Nierząd. TuskenKampf (2)

2010-07-27 12:01

 

Kiedyś powiadało się, że „rząd się wałęsa, a rządzi Wałęsa”. Z grubsza odpowiadało to prawdzie: etos solidarnościowy działał wystarczająco mocno i skutecznie, by ruch społeczny w miarę jednorodnym duchem przenikał codzienność polityczną i gospodarczą, w konsekwencji społeczną. Przeciw temu duchowi mógł rząd (ONI) wystawić wyłącznie jakąś „racjonalność sternika”, która nie miała znaczenia podobnie, jak nie ma znaczenia głos kapitana na statku, którego załoga się zbuntowała i za chwilę przeistoczy statek w łajbę piracką.

 

Dzisiejszy rząd też się wałęsa. Może nie dosłownie. Mężowie ci zacni spędzają pracowicie czas na następujących czynnościach:

 

  • ogładzanie, czyli przedsięwzięcia zabezpieczające przed podpadką wobec wszechwładnego Pana Premiera (kiedyś to się nazywało gromadzeniem „dupochronów”);
  • gniazdowanie, czyli przedsięwzięcia czyniące sprawowany urząd (i domenę tego urzędu) „lodziarnią” albo przynajmniej „przytułkiem” dla krewnych i znajomych oraz darczyńców;
  • sieciowanie, czyli dbanie o to, żeby rozmaite ważne interesy najważniejszych osób w gminie miejsko-wiejskiej jakoś pogodzić z dobrym skutkiem dla tu-teraz rządzenia i dla nadchodzących wyborów;
  • pucowanie, czyli sprzedawanie w mediach wizerunku Szefa i swojego własnego: jak najlepszego wizerunku;
  • odbijanie, czyli reagowanie na sygnały złej pracy resortu w taki sposób, żeby „poradzili sobie sami”;
  • decentralizowanie, czyli instruowanie „dołów” (podmiotów i społeczności) mających jakiś interes do Władzy o tym, że „to nie jest sprawa rządu, jest wolny rynek i swobodna konkurencja”;
  • piłatowanie, czyli jeśli trzeba coś trudnego rozstrzygnąć, umywa się ręce, że przecież w ramach demokracji nie minister będzie reagował;
  • pinkowanie (cytat z Jerzego Buzka), czyli „udupianie”, marginalizowanie nawiedzonych i ambitnych pracusiów i porządnickich oraz nieprzyjaciół, prawdziwych albo tych drugich;
  • i tak dalej…

 

Łatwo jest sobie wyobrazić gminę miejsko-wiejską, w której burmistrz i jego dyrektorzy-kierownicy funkcjonują w ten sposób. Ich kontakt ze szkołami, szpitalami, wodociągami, drogowcami, rolnikami z okolic, lokatorami, dyrektorami, organizacjami społecznikowskimi, jednostka wojskową, plebanią, policją, przedsiębiorcami – polegałby na celebrowaniu chwil fajnych i uroczystych, kiwaniu głowami ze zrozumieniem oraz na przemowach, z których wynikałoby, że „wierzymy w was i w to, że dajecie sobie świetnie radę, a trudności, które zgłaszacie, są przejściowe i łatwo je rozwiążecie we własnym zakresie”.

 

Oczywiście, poza celebrą i mowami, wstęgami i głaskaniem jest jeszcze ów obszar gniazdowania, czyli błyskawicznej, niekoniecznie urzędowej interwencji, kiedy tylko krewni i znajomi oraz darczyńcy alarmują. Każdy to widzi, więc kto „czai bazę” (czyli „kuma”) ten stara się zostać krewnym, znajomym albo darczyńcą.

 

Pośród tej pracowitej kotłowaniny stan spraw „niewidocznych” (dekapitalizacja budynków szkół, szpitali itp., demoralizacja drobnych naczelników, tumiwisizm powszechny, zapaść standardów mieszkań, niekodeksowe praktyki pracodawców, „szary obszar płatniczy” i podobne praktyki) pozostaje drugoplanowy, schodzi z listy priorytetów, chyba że Szef uruchamia jakąś panikę, bo gdzieś „rozlało się mleko”.

 

Ja się pytam całkiem niepoważnie, dlaczego w sferze rządowej miałoby być inaczej niż w opisanej, abstrakcyjnej zapewne gminie miejsko-wiejskiej?

 

Zarządzanie przez mruganie

 

Bardzo sprawny umysłowo dziennikarz i publicysta, od kilkudziesięciu lat pod nazwiskiem Jerzy Urban wychwytujący proste sensy różnych zawiłych spraw, napisał kiedyś taki felietonik, w którym wskazał na to, czym różnimy się od Anglosasów: u nas cały obszar przepisów i norm sobie, a rzeczywistość sobie. Sprawne zarządzanie w takich warunkach polega w gruncie rzeczy na umiejętnym wychwyceniu „proporcji puszczania oka”: władza wie, że nie wszystko jest według procedur i przepisów, lud zaś wie, że władza nie wszystko robi tak jak powinna. Zgodnie zaś zmierzają wszyscy ku temu, co pragną, byle sobie nie wchodzić w drogę.

 

Na równowadze tej opiera się subtelne porozumienie znane u J.J. Rousseau jako „umowa społeczna” („Le contrat social”, wyd. 1762). Porozumienie to brzmi: państwo-państwem, porządek-porządkiem, normy-normami, prawo-prawem, odwieczny ład-odwiecznym ładem, ale przecież żyć trzeba! Jan Jakub R. w tej popularnej wówczas książce (ponoć nawet I. Kant zrezygnował z codziennego spaceru, by ją jednym tchem doczytać!) serwuje utopię, że oto można istniejące Państwo zredagować od nowa. Że Powszechne Porozumienie Mrugających do Siebie jest w stanie zamknąć pod kluczem to co ma i ustanowić nowy świat miły dla wszystkich. Milszy niż poprzednio.

 

By wszystkim żyło się lepiej…

 

Początkiem działalności pisarskiej Rousseau stała się odpowiedź na konkurs ogłoszony przez Akademię w Dijon, Czy odnowienie sztuk i nauk przyczyniło się do odnowienia obyczajów? Rozprawa uzyskała zaszczytną pierwszą nagrodę. Pisał w niej: Usuńcie ten nieszczęsny postęp, zabierzcie nasze błędy i nałogi, zabierzcie wytwory cywilizacji, a wszystko będzie dobre. Cywilizację i postęp obciążył winą za istniejące zło, równocześnie rzucając hasła powrotu do natury (za: A. Sikora, Od Heraklita, do Husserla). Dzieło to przyniosło mu duży rozgłos, dzięki czemu zawarł nowe znajomości; przez kilkanaście lat był kochankiem i utrzymankiem baronowej de Warens; po rozstaniu z nią przeżył najcięższe chwile swego życia, gdy przez kilka lat musiał pracować zarobkowo. Był to kluczowy moment dla zrozumienia jego mentalności: Rousseau bardzo ciężko przeżył fakt konieczności pracy zarobkowej; uznał, że świat jest niesprawiedliwy, skoro zmusza go do codziennej pracy; ten kilkuletni epizod stworzył w nim postawę buntu wobec świata, postrzeganego teraz jako coś na kształt piekła. Stąd zrodziło się przeciwstawienie dobrego z natury człowieka („dobry dzikus”) – Rousseau zapewne widział w „dobrym dzikusie” samego siebie – degradującej go cywilizacji. Sam uważał się za ostatniego niezepsutego przez świat cnotliwca, co zresztą nie przeszkadzało mu większości życia spędzić jako utrzymanek bogatych kochanek, (m. in. Louise d'Epinay), a własnych dzieci oddać do przytułku.

 

Widać zatem, że Rousseau był po prostu lowelasem, który – napisawszy wiele dzieł poczytnych i zajmujących – żadnego nawet nie próbował uczynić programem politycznym.

 

Bo jeśli wygrałby jakieś wybory, byłby niewątpliwie – jak Tusk – kwaśniewsko-podobny, czyli decyzyjnie nijaki, z wierzchu ładny i miły, a w sprawach swojego dworu – bezwzględnie stanowczy. By mu żyło się fajniej.

 

Tylko czy po to mamy premierów, prezydentów i rządy?

 

Zadanie domowe: przeczytać Paradox Dziongo-Bongo, Timur i jego drużyna, Wygrywa nic-nie-robienie, Prezydencka masa upadłościowa.

 

 

Ciąg dalszy nastąpi...

 

 

Kontakty

Publications

TuskenKampf (2)

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz