O pięknej Solidarności i okropnościach

2013-08-31 06:35

 

Klaskali w Europie, czując się bezpiecznie niczym w teatrzyku kukiełkowym: większość kukiełek wszak była i tak „Made in Europe” ewentualnie „Made in USA”. Co innego klaskać (z czasem już tylko z obowiązku protokolarnego), a co innego dać się urzec.

Ktoś kiedyś musi zbadać, dlaczego idea Solidarności nie „chwyciła” w Europie (tak jak „chwyciło” obalanie Muru), dlaczego pozostała lokalnym, marginalnym, by nie powiedzieć parafialnym ubrankiem jedynie w krainie nad Wisłą.

21 postulatów – to częściowo była naprędka związkowa utopia (wszyscy będą się mieli lepiej niż przeciętnie), a częściowo drobnokrok socjalistyczny „Сделано в PPS” (niezależne od Partii związki zawodowe, samorządność pracownicza). Zachód znał to lepiej nawet niż my sami, bo nasz rodzimy socjalizm domniemany, uchodzący za realny, pilnował, by ludzie nie wykształcili się na zbyt niezależnych obywateli.

Nie zastąpiła Solidarność Marsylianki, choć mogła: zbyt okazała się powiatowa i gumienna, zbyt szczerze wrośnięta była w bogoojczyźniane zawołania i przysięgi, zbyt wiele przesiadywała w kinie karmiąc się fałszywym obrazem Rynku, Kapitalizmu, Zachodu, Demokracji. Ktoś obcy w tym czasie podkradł ze spiżarni i schowków soczystą treść odkładaną przez pokolenia, odessał co swoje z rumianej Solidarności – i pozostawił ją jak wydmuszkowatą kukłę, więdnącą z dnia na dzień. Ta zaś umyśliła sobie, że będzie niczym niegdyś CRZZ: jedyna słuszna, jedyna prawdziwa, zawsze wierna „słusznej” Władzy, nawet kiedy ta ją chędoży bez opamiętania.

A przecież można było spróbować wyprowadzić ideę Solidarności poza opłotki narodowo-parafialne, chorobliwie antysowieckie. Jednym z niewielu udanych projektów demokratycznych były jugosłowiańskie Skupštiny, czyli spółdzielczość i samorządność pracownicza w jednym. Oczywiście, patologiom i tu nie było końca (pisał o tym choćby Milovan Đilas w książce „Nowa Klasa”, a Михаил Сергеевич Восленский w książce „Nomenklatura”). Ale gdyby Solidarność podjęła ten wątek z takim zapałem, z jakim zawierzyła się Matce Boskiej – porwałaby może za sobą Europę (tę właściwą, nie tylko tę „obozową”). Europa – marzę sobie – pod wpływem idei spółdzielczych-kooperatywnych przestałaby bawić się w podminowywanie „komuny”, tylko stałaby się Spółdzielnią-Spółdzielni, wtedy Balcerowicz ze swoich monetarystycznych „popiwków” i „dywidend” mógłby co najwyżej uwarzyć zupę szczawiową i cienki soczek mirabelkowy. O jakości tego geniusza niech świadczy, że nikt jak dotąd (i już nigdy) nie zatrudnił owego wybitnego męża finansów do poważnych zadań w strukturach międzynarodowych. Oficjalnych.

Zamiast spółdzielczości – dostaliśmy od Zachodu rabunkową prywatyzację (w wersjach PPP-NFZ-Inwestor Strategiczny) i spekulacyjny obrót majątkiem publicznym przez uwłaszczoną Nomenklaturę zakładającą spółki eksploatatorskie z państwowymi gigantami i drobiazgami. Saceryzacja (zniewolenie) ludzi pracy (a przecież nie o to walczyli) najbardziej spektakularna okazała się w zupełnie porzuconych PGR-ach, karnie wyjętych spod jakichkolwiek rozwiązań systemowych, ale i w tzw. mieście nie działo się najlepiej, kiedy celowo rujnowano przedsiębiorstwa pojedyncze i sieciowe, by je wyprzedać wraz z ludźmi za bezcen, bez jakiejkolwiek ochrony. Proletariacki suweren drapał się w głowę, darł włosy i szaty, rozglądał się nie dowierzając, że można „tak na wydrę” i to pod patronatem „naszego, demokratycznego” Państwa. A Państwo Siłą Spokoju dzieliło Kuroniowe biedazupki i serwowało Kuroniowe pogadanki wieczorne o wyższościach nad niższościami.

Podstawową formułą gospodarowania stała się gra wszystkich ze wszystkimi o wszystko, w której nie brano jeńców, tylko ich ideowo obsobaczano jako roszczeniowych pachołków komuny, po czym porzucano pod płotem. A Solidarność – z wtórem przepoczwarzonej na kawior „lewicy” – balowała na salonach przebiegłego kapitału, nie patrząc w lustra. Szkoda.

W lustrze okazałaby się Solidarność pyzatą, strojną, czerstwą blondynką, równie ponętną jak głupią, równie upartą jak szczerbatą. Kiedy dała się okraść zbójcom-transformatorom, i kiedy już finansjerzy i politycy otrzymali od niej – na boku lub jawnie – dowody afektu dla wszystkiego co zachodnie i prywatne – zamiast ją wniebowziąć (wszak była nieboga naiwnie parafialna), zostawili ją zbrukaną, w nędzy, pośród trzeszczącego rumowiska – i jeszcze szydzili sobie z niej po kawalersku. Za jej posag wzięli się pospołu Klub Londyński, Klub Paryski, Bank Światowy, Watykan, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a także szarańczo-hałastra spekulacyjna rzucająca się na padlinę pozostałą po tych wielkich drapieżnikach.

Dziś ówczesna panienka kończy 33 lata. Jest nadal panną, tyle że po przejściach. Ubiera się w ciucholandach, zaopatruje dom w produkty „Made in China”. Żywi się w fast-foodach. Popija tęgo. Bluźni jak szewc, bo i ma po temu powody. No, może mniej się łajdaczy politycznie, coś zrozumiała. Prowadza ją pod rękę dziarski komandos. I raz na jakiś czas wozi ją do Warszawy, aby „się działo” niczym na odpuście.