Nieuzasadnione przerwy w pracy

2010-07-16 06:00

 

Umysł, proszę szanownych, jest jak fabryka: po przestoju trudno jest dojść do pełnej wydajności. Zdarzają się zatarcia, zagrzybienia, nawet porosty. Wystygnięte tranzystory nie nabierają rozpędu „od zaraz”. Dlatego trzeba ten cały mechanizm utrzymywać w ciągłym ruchu, w ciągłej gotowości, w ustawicznym treningu.

 

A kto nie wie, o czym mowa, niech czyta (to są cytaty z łatwo dostępnej „prasy” relacjonującej zdarzenie):

 

„Żyd Tusk chce usunąć krzyż pod osłoną nocy jeszcze przed tą sobotnią paradą zboczeńców”. Albo: „mieliśmy prezydenta Lecha – prawdziwego Polaka i katolika, to go wzięli i zamordowali. A jak po północy wygrywał wybory jego dzielny brat Jarosław, drugi katolik i Polak, to je sfałszowali”. „Modlitwą chcemy wybłagać Boga, żeby zrobił wreszcie porządek z tym żydowskim rządem”. „Krzyż jest pierwszą literą alfabetu Boga”. Kiedy ktoś próbuje dyskutować, to słyszy o sobie: „Nie rozmawiamy z nim! To agent WSI. On ma zadanie siać tu zamęt”.

 

W czasach, kiedy uczyłem się mieć jakiś stosunek do Ustroju, Władzy, Państwa, Rzeczywistości, a Balcerowicz w imieniu KC Partii ględził na zebraniach o Wyższości nad Niższością – w „reżimowej” prasie, radiu i telewizji dawało się napotykać często na sformułowanie "nieuzasadnione przerwy w pracy”. Słowo „strajk” nikomu nie przechodziło wtedy przez gardło, bo oznaczało ono bunt klasy robotniczej przeciwko wyzyskowi, a jakiż mógł być wyzysk w naszym pięknym kraju, gdzie panowała demokracja socjalistyczna, gdzie rządziła Partia Robotnicza, w dodatku Zjednoczona w czynie na rzecz Postępu i Przyszłości?

 

Mojego stosunku do najważniejszych spraw politycznych uczyłem się jeszcze wtedy „na pamięć”, bo „własnymi słowami” niewiele umiałem powiedzieć, choć już byłem studentem ekonomii i redaktorem uczelnianego pisemka „Relacjosonda”. Oraz uczestnikiem „nieuzasadnionych przerw w studiowaniu”, co oznaczało, że żacy wolą politykować niż zaliczać wykłady i ćwiczenia.

 

Pamiętam, że „puściłem” w naszej „Relacjosondzie” cykl tekścików pod wspólnym tytułem „Upadek Samorządu”. Był rok 1980, rozbisurmaniona klasa robotnicza, cały zresztą „lud pracujący miast i wsi”, zapisywał się do Solidarności, tworzył związkowe struktury regionalne (w sprzeciwie do Władzy, która ruch związkowy koniecznie chciała upchnąć w struktury branżowe, a nie terytorialne). Postulaty niezależności, samorządności, podmiotowości „oddolnej”, samostanowienia kolektywów pracowniczych, prawa do samoorganizacji, do społecznej kontroli nad Władzą, itd., itp. – były solą ówczesnej dysputy publicznej, odbywanej w najgorętszej atmosferze, jakiej w życiu doświadczyłem.

 

Dlatego tekściki u upadku samorządności robiły mocne wrażenie. Szokowały. Pisałem na przykład, że mamy taką oto skłonność, która każe nam dopiero co wybranego „najlepszego z nas” natychmiast stawiać mentalnie „po tamtej stronie”, przestawał być naszym druhem i mężem zaufania, a stawał się ONY-m, przedstawicielem Władzuni (co z tego, że chodziło wyłącznie o starostę roku czy szefa uczelnianej komisji turystycznej?). Na takim mechanizmie wykluczania własnych reprezentantów nie da się zbudować ani podmiotowości, ani samorządności.

 

Inne tekściki były w tym samym tonie, szukałem wrednie dziury w całym.

 

Ówczesny tzw. młody pracownik nauki, jeden z „umysłów” uczelnianej Solidarności, do tego gitarzysta i przystojniak wyrywający nam co lepsze studentki, dziś wzięty i ceniony Profesor SGH, Tomek S., podszedł wtedy do mnie w Auli Spadochronowej i pogratulował tych tekścików, choć byłem aktywnym członkiem ZSP, czyli poniekąd „wrogiem klasowym”.

 

Do dziś nie otrzymałem lepszego honorarium za jakikolwiek swój tekst.

 

Coś mi się jednak widzi, że trzeba teraz napisać podobny cykl. Aktywnie czytuję owoce tzw. dziennikarstwa obywatelskiego na kilku portalach społecznościowych. Czasem też wydaję pieniądze na tygodniki. I widzę, że najczęściej Szanowne Redaktorstwo, to amatorskie i to biorące tantiemy, doświadcza buntu swoich własnych Umysłów. Może ich nie dokarmia węglowodanami? Może nad wyraz eksploatuje? Może Umysły weszły w stary socjalistyczny szwung: „czy się stoi, czy się leży, zawsze dola się należy”? Strajkują! Tfu, podejmują nieuzasadnione przerwy w pracy!

 

Nie twierdzę o sobie, żem jest mistrz pióra, ale staram się używać w dyspucie publicznej takich argumentów, które sam rozumiem. Takich, które pochodzą z głowy, a nie z chęci zmiażdżenia interlokutorów. Nawet jeśli to boli. Dlatego bardzo mnie turbują teksty, w których nie liczy się jakaś racja własna i jej merytoryczne przewagi nad innymi – tylko chodzi o ukatrupienie adwersarza za wszelką cenę. Stąd puściłem nawet tekst Wuwuzelizm w polityce, oddający tę myśl. Napisałem tam całkiem niedawno: „Na całym świecie wynalazków wuwuzelicznych jest wiele. Wciąż więcej. Przestajemy własne myśli słyszeć pośród tego jazgotu. Gubimy inne zmysły, w tym smaku. Zatracamy nasze poglądy i zapominamy języka w gębie dla wyrażenia swoich racji. Wuwuzeliczny mobbing ogarnia nas niepostrzeżenie, ale konsekwentnie, jak mrok po zachodzie słońca. Zagłuszają nas co dzień zwolennicy liberalizmu (a raczej chamskiego biznesu rwaczy), ale też pasjonaci teorii ruskiego spisku smoleńskiego. Kiedy im wygodnie – podpierają się prawem. A kiedy nie – w imię obywatelskich mas lekceważą prawo”.

 

Za mojej młodości nieuzasadnione przerwy w pracy okazały się początkiem ożywczego ruchu społecznego, owocującego w następnych latach transformacją ustrojową i wielką, powalającą debatą nad najważniejszymi problemami społecznymi. Owocowały zatem zdwojonym wysiłkiem umysłowym każdego, kto umysłem władał.

 

Wypada mieć nadzieję, że coraz powszechniejsze strajki dziennikarskich umysłów czymś dobrym – do jasnej Feli – zaowocują.

 

 

Kontakty

Publications

przerwy w pracy

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz