Nowy wymiar kommunalnej kvartiry

2011-05-24 16:00

Kommunalna kvartira – to wynalazek godny Nobla. Wymyśliła go ludowa, a właściwie radziecka władza, robiąc autentycznie dobrze masom proletariackim.

 

Geneza wynalazku sięga okresu przed-rewolucyjnego, kiedy to masy proletariackie i nędzarze pomieszkiwali w warunkach niegodnych niczego żywego, zaś mieszkania były dobrem dysponowanym przez kupców, „pomieszczikov” (dziedziców, z tą uwagą, że w mieście każdy zamożny był na tle ubożyzny dziedzicem) oraz „mieszczan”, czyli takich „miastowych” nieco mniejszego wymiaru niż burżuazja.

 

Takie mieszkanie to było minimum M-6, albo więcej. Jedna izba była zajmowana przez służbę, czasem dwie. Do tego salon, sypialnia, buduar, gabinet pana domu, pokoje dla pokolenia młodszego i starszego. Garderoba. Kuchnia, spiżarnia (nierzadko z osobnym wyjściem na ulicę czy podwórze).

 

Mając takie towarzystwo za godne potępienia, radziecka władza odbierała im owe mieszkania i z oczywistych powodów przydzielała je kilku rodzinom proletariackim, słusznym ideowo i klasowo, dając im wspólną kuchnię, przedpokój i urządzenia sanitarne.

 

Z czasem, kiedy instytucja „kommunalnej kvartiry” utrwaliła się w powszechnej świadomości, a potrzebujących nie ubywało, coraz częściej zdarzały się „kvartiry” trzypokojowe dla trzech rodzin, dwupokojowe dla dwóch rodzin. Właściwie całe „stare budownictwo” przeistoczyło się w formułę „kommunalnej kvartiry”.

 

Na przełomie lat 80-tych – 90-tych widywałem dziesiątki takich miejsc, bo w centrach dużych miast stanowiły one normę. Dziś duża część ludności Rosji nadal tak mieszka.

 

Podstawowym rysem charakterystycznym tej formy zakwaterowania był i jest tzw. dylemat wspólnego pastwiska: nikt nie czuł się gospodarzem, nikt nie dbał o wspólna cześć mieszkania.

 

Potem nastąpiło wiele wydarzeń globalnych, politycznych, w wyniku których okazało się, że całkiem sporo „komunalnych kvartir”  stało się własnością ludzi przedsiębiorczych. W tym czasie jak grzyby po deszczu wyrastały przedsiębiorstwa pod ogólną nazwą „mieszkania kooperatywne”: geszeft masowo rejestrował działalność gospodarczą polegającą na hotelowym dysponowaniu jakimś pakietem mieszkań (byłych „kommunalnych kvartir”, a potem nawet mieszkań z „blokowisk”), udostępniano je turystom gotowym za niską cenę i różne swobody znieść nietypowy, pozostawiający wiele do życzenia standard.

 

W dobie głodu hotelowego (w ZSRR nikt nie przewidywał tak masowego, niekontrolowanego ruchu podróżniczego) mieszkania kooperatywne były najlepszą z możliwych odpowiedzią na popyt.

 

Dziś mamy rok 2011. Za równowartość ok. 200 złotych wynajmuję w centrum Irkucka mieszkanie odpicowane po tzw. „euro-remoncie”, w którym swobodnie mieszkamy w sześć osób. Nieograniczony dostęp do internetu Wi-Fi, wielka kuchnia, w której kipi życie, telewizor plazmowy, mikrofalówka, wszystkie „normalne” urządzenia kuchenne i łazienkowe.

 

O ile zdążyłem się zorientować, zarządzają tym w kilkoro osoby zaprzyjaźnione ze sobą, mając takich mieszkań na własność ponad 20. Na ulicach szyldów „agencji mieszkaniowych” jest kilkadziesiąt. Czyli niemała część Irkucka praktycznie jest do wynajęcia. Standard zróżnicowany, ale wystarczający, by obcować z ludźmi z całej Europy (oczywiście tymi, którzy nie boją się wyzwania w postaci samego wyjazdu na wschód Syberii).

 

W hotelach mieszkają ci niezorientowani, oficjalne wycieczki, albo biznes w delegacji oraz ci, którzy jednak nie przełamią się, wolą mieć pełną obsługę i towarzyszącą jej oczywistą oziębłość relacji.

 

Nie mam żadnych wątpliwości, że ten biznes, coraz bardziej cywilizujący się, jest jednak bliżej „szarej strefy” niż obszaru pozostającego pod kontrolą służb skarbowych. W gospodarce typu rosyjskiego (rosyjskiej, ukraińskiej, nawet polskiej) około 30% ruchu wymyka się rachunkom państwowym, co łatwo jest wychwycić śledząc statystyki.

 

Tyle że warto docenić, jak wielką drogę przebyły śródmiejskie mieszkania od funkcji mieszczańskich do funkcji hotelowych.