O dobrych ludziach na mojej drodze. Podróż magiczna

2014-10-20 14:18

 

Nie ma złych ludzi. Ci zaś, o których mimo wszystko mamy mało dobrego do powiedzenia, to są pechowcy, którym los zamiótł pod dywan to, co w nich najlepsze i teraz mają kłopot z tym dywanem.

Dzięki jednemu z takich dobrych ludzi, Adamowi, mam okazję kolejny raz hulać po tej części Pomorza Zachodniejszego, którą znam najsłabiej. Tym razem zabrał mnie w podróż po magicznościach.

Mam awersję do wszystkiego, co magiczne, i to wcale nie dlatego, że mocno stoję na tym co namacalne, pojęte, oczywiste. Po prostu wzmaga się we mnie czujność, kiedy słyszę, że kamienie, drzewa, kształty, dźwięki, planety i gwiazdy – to żywe energetyczne stworzenia, a mówiącym nie jest Dersu Uzała. Chciałbym być jak Dersu Uzała (patrz: TUTAJ), którego pogląd na Uniwersum wyraża się w prostym „kamień też człowiek”[1].

Nie żyję jednak na pograniczu tajgi i tundry, w syberyjskiej głuszy, gdzie człowiek jest jak igła w stogu siana: wiadomo że jest, ale znaleźć trudno. Zatem spotykam całkiem „ucywilizowane” postacie, które starają się – jak Dersu – zrozumieć świat w sposób najprostszy moralnie. Właśnie: moralnie. Jedynym dobrym kryterium poznawania świata jest grupowanie wszystkiego w rubrykach „dobre” i „złe”, przy czym jeśli coś jest „dobre”, to trzeba oszczędzać, by wystarczyło na długo, a jeśli jest „złe”, to trzeba karmić dobrem, by się nim nasyciło i porzuciło swoje zło.

Są tacy ludzie na Zachodniejszym Pomorzu. Podobni tym, których spotykam w Buriacji albo w Mongolii: niby obcują bezkonfliktowo z postępem, ale mają do niego bezkonfliktowy dystans. Niech sobie ów postęp jest, na zdrowie, ale to co prawdziwe mamy w sobie i we wszystkim, co Dersu obdarza człowieczeństwem.


/Adam-poeta, Józef-czarownik, ja-włóczykij, zdjęcie: Wanda/

Pan Józef towarzyszy nam w wyprawiątku do stanowiska archeologicznego. Jest nas czworo: Wanda, autorka licznych zdjęć nadających się do czołówki World Press Photo, Adam, odnajdujący we wszystkim rym opatrzony rytmiczną wielozgłoskowością, Pan Józef mający dar odkrywania rozmaitych energii i ja, prosty włóczykij. Stanowisko archeologiczne – to głazy i kamienie, poukładane w czytelne kręgi, a wszystko w sercu zachodniopomorskiego lasu, porastającego moreny trzeciego zlodowacenia. Do tego wielki jak szafa kurhan i niewielkie kurhaniątko. Wszystko na przestrzeni kilku hektarów, teraz porośniętych mchem, zasypanych igliwiem i gdzieniegdzie ściółką.

  • Z liści piękny dywan
  • Usypię na jesień
  • Będę po dywanie
  • Chodzić cały wrzesień

- tak dokomponowałem przed laty piosneczkę, którą sobie podśpiewywała moja córka, kiedy jej brakowało ładnych kilkunastu lat do dzisiejszego statusu studentki amerykanistyki. Stąpam po takim właśnie dywanie, wielokolorowym (Wanda łapie setkę kolorów jesieni w swój obiektyw).

Pan Józef klnie się na świętości, te podręczne i te uroczyste, że każdy z wielkich głazów stojących w szyku „okrężnym” ma inną energię, w tym bywa, że ujemną, zatem dziwi się, że ludziska będący tu turystycznie albo grzybobraniowcy (my też koszyk grzybów uzbieraliśmy) dłońmi pieszczą każdy kamień i chcą z niego czerpać magiczności różne. Trzeba ostrożnie – powiada – bo można niechcący wchłonąć nie z tego woreczka energetycznego i popaść w zło. A po co to komu? Nie lepiej zapytać fachowca?


/stoimy przy najbardziej „pozytywnym” energetycznie kamieniu, zdjęcie: Wanda/

Mam się za człowieka trzeźwego, ale i mnie podejrzewają niektórzy o okultyzm. Choćby z powodu koncepcji „weny”. Otóż twierdzę, że cokolwiek się rodzi (człowiek, kamień, drzewo, cywilizacja, planeta) – w tym jednym mikromomencie przechwytuje z Wszech-przestrzeni odrębną jakość właściwą tylko dla miejsca narodzin. I kiedy pędzi dalej przez Uniwersum rozwijając wielkie prędkości – zachowuje w sobie ów narodzinowy zastrzyk. Na Równiku człowiek obraca się wokół osi Ziemi z prędkością 40.000 km podzieloną na 24 godziny, czyli 1667 km/h. Średnia prędkość liniowa Ziemi w drodze po orbicie wynosi około 30 km/s. Ale jeśli coś się narodzi w konkretnym punkcie Wszech-przestrzeni – to niesie w sobie wszystko, co w tym punkcie jest zaklęte, nawet jeśli nigdy już tam nie wróci. To jest właśnie Wena.


/główny kamień głównego kręgu, zdjęcie: Wanda/

Nie opowiadam Panu Józefowi o Wenach (wyróżniam cztery weny konstruujące cywilizacje: Pleroma, Ubuntu, Satya i Baatur). Po co ma moje całkiem „naukowe” rozważania zaadoptować do swoich dobrych praktyk, za pomocą których rzeczywiście pomaga ludziom w potrzebie duchowej? Mógłbym mu swoimi Wenami zepsuć jego ład.

Ale o drzewach, owszem, pogadamy. Moje drzewo to brzoza, ona mnie nasyca i inspiruje. Pan Józef zauważa, że może i dąb jest najsilniejszy, ale brzoza jest za to subtelniejsza. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że brzoza jednak ma proporcjonalnie w sobie energii najwięcej, tylko że dęby są ogromniaste i masywne, dlatego „energia zsumowana” jest u dębu potężniejsza niż ta zaklęta w subtelnej brzozie, jasnej, uśmiechniętej, przyjaznej.


/kurhan, wielki jak Wielkość, zdjęcie: Wanda/

W ten sposób stajemy się przyjaciółmi, ja i dobry terapeuta z Bobolic, z domu pełnego naburmuszonych kotów i jednego przyjaznego psa, po drugiej stronie parku (dawniej cmentarz) niż cerkiew prawosławna (dawniej kościół staro-luterański). W Bobolicach wszystko ma dwa wymiary: dzisiejszy i ten „dawniej”. Każdy z nas dla siebie zachował swoje magiczne wyjaśnienia Wszystkiego Co Jest, dzięki temu nasza przyjaźń ma szanse rozwojowe.

Szkoda, że dobrych ludzi widujemy tylko na krótko, potem znikają, okazywać dobroć następnym przyjaciołom. Zawsze zresztą można wrócić na Pomorze Zachodniejsze.

 



[1] Pedia: Jak pisze Arsienjew, Dersu był pierwotnym myśliwym, który całe życie spędził w tajdze. Jako przewodnik Dersu wielokrotnie zadziwiał swymi niezwykłymi umiejętnościami uczestników wyprawy. Fascynował też Arsienjewa swoją bezinteresowną troską o życie nieznajomych ludzi i zwierząt oraz animistycznym poglądem na przyrodę, wedle którego każdy z bytów (np. słońce, ogień, ptak) jest istotą myślącą, równą człowiekowi;