiego z jednej strony, a na Wincentego Witosa czy Wojciecha Korfantego – z drugiej. Tak więc PRL-owscy naganiacze mieli – niestety – skąd czerpać wzory, gdy gromili „zaplutego karła reakcji”, „agentów antypolskiej dywersji” czy „bezojczyźnianych kosmopolitów”.

Wierzyłem, dość naiwnie, że nagonki przeminą wraz z PRL. Pomyliłem się całkowicie – prędko powrócił język insynuacji i oszczerstw, obyczajowość intryg i korzystania z donosów policyjnych. Co więcej – często ci sami ludzie, sięgając po te same przymiotniki i wykrzykniki, poniewierali godnością tych samych ludzi, których z taką zawziętością opluskwiali w czasach PRL.

Doktor Goebbels powtarzał podobno, że jeśli obrzucać kogoś blotem długo i systematycznie, to jakieś grudki błota zawsze przylgną do ofiary. W ten sposób powstawał resentyment ofiary, oskarżonej o zdradę, ale też resentyment naganiacza, który z udziału w nagonce uczynił sobie sposób na życie.

Oba te resentymenty przetrwały i dominują dzisiaj w nagonkach inspirowanych dokumentami z archiwów Służby Bezpieczeństwa. Policyjni szpicle wydają teraz świadectwa moralności: denuncjatorzy, których pełno wśród polityków i dziennikarzy, zakorzenili się na stałe w polskim krajobrazie. Ten cień będzie nam towarzyszył przez najbliższe lata.

Naganiaczy łatwo rozpoznać po głosie. Ich stylistyka ma swój specyficzny wdzięk, rozpoznawalna składnię, niepowtarzalny zapach.

Oto jej współczesna próbka, reakcja na mój esej „Smutek rynsztoków” (Gazeta Świąteczna z 10-11 września): „Skąd ta wściekłość i wrzask? Czyżby stąd, że niegdysiejsi inżynierowie dusz stracili swoje wpływy, że demokracja dopuszcza inne, a nie tylko ich jedynie słuszne poglądy, że dramatycznie stopniały zastępy ich wyznawców? Kończy się ich świat, a właściwie świat ich układów, więc są zwyczajnie przerażeni i wściekli. Nasi rozgoryczeni sfrustrowani politycy oraz inteligenci przypominają powołany w 1793 roku we Francji Komitet Ocalenia Publicznego. (…) Rewolucyjny Komitet staje się sektą, która wszędzie węszy spiski i zdradę, która boi się własnego społeczeństwa, ale przede wszystkim nim gardzi.

Żyję chyba w innym kraju, bo nie dostrzegam szamba, gnoju, i rynsztoka. (…) wręcz przeciwnie, mamy kwitnącą demokrację, która ma dość siły, by walczyć z patologiami (…), gdzie panuje pluralizm polityczny i ideowy (…), gdzie nikt nie ma monopolu naprawdę (…) Zgnojony i rynsztokowy obraz Polski to wytwór frustratów, którzy nie radzą sobie z konkurencją na wolnym rynku idei i polityki. Dla nich lepiej było, kiedy mieli monopol naprawdę, gdy czuli się demiurgami historii. Można zrozumieć ich wściekłość i wrzask po tym swoistym wygnaniu z raju (…) Całe szczęście, że Polacy nie widzą gnoju, szamba i rynsztoka, lecz raczej groteskowość i komizm tego, o czym mówią Michnik i jemu podobni.”

Czyż to nie piękny przykład współczesnej prozy naganiacza?

W 1867 roku Cyprian Kamil Norwid pisał w liście do Julii Jabłonkowskiej: „Mam zaszczyt przesłać Pani efemerydy, jakich w żadnej żadnego ludu historii spisać tak wierzytelnie i rubasznie niepodobna. Są one dowodem, że fanatyzm jest zaślepieniem, albowiem znajdujemy tam osoby ze wszystkich partii i wszystkich zasług zarówno hańbione i lekceważone. Czyta się to rychło – boleje długo – i otrzymuje w skutkach: zupełny brak sensu – stanu i odwagi – cywilnej, pokrywany chełpliwością nieuzasadnioną i omywany od czasu do czasu krwią niewinną i nieświadomie laną.”

Do listu dołączył Norwid aneks:

1.                            X. P. Skarga, jezuita, zagrożony kijami od dobrych Polaków, kiedy schodził z mównicy, z której prorokował;

2.                            Jan III Sobieski, okrzyknięty zdrajcą ojczyzny od patriotycznych Polaków zgromadzonych naonczas naonczas Gołębiu;

3.                            X. Adam Czartoryski, opisany i odrukowany jako zły Polak we wszystkich dziennikach emigracyjnych z wyjątkiem jednego (to jest tego, który do Księcia należał);

4.                            Adam Mickiewicz, lżony jako zły Polak w Dreźnie, skoro nie przybył na powstanie z Neapoli i nie dotknął się powstania, w które nie wierzył;

5.                            Maurycy Mochnacki, zelżony na ulicy jako agent rządu rosyjskiego, skutkiem rękopisu, którego do dziś nikt nie zna i nikt nie czytał, nikt nie widział;

6.                            Zygmunt hrabia Krasiński, uderzony w policzek od dobrego Polaka;

7.                            władysław hrabia Zamoyski, uderzony kijem przed Kościołem Św. Magdaleny w Paryżu od walecznego Polaka;

8.                            Generał Bem, po dwakroć dosięgany kulą  dobrego Polaka z pistoletu, która raz się oparła na pięciu frankach w srebrze (rzeczy rzadkiej u tego wodza w kieszeni!);

9.                            Ludwik Mierosławski, uderzony w policzek przez heroicznego Polaka w Paryżu;

10.                         Lord Dudlmy Stuart, uderzony kijem dobrego Londynie przez dobrego Polaka;

 

„Dobrzy Polacy” wyznają – precyzował Norwid – „kosmiczny patriotyzm – kapusty kwaśnej i hajdamackich akcentów”; „upijanie się nieoświeconym patriotyzmem – patriotyzmem brakiem odwagi cywilnej – rozmarzanie się.”

Przez Norwida – to oczywiste – przemawiała gorycz; jego sądy były przesadnie niesprawiedliwe.

Jednak bardzo długa była lista polskich nagonek – o niejedno nazwisko moznaby wydłużyć zestaw Norwida. Ksawery Pruszyński, sam obiekt niejednej nagonki, stwierdzał z goryczą(w 1943 roku, na emigracji), że „w mało którym narodzie kalumnia miała siłę tak potworną”. Przypomniał, że opinia publiczna „potępiała ustami swych nadętych miernot Konstytucję 3 Maja”, że „kalumnia w Polsce smaga Kołłątaja i dosięga Kościuszkę, kalumnia spotwarza księcia Józefa, kalumnia ściga pospołu Czartoryskiego i Lelewela, Mierosławskiego i Wielkopolskiego, Dobrzyńskiego i Daszyńskiego. Pozostawia natomiast w spokoju Szczęsnego Potockiego i Ksawerego Branickiego, gen. Zajączka, setki miernot, tysiące spryciarzy i niezliczone mnóstwo kanalii”. W odrodzonej Polsce kalumnia odrodziła się natychmiast. Nagonka stugębna głosiła, że Piłsudski „ukradł korony królów polskich”, zaś „pomiędzy Belwederem a sowieckim sztabem istnieje tajny przewód telefoniczny”.

Nagonka, „nakręcona przez mafie, kliki, koterie, posługiwała się krzykaczami i rębajłami, a najgorsze oskarżenia rzucała na największych ludzi”. Nagonka bywała tak doskonale zorganizowana, „jak tylko w Polsce organizuje się tą rodzimą formę terroru, inkwizycji”. Dlatego – pisał Pruszyński – „należy bacznie przyjrzeć się tej sforze, która ujada, i tej drugiej, która ujadających popędza i nimi kieruje”.

Słowa Pruszyńskiego utkwiły mi w pamięci – do dzisiaj staram się uważnie obserwować naganiaczy.

W 1951 pewien literat, 46-letni, zatrudniony jako dyplomata w ambasadzie polskiej w Paryżu – poprosił o azyl. Był znanym pisarzem, pewnie najwybitniejszym poetą swojego pokolenia. Przed wojną związany był z lewicowym środowiskiem w Wilnie, potem poznał realia okupacji sowieckiej i hitlerowskiej. Nie był komunistą: nie wierzył w zaklęcia sowieckiej propagandy. Nie wierzył jednak w akcję zbrojną państw zachodnich, która wyzwoli Polskę; nie tęsknił wreszcie za ładem ustrojowym II Rzeczypospolitej.

Polska pozostawiona – decyzjami konferencji jałtańskiej – w sowieckiej strefie wpływów była dlań realnością; z reformami społecznymi wiązał pewne nadzieje; w sferze kultury kierował się przekonaniem, że „trzeba ocalić to, co można ocalić”. Swoje zerwanie z reżimem komunistycznym nazwał „samobójstwem”. Wyjaśniał: „Zrobiłem to w chwili, kiedy naśladowanie wzorów sowieckich stało się w Polsce obowiązujące dla pisarzy”.

„W ciągu pięciu lat – wyznawał pisarz – służyłem lojalnie mojej ludowej ojczyźnie, starając się według najlepszego mego rozumienia wypełniać moje obowiązki i jako pisarz, i jako attache kulturalny w Stanach Zjednoczonych i we Francji. Przychodziło mi to tym łatwiej, że cieszyłem się, iż półfeudalna struktura Polski została złamana, że robotnicza i chłopska młodzież zapełnia uniwersytety, że została przeprowadzona reforma rolna, a Polska zmienia się z kraju rolniczego w przemysłowo-rolniczy”.

Poeta uznał swą decyzję za „samobójstwo”, ponieważ w kraju, gdzie literaturze narzucono dyktat sowieckich wzorów, nie mógł istnieć jako pisarz. Zaś emigracja? „Mój stosunek do emigracji – wyjaśniał – był co najmniej ironiczny: na kimś, kto rozumiał dynamikę przemian zachodzących w Polsce, spory kilkuosobowych stronnictw robiły wrażenie bezużytecznej zabawy, a same postacie tych polityków wyglądały na figury z wodewilu”.

Publiczna spowiedź pisarza – cytowana powyżej – była aktem uczciwości i rozpaczy.

Reakcje rodaków na tę spowiedź były atakami nienawiści i okrucieństwa: pisarza ogłoszono zdrajcą narodowym. Nieśmiertelna kalumnia popłynęła wartkim rynsztokiem.

Usłyszał pisarz wywód rodaka-emigranta, że był „poputczykiem”, który „przez wiele lat reprezentował narzucony Polsce rząd bolszewicki jako prawowitą władzę”; że „później był na tyle rozsądny, by w porę zostać na Zachodzie”; że „topi prawdę w powodzi kłamstw”; że „chwali obecną potworna rzeczywistość”; że „demonstruje filozofię zimnych gadów, takich jak Dzierżyński”.

„Czy możemy wyobrazić sobie Polaka – dowodził rodak-emigrant – który w razie zwycięstwa Hitlera i stworzenia przez niego przemocą w Polsce ustroju nazistowskiego reprezentował ten ustrój za granicą jako attache kulturalny i twierdził powaznie, ze służy Polsce? Jakbyśmy nazwali tego człowieka?”

Wnet zawtórowały tym słowom głosy z rynsztoka krajowego. I były to – niestety – głosy pisarzy wybitnych. „Judzisz przeciwko planowej pracy, która ogarnia coraz szersze masy ludu polskiego, godzisz w budowę fabryk, uniwersytetów i szpitali, wrogiem jesteś robotników, inteligentów i chłopów. Słowo twoje, jeśli tu dociera, przyjaźnie brzmi w szynkach szmuglerskich, w knajpach aferzystów, sprzymierza się z chuligaństwem, usprawiedliwia nierobów i awanturników, czekających na nową wojnę światową, raduje byłych wyzyskiwaczy, rozgrzesza skrytobójców”. Tak pisał poeta do poety, poeta przeobrażony w naganiacza do poety mianowanego zdrajcą.

Inny poeta – rodak, też wybitny, dorzucał: „Znaleźliśmy się w takiej sytuacji, gdzie wyboru nie ma. Nie ma ucieczki do wieży z kości słoniowej, nie ma zamknięcia w ciszy gabinetu. Musimy wybierać albo-albo. Niech więc nam będzie przestrogą przykład Czesława Miłosza, który pragnąc zachować swoją wieżę z kości słoniowej, po przekroczeniu tej granicy natychmiast znalazł się w neohitlerowskim piśmie na jednej stronie z Własowem”.

Jeśli takim językiem posługiwali się Antoni Słonimski i Jarosław Iwaszkiewicz, pisząc o czesławie Miłoszu, poecie, który „wybrał wolność”, to bez trudu można sobie wyobrazić, jaki był język komentatorów bardziej pospolitej konduity. Powiedzmy wprost: był to język nagonki sterowanej przez totalitarne państwo, które umiało wydobywać z ludzi cechy najbardziej nikczemne: był to język zrodzony z zawiści, ze strachu i z poczucia własnego znikczemnienia.

Tak oto Czesław Miłosz znalazł się w podwójnych kleszczach: dla emigrantów „niezłomnych” był zdrajcą, gdyż pracował dla reżimu, dla krajowych zwolenników reżimu był zdrajcą, gdyż z reżimem spektakularnie zerwał. Zaiste, los Miłosza był losem człowieka wśród skorpionów.

Tym bardziej że wnet, po publikacji „Zniewolonego umysłu”, dopadła go z Polski nowa fala kalumni. Oskarżono go, że „sporządził majstersztyk wrogiej propagandy”, że jest „zdrajcą narodu, przyjaciół”, przyjaciół także „Pani Sztuki”, wytknięto mu posiadanie paszportu litewskiego podczas okupacji, co przyrównywano do volkslisty, pisano, że jest egocentrykiem i tchórzem, a wreszcie – że szkaluje Polskę, „rozmienił swój talent na drobne”.

W wierszu poety, którego cenił ogromnie, przeczytał Miłosz o sobie: „A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca”.

Był więc Czesław Miłosz „zdrajcą obrotowym” – dla jednych „bolszewickim agentem”, dla drugich – „psem łańcuchowym imperializmu”.

W dziejach polskiej literatury – długich przecież i obfitujących obfitujących skandale – niełatwo znaleźć pisarza, który byłby obiektem nagonki tak podłej i wielostronnej, tak nienawistnej i długotrwałej. To prawda – był krnąbrny, nieszablonowy, heretycki – to on pisał, że „sól epoki jest w herezji”. Był też zdecydowanie niechętny dyplomatom „niezłomnej” emigracji: odrzucał rytualną gloryfikację II Rzeczypospolitej.

Jako młody autor pisał w 1932 roku sarkastycznie o entuzjastach „rewolucji narodowej”: „Grupy młodych studentów uzbrojonych w lagi i kastety przebiegały ulice miasta ze zwięzłym hasłem Bij Żyda! System myśli kryjących się w tych skołtunionych czaszkach był dla mnie zupełną tajemnicą. Tak samo usiłuję czasem przeniknąć psychologię owadów i rezultat jest prawie taki sam”.

Natomiast o literatach – entuzjastach rewolucji klasowej pisał w 1936 roku: „Tak starają się wywęszyć zdradę  i odstępstwo klasowe, tak są niestrudzeni w szperaniu, czy przypadkiem ktoś nie napisał Bóg z dużej litery, że po ogólnej wielkiej rewizji nie pozostaje w ich rękach nic, prócz paru książek Wandy Wasilewskiej. (…) Wszelka próba samodzielności i odwaga kończy się smutno: epitet pachołka faszyzmu (…) zostaje natychmiast przyklejony do nazwiska”.

W tym samym roku pisał o klimacie duchowym Polski: „Prowadzi nas nienawiść do kłamstwa, jakie ten kraj podbiło. W ryku megafonów, w wianiu chorągwi, w miamlaniu uroczystych obchodów: kłamstwo, kłamstwo. W parszywych kabaretowych piosenkach, w merdaniu dziennikarzy, w głosach dzieci nawet: kłamstwo, kłamstwo”.

Jeśli dodać do tych ocen sceptyczny stosunek Miłosza do polityki polskiej w latach II wojny, jego wybitność pisarską i niezależność duchową – łatwo zrozumieć, że był idealnym kandydatem na „kozła ofiarnego” ofiarnego nagonkach organizowanych przez emigracyjną inkwizycję i krajowy rynsztok.

Naganiaczem rządzi resentyment. Nikt, kto szanuje samego siebie, nie bierze udziału w nagonce. Człowiek szanujący własną godność broni swych przekonań w polemice, sięga po argumenty, pogardza zaś błotem kalumni. Nigdy nie bierze udziału w nagonce. Naganiacze natomiast, ci wielcy – czczeni i honorowani – oraz ci tuzinkowi, zwykle skryci w tłumie przeciętności i banału, poprzez udział w nagonce odreagowują swoje utajone kompleksy, zawiści i nienawiści. Nagonką w kraju totalitarnym rządzi jeszcze dodatkowo strach: jeśli odmówię udziału, zwierzchność może mnie za to ukarać. Jednak nie chcę wyznać przed samym sobą, że kieruje mną strach – to mało estetyczne działać pod wpływem strachu. Dlatego tłumaczę sam sobie, że to nie strach mną kieruje, ale głębokie poczucie odpowiedzialności za ojczyznę, za wiarę, za rewolucję proletariacką.

W dodatku czas nagonki jest okazją dla karier napoleońskich – mogą wreszcie zaistnieć, mogą rozbłysnąć w świetle jupiterów, w takim czasie brak zasad moralnych i zaślepiony fanatyzm to cechy wysoko cenione, zaś prostackie kłamstwa i ciskanie kalumni to umiejętności poszukiwane pilnie na rynku usług.

Naganiacz nie znosi swojego statusu w świecie, czuje się permanentnie niedoceniany, skrzywdzony, poniżony. Jego serce przenika długo skrywane uczucie upokorzenia i bezsilności wobec tego upokorzenia. Nie potrafi świata zmienić ani też rzucić światu wyzwania – jego rekompensatą jest głęboko utajone i starannie pielęgnowane marzenie o odwecie na tych, których obwinia o nędzę  swojego żywota.

Resentyment – to duchowe samozatrucie. Jeśli jestem naganiaczem, to rządzi mną zawiść wobec człowieka, któremu zazdroszczę talentu, odwagi, szlachetności, uroku osobistego, miejsca pod słońcem. Jednak nie mogę z tym człowiekiem rywalizować – jego miejsce jest już zajęte. Wybieram wtedy drogę deprecjacji: talent nazywam beztalenciem, odwagę – błazenadą, szlachetność – wyrachowaniem, urok – talentem manipulatorskim. Wciąż jednak zżera mnie bezsilna zawiść – ten człowiek jest dla mnie nieosiągalny.

I oto rusza nagonka – nieosiągalne staje się dostępne. Przestaję być bezsilny, mogę już cisnąć błotem w tego człowieka, mogę nań splunąć bezkarnie, mogę go publicznie zelżyć. Nie muszę już skrywać wstydliwie swojej zawiści – teraz chwalą mnie za nią, gdyż jest ona oznaką rozbudzonej godności narodowej, słusznego gniewu ludu, gorliwego świadectwa wiary religijnej. Teraz wszystkie megafony obwieszczają: ten chwast musi być wykarczowany, ten wrzód musi być wycięty, tę żmiję jadowitą trzeba zatłuc na zawsze!

Ten „poputczyk” z potworną psyche bierutowca – pisał o Miłoszu pisarz-emigrant – sięgnął nawet po uznanie swych zasług. Powinniśmy wymierzyć je mu w pełni.

Historia lubi ironiczne konkluzje. Oskarżyciel Miłosza pisarz Sergiusz Piaseczki, pracownik wywiadu wojskowego, spędził przed wojną kilka lat w więzieniu za rozbój i napady rabunkowe. Teraz, przeobrażony w naganiacza, przemówił jako sumienie polskiej emigracji.

Status emigranta zawsze skażony był dwuznacznością. Dla ludzi w kraju emigrant bywał dezerterem z placu boju bądź tym, który porzucił ojczyznę dla łatwizny. Emigrant to ten, który ucieka w poczuciu bezsilności i tchórzostwa – oceniał galicyjski polityk. „Byłam i jestem wrogiem emigracji z krajów smutnych do weselszych” – pisała stanowczo Eliza Orzeszkowa.

Nie były to sądy sprawiedliwe, ale nie były też wyjątkowe – emigranci mieli tego świadomość. Mieli też świadomość, że żyją w coraz większym oderwaniu od krajowych realiów; że stworzyli i kultywują we własnym środowisku coś na kształt mentalnej „oblężonej twierdzy”, co z kolei zawsze rodzi postawy patologiczne. Każda różnica zdań bywa wtedy wyolbrzymiana, skłócenie narasta lawinowo, a wraz z nim podatność na intrygi i manipulacje.

Emigracja to „ciało patologiczne, zdenerwowane i zbolałe” – pisał dziejopis Wielkiej Emigracji; Mickiewicz wspominał o „niewczesnych zamiarach” i „potępieńczych swarach”; Norwid zauważał, że „cała Emigracja zawsze będzie w takich to kwasach, które sterają godności i powagi osobiste, a ogólnie ciała osłabią”.

Im dłuższe oddalenie od kraju – tym większa bezsilność; im większa bezsilność – tym większy radykalizm sądów i ocen. Istniały naturalne wyjątki: były wśród emigrantów ośrodki, których liderzy rozumieli charakter służebny roli emigracji wobec kraju. Adam Czartoryski i Hotel Lambert, Jerzy Giedrojć i „Kultura” paryska, Jan Nowak-Jeziorański i Radio Wolna Europa. Zazwyczaj jednak emigracja tworzyła swój kodeks patriotyczny, a kto go naruszał, był oskarżany natychmiast natychmiast zdradę: rozkwitała kultura podejrzeń i wyroków.

Emigranci, jak ryby na piasku, bezradni wobec upływu czasu i zmieniających się realiów, skazani na postępujący uwiąd, czuli się zagrożeni wszechobecną prowokacją i zdradą, przed którymi chronić ich miał pancerz niezłomnych zasad – fundamentalizm moralny, tyleż nieuchronny co jałowy. Ich niezłomność oznaczała kategoryczną odmowę rozmowy z tymi, którzy myślą inaczej i proponują jakiś rodzaj ugody czy choćby refleksji nad ugodą z wrogiem. Wróg był wcieleniem Zła, a ze Złem nie może być kompromisu – twierdzili niezłomni. Jednak odmowa refleksji oznaczała rezygnację z rozumienia. Wysiłek rozumienia zastępował patetyczny okrzyk: w ten sposób okrzyknięto zdrajcą Czesława Miłosza.

Jednak za tymi okrzykami stał także resentyment: poczucie historycznej klęski – a taki był dla Polski rezultat konferencji jałtańskiej – rodziło urazę wobec tych wszystkich, którzy uważali, że tylko w kraju można sensownie pracować dla Polski i Polaków. Każdy z nich był potencjalnym następnym oskarżonym.

Przypadek Miłosza był jednak szczególny: oto nie tylko przywódcy „niezłomnych”, ale także emigracyjny rynsztok mógł wziąć odwet na pisarzu, który drażnił wybitnością i niezależnością. Oto mogli publicznie lżyć i poniżać pisarza, który wielokrotnie pisał, co sądzi o mentalności, moralności, umysłowości i politycznej wyobraźni ludzi, którzy „przegrali dom swój”, a teraz tworzą żałosną groteskę państwa na wygnaniu. Każde państwo ma swój rynsztok: rynsztok państwa groteskowego powinien być groteskowy. Jednak nie był wyłącznie groteskowy – był także groźny i okrutny: w polskiej tradycji nie było nic straszniejszego nad oskarżenie o zdradę.

Czesław Miłosz nie był zdrajcą. Cóż bowiem znaczy to słowo? Zaprzaniec, odstępca, odszczepieniec, renegat – te słowa nawet w XIX wieku nie były jednoznaczne. Dla jednych zdrajcami byli ugodowcy, dla innych emigranci, dla trzecich ultramontanie, dla czwartych – socjaliści. Zgoda obejmowała wyłącznie tych, co porzucili polską tożsamość tożsamość wzywali innych do rusyfikacji bądź germanizacji. Dla emigracji po 1945 roku zdrajcami byli komuniści i ci, którzy z nimi zawierali pakty. Zdrajcą był więc nawet Stanisław Mikołajczyk, który w 1945 r. wrócił do Polski, by tworzyć tam antykomunistyczną opozycję! Dla niezłomnych emigrantów czas zatrzymał się 1 września 1939 roku: po Jałcie żyli już w świecie fikcji, nienawistni wobec wszystkich, którzy ten świat kwestionowali. Jednak ten ich świat kwestionował a wielka część polskiej opinii publicznej: także Miłosz.

Zdrada to tyle co porzucenie towarzyszy broni, przyjaciół, ojczyzny – i przejście na stronę wroga. Otóż dla Miłosza świat londyńskich niezłomnych nie był Ojczyzną ani też kręgiem przyjaciół. Nie zdradził ich, bowiem nigdy do nich nie przynależał. Oni tymczasem „drżąc w jaskiniach cieni” szkalowali, oskarżali, osądzali. I odsądzili od czci i wiary najwybitniejszego polskiego pisarza XX wieku.

Zastanawiając się nad postawą „niezłomnych” emigrantów z Londynu, Juliusz Mieroszewski, główny komentator polityczny „kultury” paryskiej zanotował: „Naszą postawę charakteryzuje psychologia oblężonego miasta. W odniesieniu do wszystkiego obowiązuje u nas stan wyjątkowy w permanencji. Niczego nie wolno, na nic nie jest czas. Przede wszystkim niczego nie wolno zmieniać. (…) Jesteśmy reakcyjni, bo uważamy się nie tylko za uchodźców uchodźców niepodległej Polski, ale i za uchodźców uchodźców Europy (ancien regime’u). Jesteśmy reakcyjni, bo na wzór pocarskiej, rosyjskiej emigracji jesteśmy białą emigracją, która swą sprawę wiąże nie z postępem i rewizją, lecz przeciwnie, z dążeniem do przywrócenia status que ante. Jesteśmy reakcyjni, bo w tej epoce przełomowej zamiast być awangardą postępu, jesteśmy stróżami mauzoleum skostniałych doktryn.

W liście do Jerzego Giedrojcia (maj 1951) Mieroszewski pisał, komentując atak na Miłosza w „Dzienniku Polskim”, który nazywał „organem emigracyjnej kołtunerii”: „Każdy chce mieć jakiś tytuł do znakomitości – nasi panowie w Londynie sądzą, że tylko ten, kto na swych szatach pielgrzymich posiada autentyczny pył szosy zaleszczyckiej, jest prawdziwym emigrantem. Od wszystkich innych należy się odciąć, bo nie reprezentują oni czystego typu. Kadrówka emigracyjna to my – p. Miłosz nigdy nie będzie z naszych.

Za oskarżeniami emigrantów kryła się rozpacz, dziecko klęski: rozpacz Lechonia, gdy pisał swój wstrząsający wiersz o Rejtanie, a potem miotał oskarżenia i obelgi pod adresem Miłosza.

Wszelako w cieniu tej rozpaczy rozkwitał duch rynsztoka zasilany twórczością godnych pogardy lizusów szukających poklasku u emigracyjnych notabli, a także sporządzających donosy do urzędów amerykańskich, gdzie demaskowano Miłosza jako sowieckiego agenta.

Za oskarżeniami krajowymi stała wściekłość na pisarza, który urwał się z łańcucha. Ten pisarz przecież – wierzyli komuniści – był już ich własnością; był dyplomatą, który porzucił placówkę. Po prostu – zdradził. Zdradził Polskę, rewolucję, środowisko literackie.

W wierszu o Tadeuszu Borowskim pisał Miłosz: „Borowski zdradził. Uciekł tam, gdzie mógł./Przed sobą widział gładką ścianę Wschodu,/Za sobą mury polskie Ciemnogrodu”.

Otóż Miłosz nie zdradził – Miłosz uciekł. Francisco Guicciardini, przyjaciel Machiavellego, powiadał, że na tyrana, tak jak na zarazę, jest tylko jeden sposób: wziąć nogi za pas i zmykać tak daleko, jak to możliwe.

Oczywiście komuniści nic z tego nie mogli zrozumieć: tyran był dla nich Duchem Dziejów, Historyczną Koniecznością i Dobroczyńcą Ludzkości. Czuli się żołnierzami Rewolucji, maszynistami parowozu dziejów, inżynierami dusz ludzkich. Byli – inaczej mówiąc – zaślepionymi fanatykami; ich wąskie horyzonty umysłowe, które uważali za bezinteresowną służbę idei, bezwzględność okrucieństwo w stosunkach międzyludzkich, niezdolność do trzeźwego osądu realiów – wszystko to składało się na osobowość twardego bolszewika. Dla tych ludzi Miłosz dopuścił się zdrady Rewolucji: „nie ma uczciwych zdrajców!” – powtarzali – nie ma też możliwości dyskusji intelektualnej ze zdrajcą – zdrada nie jest pojęciem intelektualnym.

Komuniści, zaklęci w pułapce własnego języka, sięgali po słownik kalumni i nagonki. Inaczej pisarze bliscy Miłoszowi: cytowaliśmy Iwaszkiewicza i Słonimskiego, gdyż ich wina była zbyt pouczająca, by wolno było ich głosy pominąć. Jednak za ich decyzjami stało – poza strachem przed totalitarną władzą – przekonanie, że Miłosz złamał jakąś niepisaną umowę, która zakładała, że to tu, w kraju, nawet płacąc wysoką cenę, trzeba „ocalić to, co ocalić można”. To oni – w tym właśnie sensie – poczuli się jakoś zdradzeni. Miłosz zdawał się podzielać ten punkt widzenia – może dlatego tak obszernie objaśniał swoje motywy.

Powtórzmy – decyzję Miłosza oceniano różnie. Jednak ocena postępowania pisarzy, którzy wzięli udział w anty-Miłoszowej nagonce może być tylko jedna – było to postępowanie haniebne.

Było przecież coś oczywiście haniebnego w tych insynuacjach, że Miłosz wyparł się polskości podczas okupacji, że był wręcz sowieckim agentem i „wybrał wolność” na polecenie swoich szefów.

Ciekawy jestem – skomentował to Jerzy Giedrojć – jak daleko można się posunąć „w pisaniu tego rodzaju obrzydliwych donosów”. Jerzy Giedrojć, redaktor „Kultury” paryskiej, był tym, który od pierwszej chwili odważnie i konsekwentnie stanął w obronie Miłosza – na szczęście dla polskiej kultury zawsze znajdowali się ci nieliczni, którzy stawali w poprzek ojczystych inkwizycji i rynsztoków.

Juliusz Mieroszewski stwierdzał brutalnie: „Wszelką walkę z Sowietami zacząć się musi od odrzucenia sowieckich metod insynuacji, donosów i rzucania niejasnych podejrzeń. (…) Insynuacje i donosy nie mogą być przedmiotem polemiki. Można je tylko skwitować splunięciem”.

Odważne i mądre stanowisko redakcji „Kultury” wywołało, rzecz prosta, falę ataków. Józef Cyrankiewicz, szef rządu PRL, mówił o paryskiej „Kulturze” jako o „renegackim ośrodku kosmopolitycznym”. Natomiast emigracyjny inkwizytor nie miał wątpliwości: „Kultura paryska finansowana jest przez międzynarodową organizację trockistowską”.

Jakże to smutne… Dla emigracyjnych i krajowych naganiaczy twórczość Miłosza – zauważał z goryczą Juliusz Mieroszewski – „jest interesująca jako załącznik do ewentualnego procesu przeciw Miłoszowi. To, co Miłosz widział, co zaobserwował, czego się dowiedział i przestudiował w demokracjach ludowych – to wszystko jest bez znaczenia. Ważne jest tylko, czy jest winien, czy się pokajał, czy się ześwinił itp. Każdy emigrant uważa się za sędziego, któremu naród, Bóg i Ojczyzna dały mandat do ferowania wyroków. Dla tych facetów Miłosz to nie problem intelektualny, tylko problem kryminalny”

Mieroszewski miał rację. Nagonka na Czesława Miłosza – i ta krajowa, i ta emigracyjna – dokonywała się w języku obelg i kalumni, taki był język przemówień prokuratorskich prokuratorskich państwach totalitarnych – przemówień transmitowanych przez uliczne megafony. Stąd zresztą jakościowa różnica w skutkach tych nagonek – nagonka emigracyjna szkalowała; nagonka krajowa szkalowała  i – nieraz - zabijała. Język nagonki nie miał przekonywać argumentami, wyważać racji – miał obwiniać wroga i wymuszać pewien sposób postrzegania świata.

Świat pogrążony jest w wojnie Dobra ze Złem – kto nie staje po stronie Dobra całkowicie i jednoznacznie, ten staje się sprzymierzeńcem Zła. Może lawirować, może udawać neutralność, może szukać wybiegów – my jednak potrafimy wroga rozszyfrować i zdemaskować: oto próbka tego języka szantażu i strachu.

Strach przed nominacją na zdrajcę ma być tym większy, im częściej pokazujemy nędzę osobnika, który stoczył się na pozycję zdrady narodowej. Bowiem zdrajca ma zawsze te same cechy: przede wszystkim pozbawiony jest jakichkolwiek wartości pozytywnych. Zawsze kieruje się niskimi pobudkami, tęskni za pieniędzmi, luksusem, zżera go żądza władzy, jest tchórzliwy i amoralny, egocentryczny i chorobliwie ambitny, zajadły i skłonny do intryg; wreszcie – jest sprzedajny i za nic ma lojalność wobec swego państwa i narodu.

Cały ten repertuar zastosowano wobec Czesława Miłosza – wtedy, w pierwszej połowie lat 50, zapłacił za wszystko: za pogardę dla narodowych rycerzy kastetu, za krytycyzm wobec sanacyjnego „silni, zwarci, gotowi”, za szczerą niechęć do stalinowskiego komunizmu, za odmowę posłuszeństwa wszelkim ortodoksjom, za wybór wolności.

Wśród obelg ciskanych na Czesława Miłosza wart zapamiętania jest zarzut Sergiusza Piaseckiego, że „splunął na Polskę przedwojenną” – to dyskredytowało go w oczach niezłomnych emigrantów, bowiem tak źle o Polsce przedwojennej mógł myśleć tylko zdrajca. Ten stereotyp pojawia się również dzisiaj.

Posłuchajmy przeto innego głosu, z listopada 1939 roku. „Otóż Polska. Widzę ją tak, jak Ty ją widzisz – pisał 19-letni student polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego do przyjaciela – ale nie widziałem jej w całej prawdzie dotąd. Nie mogłem wyczuć tej atmosfery idei, która by godnie otoczyć mogła naród Mickiewicza, Słowackiego i Norwida, i Wyspiańskiego… ale się wciąż gromadzili po rynkach kupczykowie, jak ci, których nienawidził Kasprowicz. I dziś wyczuwam (…), że idea jej żyła w nas jak w romantycznym pokoleniu, ale w prawdzie jej nie było, bo się katowało i więziło chłopa za to, że chciał słusznie praw do rządu, że czuł swą anheliczną godzinę, że miał słuszność i prawo, wodziło się naród i kłamało, a synów jego, jak za czasów rozbiorów, wiatry przeciwne gnały po świecie – dlaczego? – żeby nie musieli gnić w ojczystych więzieniach”

Nie jest to język Miłosza, jednak krytycyzm namiętny tego wyznania robi wielkie wrażenie.

Autorem tego „splunięcia na Polskę przedwojenną był młody student UJ Karol Wojtyła.

/Patrz: esej Michnika „Naganiacze i nieobywatelskie postępki”, GW 24-25 września 2005/

 

*             *             *

Po tym artykule Michnika wypada mi tylko powtórzyć to, co napisałem wcześniej:

Obywatel, któremu się z każdej rozgłośni i gazety sączy strach przed demonami – przestaje w sobie pielęgnować obywatelstwo, przycupuje i rozgląda się, czy mroczne siły go już „namierzyły”, czy jeszcze przetrwa do jutra.

Nie róbcie tego, mediaści. Nie idźcie tą drogą – przegrani. W każdym z nas jest i to, co dobre, szlachetne, godne – i to co mroczne. Wybierzmy nadzieję, że mroczne da się stłumić tym co godne, nie wydobywajmy tego, nie kaleczmy przyrodzonego nam dobrego wyobrażenia o ludziach.