Nieróżnie

2014-01-03 11:07

 

Wybacz drugiemu, że nie jest tak doskonały jak ty – pokpiwali sobie ze mnie starsi bracia cioteczni, kiedy jako młody instruktor ZHP narzekałem, że świat nie jest wedle moich wyobrażeń poukładany, a ludzie jakby celowo i na złość zachowują się wbrew wszystkiemu co należałoby.

Za mądrość moich ciotecznych braci, Jacka który był inżynierem, budowlańcem drogowym i w wolnych chwilach sędzią hokejowym, oraz Andrzeja, który jest elektronikiem starej daty i pasjonatem gier umysłowych – wdzięczny będę Opatrzności po wieki.

Cóż naprawdę oni mi „sprzedali” do mojego życiowego worka podróżnego (oprócz „odkrycia” profesjonalizmu muzycznego Skaldów i autostopowej, wymarłej już kultury bycia z obcymi)? Otóż oni mi w prostych, choć karcąco i ironicznie dobranych słowach wytłumaczyli, że esencją rozwoju jest dysputa, ta zaś jest możliwa tylko wtedy, kiedy mają miejsce pobudzające ją różnice.

Kilkadziesiąt lat później odnalazłem głębsze znaczenia takich pojęć jak „multitude – rzesza”, „differance – różnia”, „public melting pot” – tygiel społeczny, itd., itp. a w ślad za tym odkrywam wciąż od nowa znaczenie jednego z najważniejszych słów tej części świata: DEMOKRACJA. Słowa o tyle ważnego, o ile nikt jeszcze Demokracji na oczy nie widział i cieleśnie z nią nie obcował, choć licznym się zdawało…

 Powiada się, że konstytucją demokracji jest obowiązujące wszystkich uzgodnienie: pogadaliśmy, wyłożyliśmy racje, dokonaliśmy prób praktycznych, zapoznaliśmy się z licznymi możliwościami potencjalnymi – po czym użyliśmy powszechnie akceptowanego mechanizmu uzgodnieniowego (na przykład głosowania) – i koniec dzielenia włosa na czworo, ma być tak, jak uzgodniono.

Powyższe brzmi zmysłowo, seksownie i zalotnie, kokietuje nas obłościami, dla których gotowi jesteśmy dać się uwieść, ale jest w rzeczywistości glebą do wypaczeń i patologii. Bo uzgodnienie jest nim dotąd, zanim nie gwałci przyrodzonej nam wolnej woli. Kiedy uzgodnienie jest skamieniałe, kłóci się z podstawowym wymogiem demokracji: na każdym akcie woli zbiorowej indywidualne podpisy powinny być świeże, jeszcze żywe, jeszcze pachnące wolą zbratania i wspólnego dzieła.

Weźmy przykład: drzewa w lesie uzgadniają, że każde mnoży się i wzrasta wedle swojego przyrodzonego potencjału, swobodnie. Bardzo fajne uzgodnienie. A po kilku latach okazuje się, że jedne drzewa maja nader rozłożyste konary i tłumią wzrost innych, a jeszcze inne drzewa plenią się bez umiaru i wysysają z gleby soki blokując dostęp do nich innym gatunkom, są też takie, które wystrzeliły w górę i mają wszystkie pozostałe w nosie, albo takie, które korzystają na tym, że są na skraju (więcej światła i przestrzeni), ale też na tym tracą (biorą na siebie ataki wichrów i ryzyko uszkodzeń).

Aż prosi się o nowe uzgodnienie generalne, a tu figa, beneficjenci poprzedniego uzgodnienia czynią z niego sakrament i ani myślą zmieniać reguł gry, choć gołym okiem widać niedolę pozostałych i uwierający ucisk wypaczający korzenny sens tego pierwotnego uzgodnienia. Nic z tego –powiadają „wygrani” – demokracja zobowiązuje.

A dzieje się oczywista niesprawiedliwość, demokracja zaczyna być nierzetelnym dystrybutorem uprawnień i obowiązków, racje udziałowe w podziale wspólnie wytworzonej Puli Dostatku ani nie są równe, ani zadowalające dla coraz liczniejszych. A że niezadowolenie musi w takich warunkach pęcznieć – ustanawiane są Monopole na rzecz dotychczasowych ustaleń oraz Rozsadniki na rzecz ich zmiany. I tak Demokracja zamienia się w swoje przeciwieństwo, bo nawet w najczarniejszych snach demokraci nie wyobrażają sobie z jednej strony skamieniałych Monopoli, z drugiej strony Ruchu Obalenia Ładu (przeobrażonego niepostrzeżenie w Nieład).

Daleko szukać?

  1. Kadencyjność. Z powodów całkiem niezrozumiałych ustalono sztywne kadencje, radnych i – odrębnie – posłów z senatorami wybiera się wspólnie, jednego dnia, odwołać ich jest trudno, a jeśli się uda – albo umrą – podstawia się za nich lucky looser’ów albo „dobiera” się kogoś na dokończenie kadencji lub wręcz powołuje się komisarza (w przypadku jednoosobowych stanowisk wybieralnych). Do tego wyznacza się odgórnie ilu radnych liczyć będzie konkretny organ samorządowy i jak będą uposażeni. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy radny, poseł czy senator – oraz wójt, burmistrz, prezydent miasta – wybierany był w terminie uzgodnionym przez właściwą dla sprawy społeczność, a kadencja każdego z nich trwała w pełni od daty zaprzysiężenia, bez konieczności „wyrównywania, synchronizacji” terminów. Odwołanie - równie proste co powołanie. A przede wszystkim wyłanianie kandydatów spośród społeczności „oddolnych”, a nie w wyniku „wskazania partyjnego”. Argument kosztowy – jest w takim wypadku niepoważny;
  2. Partyjność. Wbrew starannie pielęgnowanym pozorom – za to bez dobrego powodu – wszelkie wybory są ogniskowane wokół partii politycznych lub ugrupowań o charakterze polityczno-partyjnym, tożsamych z kamarylami. Jeśli do tego dołożyć wewnątrzpartyjne mechanizmy dające nad-moce hierarchom politycznym kosztem „dołów” (które muszą co najwyżej odnajdować się w sztywnych partyjnych ramach) – to mamy tak jak w Polsce: mimo konstytucyjnego (skandalicznego zresztą) zapisu o tym, iż posłowie nie są zobowiązani instrukcjami wyborców, w rzeczywistości Polską rządzi kilkanaście osób (Tusk, Kaczyński, Ziobro, Miller, Palikot, Piechociński, kilka osób mających niezależną pozycję, czyli tzw. spółdzielnie), którzy (mając po temu poważne argumenty) dyktują swoją wolę pozostałym: mit o 460 niezależnych posłach (podobnie z radnymi) – trwa niewzruszenie;
  3. Władza. Każdy wybór do funkcji publicznej (i każda nominacja pozawyborcza) jest – bez żadnego powodu, a wbrew zdrowemu rozsądkowi – wyposażona w starannie sprecyzowane rozmaitymi zapisami atrybuty i prerogatywy służące wyłącznie pomnażaniu osobistej władzy, przywilejów, immunitetów, apanaży i prestiżu. A łatwo jest udowodnić, że to demoralizuje i z roli służebnej przeobraża funkcję w stanowisko, obowiązek publiczny w prywatną posadę. Zaś już zupełną patologią są wszelkie służby, organy i urzędy, które z pozycji administratora przeflancowały się na pozycję aparatu władzy, wyposażonego w prerogatywy przymusu i przemocy (również wobec wybieralnych), stojącego ponad prawem, zespolonego środowiskowym sobiepaństwem, dbającego o wciąż większą i większą niezbywalność „politycznych dóbr nabytych”, mającego podejście do obywatela „tym bardziej jest winny, im bardziej nam podpadł swoją niezależnością”.

Ostatecznie – bo lista takich „antydemokracji” jest dłuuuuga – Kraj i Ludność stają się para-własnością elit, które sobie dowolnie z nimi poczynają, a już na pewno nie są zainteresowane ich wszechstronnym rozwojem-dobrostanem, za to są zainteresowane „reprodukcją własnej elitarności”, co im zresztą łatwo przychodzi, skoro mają monopol na ustanawianie praw, procedur, standardów, algorytmów, dopuszczeń, certyfikatów, immunitetów – budując z nich swoistą Twierdzę Konstytucyjną, zza której mogą razić każdego „nieprzyjaciela”, udając że ścierają się ze sobą wzajemnie w imieniu i na rzecz obywateli.

A jeszcze bardziej doskwiera, że na podstawie choćby trzech wymienionych okoliczności (a jest ich znacznie więcej) dokonuje się swoista urawniłowka, konstruowana jest państwowa „kratownica”, w wyniku której organy, urzędy i służby „administrują” nie Ludźmi i Krajem (zasobami), tylko „rubrykami kratownicy”: ktokolwiek zatem chce czegoś od swoich „wybrańców i nominatów” – musi najpierw wpasować się w rubryki (i dobrze, jeśli utrafi w sedno), a kiedy go w tych rubrykach nie odnajdujemy – nie dostanie wsparcia choć gołym okiem widać, że ma rację, albo że potrzebuje pomocy.

Jak to się ma do różni, multitude, dysputy, demokracji? Nijak! Nie istnieje podstawowy mechanizm demokratyczny, pozwalający na „rewolwerową” (powtarzalnie) odnawialność umowy społecznej, co ostatecznie ową umowę sprowadza do brutalnego „umówmy się, że my rządzimy, a wy jesteście rządzeni”. Jaka różnorodność, jaka wola indywidualna czy grupowa…? Racja Stanu ponad Rację Społeczną!

Demokrata – w tym kontekście – to ktoś, kto nawet najbardziej wkurzającego oponenta będzie „trzymał przy sobie”, bo swoimi uwagami wciąż od nowa wyłapuje on niedostatki. I ustąpi mu, jeśli czas pokaże, że miał rację. Nie zgadzam się z tobą – ale pragnę, abyś bezpiecznie się wypowiedział słowem i czynem, byleś znów ty nie narzucał swoich opcji innym – oto upragniona dojrzałość przewodnika. Nie mylić z władcą.