Nieznośna łatwość dzielenia

2016-01-02 08:27

 

Na szczęście, dopiero drugi raz w życiu przeżywam „od środka” społeczną dychotomizację, samonakręcający się podział ludzi na TYCH i TAMTYCH bez poważnego uzasadnienia sięgającego po rozumność. Ten pierwszy raz – to oczywiście „festiwal” trwający od sierpnia 1980 do grudnia 1981. Nie piszę o wydumanych abstrakcjach, tylko o poważnym przeżyciu osobistym, kiedy w „auli spadochronowej SGPiS, podczas głosowania za strajkiem poprzez wstawanie, około 2 tysiące ludzi wstało „za”, a kilkanaście osób (w tym ja) wstało „przeciw”.

Dychotomizację poznaje się po tym – sądzę będąc wewnątrz „drugiego razu”, czyli jako człowiek doświadczony – że ludzie „powołani” przez społeczeństwo do myślenia i ważenia racji, zachowują się bezrefleksyjnie, prąc do opowiedzenia się koniecznie po jakiejś stronie, gubiąc wszelkie „szarości” dzielące i zarazem pośredniczące stanom skrajnym. Tu też nie mówię o abstrakcjach, tylko o przedstawicielu starego inteligenckiego rodu, adwokacie, byłym wicepremierze, który inicjuje podczas wiecu akcję „kto nie skacze – ten za PiS-em”. Patrz: TUTAJ.

Zarówno „głosowanie przez wstawanie”, jak wzywanie do skakania pod presją brzydkich podejrzeń – to owczopędne techniki dzielenia na pół substancji społecznej, której przyrodzonym stanem jest różnorodność, a nie dwubiegunowość.

Rozumiem, że partyjni wodzowie „ułatwiają” elekcyjnemu pospólstwu opowiedzenie się polityczne, wyszukując – spośród dziesiątków podobieństw i różnic – taki element, który jest najbardziej dzielący „tych” od „tamtych”. Ale nie rozumiem, że na wezwanie o charakterze politycznym, angażujące „masy” w bezkrytyczną i bezrozumną polaryzację – reagują inteligenci, przeistaczający się tym samym w pijaną politycznie tłuszczę.

Kiedy na FB widzę zapowiedzi, że „sp…lać z grona znajomych, ktokolwiek głosował w tę lub w tamtą stronę – to oznacza, że hamulce puściły. Co innego jest bowiem mieć zdanie, nawet błędne, a co innego odmawiać prawa drugiemu do zdania innego.

We wspólnocie, która uczy mnie pokory, najwyżej ceni się taką wymianę zdań, w której czuć Ducha: adwersarz jest twoim bratem, a sam fakt, że się różnicie, nie jest powodem do frustracji i złych emocji, tylko pozytywnym wyzwaniem. Obaj na tej różnicy możecie się czegoś nauczyć, a sama różnica jest dobrym powodem, by okazać chęć zbliżenia (nie mylić z kompromisem, chodzi o zrozumienie wzajemne).

W polskiej debacie nie ma Ducha. Na przykład europejskiego. Wyjaśniam poniżej.

Zacząłem chodzić do szkoły, kiedy nad tablicą z przodu klasy obok orła „bez czapki” wisiało dwóch „łotrów”, Cyrankiewicz i Gomułka. Dla mnie były to postacie abstrakcyjne, a trzy obrazki nad tablicą przypominały ołtarzyk – i o to chodziło chyba ówczesnym propagandzistom. Gierek z Jaroszewiczem korzystali już z medium lepszego niż ołtarzyk: z radia i telewizji.

Rzecz w tym, że „ołtarzykowanie” miało skutek uboczny, czyli polaryzującą dychotomizację na tych, którzy „skakali za ołtarzykiem” i tych, którym „ołtarzykowanie” drogie było jedynie w kruchcie. Wbrew pozorom, łatwo było wtedy wskazać „tych” i „tamtych”, choć pozornie 99% było „tych”.

Mimo wszystko nawet najwięksi dysydenci PRL-u robili w jej „okowach” matury, studiowali, zdobywali tytuły, podejmowali wyzwania inżynierskie, medyczne, dziennikarskie, filmowe, nawet dyrektorskie, żyli normalnie pośród nie akceptowanej rzeczywistości, co nie przeszkadzało im ów brak akceptacji jakoś manifestować, np. poprzez odmowę wstąpienia do „świadomej awangardy klasy robotniczej” (kto pamięta, że wtedy ucieczką przed wstąpieniem do PZPR było zapisanie się do SD?). Żyć normalnie – przypominam – oznaczało wtedy raz na jakiś czas złożyć dań albo trybut na ołtarzu własnych przekonań, czyli dać cytat ze Stalina w dysertacji, podkreślić chęć mnożenia dorobku socjalistycznej ojczyzny, uczestniczyć w wiecu albo pochodzie, napisać list motywacyjny pełen „obowiązujących” frazesów – i podobne dyrdymały, które młodzi dziś tak chętnie wypominają starszym.

Duch, o którym mówię, podpowiadał wszystkim: nie zgadzaj się tam, gdzie ci sumienie nie pozwala, ale żyj, dawaj coś z siebie i bierz, spośród tego co wystawione. Bo żyjesz we wspólnocie. I dopiero wtedy, kiedy cię „system” punktowo zacznie nękać – dokonaj wyboru: albo twój trybut będzie pokazywany innym jako przykład twojego „powrotu na łono”, albo narażasz się na rzeczywistą opresję, zbrodniczą, „zarezerwowaną” dla nielicznych. Stąd IPN ma dziś wiele do zrobienia („lojalki”), stąd „ołtarzykowanie” niezłomnych opozycjonistów, dziś już zresztą stające się farsą, ale jeszcze niedawno ważne dla cementowania społeczeństwa.

 

*             *             *

/dygresja/

Sam przeżyłem taki numer z moją dysydencją, toutes proportions gardées, w jednej z organizacji, o nazwie Ordynacka. Kto wie, ten rozumie, że jest to stowarzyszenie byłych aktywistów ruchu studenckiego (kluby studenckie, ośrodki dyskusyjne, organizatorzy turystyki, organizatorzy pracy na zlecenie czy brygad wyjazdowych, koła naukowe, itd., itp.), w którym w formule „ławy piwnej” dopieszcza się stare przyjaźnie, a w formule kamaryli (pierwszy użyłem tego słowa wobec Ordynackiej)  próbuje się gier politycznych (patrz: TUTAJ). Otóż nie akceptowałem sposobu zamiany pierwszego prezesa Ordynackiej na następnego, nie akceptowałem rozprawiania się z opozycją wewnętrzną uosabianą np. przez filozofa z Torunia, stawiałem na bujną działalność społecznikowską a nie na konsumpcję polityczną. Dla mnie ważny był spór między „formułą Czarzastego” (bogaćmy się, a kraj będzie bogaty naszym bogactwem) a „formułą Hermana” (ubogacajmy kraj, a potem dajmy każdemu korzystać z bogactwa wspólnego).  W pewnym momencie „odszedłem z huczkiem” (naprawdę, wiem że w stowarzyszeniu raczej „zasilałem tło”). Ale za jakiś czas, po namowach z użyciem słowa „przyjaźń”, pojawiłem się – nie będąc formalnie członkiem – jako delegat na Kongres. I oto główny inżynier Ordynackiej podczas obrad prosi, bym wstał, i powiada: wszyscy myśleli, że Janek odszedł, a proszę, Janek jest z nami.

W tej sekundzie pojąłem, na czym polegał podstęp, ale pojąłem też coś dużo ważniejszego: w jaki sposób „łamano” w minionych czasach „dysydentów”. Otóż nikt nikogo nie łamał kołem, stawiano przed nimi normalne, życiowe szanse, których odrzucenie graniczyło z idiotyzmem. Po czym szanse okazywały się „takie sobie”, ale akt „powrotu na łono” propagowano. I dziś IPN ma co robić.

Dodajmy, że na dobrą sprawę dopiero obecny Parlament jest pozbawiony ludzi z Ordynackiej, a to za sprawą takich nowych formacji, jak .Nowoczesna czy Kukiz’15. Uwierzcie, że jeszcze poprzedni parlament miał we wszystkich formacjach „ordynariuszy” ulokowanych wysoko. Słowo „kamaryla” nie jest niewłaściwe.

Po tych niemiłych dla Stowarzyszenia refleksjach podkreślam, że Ordynacką uważam za hufiec ludzi będących na najwyższym dostępnym poziomie menedżerskim i intelektualnym, których niezmiennie darzę szacunkiem, a wielu przyjaźnią. Mój opis dotyczył mechanizmu, a nie ludzi.

Przy okazji: pamiętacie czasy, w okolicach Afery Rywina, kiedy słowo Ordynacka dzieliło wielką połać społeczeństwa na „tych” i „tamtych”? Może jeszcze dzieli, choć z całego środowiska niewielu „trzymało władzę” w okresie Transformacji.

/koniec dygresji/

 

*             *             *

Na czym polega „duch europejski”, i to w czasach trudnych dla Europy, niech świadczy ciąg filmików, rozpoczynający się TUTAJ: https://www.youtube.com/watch?v=8K-W-Uga6io (poświęćcie trochę czasu). Eurodeputowani (Le Pen, Legutko, Farage) stawiają panią Merkel w roli spadkobiercy mocarstwowo-imperialnego założenia III Rzeszy (nie chodzi o faszyzm, tylko imperializm). Dostaje się też uległemu Hollandowi, który będzie się miał z pyszna, jeśli kiedyś powstałby antyniemiecki europejski IPN, taka Norymberga-bis.

Eurodeputowani współbudują Europę, nawet nasz drzemiący tam na ogół Korwin-Mikke), biorą za to niemały grosz pod różną postacią, ale kiedy pojawia się temat z tych „to be or not to be” – stawiają sprawy na ostrzu noża, niekoniecznie w „parlamentarnych” sformułowaniach. Jednym słowem: budujemy lepszą Europę (cokolwiek to znaczy, ja akurat głoszę bankructwo fenomenu europejskości), ale mamy prawo wskazywać na paskudztwa tu-teraz czynione.

W rozdziale 22 Mateusza znajdujemy taką opowieść:

W owym dniu przyszli do Niego saduceusze, którzy twierdzą, że nie ma zmartwychwstania, i zagadnęli go 24 w ten sposób: "Nauczycielu, Mojżesz powiedział: Jeśli kto umrze bezdzietnie, niech jego brat weźmie wdowę po nim i wzbudzi potomstwo swemu bratu. 25 Otóż było u nas siedmiu braci. Pierwszy ożenił się i umarł, a ponieważ nie miał potomstwa, zostawił swoją żonę bratu. 26 Tak samo drugi i trzeci - aż do siódmego. 27 W końcu po wszystkich umarła ta kobieta. 28 Do którego więc z tych siedmiu należeć będzie przy zmartwychwstaniu? Bo wszyscy ją mieli [za żonę]". 29 Jezus im odpowiedział: "Jesteście w błędzie, nie znając Pisma ani mocy Bożej. 30 Przy zmartwychwstaniu bowiem nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić, lecz będą jak aniołowie Boży w niebie. 31 A co do zmartwychwstania umarłych, nie czytaliście, co wam Bóg powiedział w słowach: 32 Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba? Bóg nie jest [Bogiem] umarłych, lecz żywych". 33 A tłumy, słysząc to, zdumiewały się nad Jego nauką.

Tu się należy wyjaśnienie tym, którzy nie obcują z Biblią na co dzień i mają ją za ciemnogrodziańską lekturę dla słabych i głupich. Otóż być „synem bożym” oznacza dla człowieka „być częścią wszystkiego co jest”. Człowiek z otchłani uniwersalnej przybywa w doczesność jak „w delegację” i poddaje się doczesnym regułom Materii (a pamiętajmy: Materia to zaledwie jeden ze stanów Wszystkiego). Po śmierci – w to wierzą m. in. chrześcijanie – cielesna-doczesna powłoka zostaje porzucona, a sam człowiek jako Idea żyje wiecznie i zarazem wszędzie (bez poczucia czasu i przestrzeni), jako część Wszystkiego Co Jest. Dlatego Bóg jest Bogiem „żywych”, a poza doczesnością jest tożsamy z zespoleniem wszystkich ze wszystkimi, a szerzej – wszystkiego ze wszystkim.

W przytoczonym przeze mnie cytacie istotna jest owa „europejskość” przesłania: możecie wchodzić w rozmaite związki i występować przeciw innym związkom (czyli: możecie się różnić, to upiększa dysputę), ale czeka was – tak czy owak – przyszła wspólnota w ramach wspólnej Idei (paradygmatu?), więc zanim się pozarzynacie – pomyślcie o tej nadchodzącej wspólnocie.

Właśnie takiego ducha europejskości nie ma w polskiej debacie aktualnej. Kto nie skacze – ten psubrat. Dla mnie jest to żałosne, zwłaszcza kiedy – po wzajemnym opluwaniu się – nastaje konieczność porozumienia się dla wspólnej sprawy, jaka stała się udziałem np. Millera i Palikota. He-he, w drugim szeregu palikotowców byli ordynariusze (np. Kwiatkowski, Rozenek), w drugim szeregu millerowców podobnie (Czarzasty), swoje grał ordynariusz Kalisz – a wszyscy dali się ograć Zandbergowi, który sam zyskał kasę, ale wyeliminował z gry oba ugrupowania.

Mowa nienawiści – to nie są słowa nieposkromione, tylko kasowanie całej tęczy kolorów i częstotliwości, stawianie spraw w stylu „wóz albo przewóz”.  KOD-owcom najwyraźniej marzy się Majdan, PiS-owcom najwyraźniej marzy się BBWR. Kukizowcom marzy się spektakularna „awaria”, a .Nowoczesnym marzy się teatr ich ogromy. W to wszystko wchodzą Lisy i Giertychy, pijane szalejem, nie pojmując, że pokazują, jak bardzo są pajacami (kukiełkami, marionetkami, łątkami-dzieweczkami, pacynkami – właściwe podkreślić).

No, a teraz, tłumy, zdumiewajcie się nad tą nauką, zanim kogoś pokażecie palcem albo zaczniecie podskakiwać. Dzielenie się na tych z AK i tych z AL – nie służy niczemu dobremu, pięknemu, prawdziwemu, sprawiedliwemu, prawemu.