Nic nie rób za swoje

2010-02-20 23:40

 

NIC NIE RÓB ZA SWOJE

/o poradach przyjaciela, który dzięki tym poradom stał się byłym przyjacielem/

 

Przyjaźniłem się kiedyś z „wilniukiem”, który przez długie lata na moich oczach zdobył wyższe wykształcenie, potem doktorat, w międzyczasie założył stowarzyszenie i przewodniczył mu kilka kadencji. Nasz przyjaźń zachwiała się poważnie, kiedy zachwiała się przedtem moja wileńska firma, w której on się udzielał. Powiedział mi bowiem słowa, których nie zapomnę: no, to jak się pan odbije od dna, to znów służę swoją osobą.

Stanęły mi wtedy przed oczami nasze długie dyskusje na temat biznesu, w których on wykazywał niski stopień zrozumienia dla mojego ryzykanctwa, zaś ja nie mogłem pojąć jego zdecydowanej rezerwy do wszelkich przedsięwzięć, których pozytywny wynik nie jest z góry znany jako pewny. Moje wyobrażenie o biznesie było i jest takie samo, jak o każdej innej działalności publicznej: jest to szczególny rodzaj misji społecznej, a w tym konkretnym przypadku kryterium racjonalności wyznaczane jest w sposób księgowy (w innych rodzajach misji bywa kryterium przyrostu sympatyków, albo narastanie poczucia społecznego zadowolenia). Kiedy biznes zaczyna oznaczać porzucenie misji i pilnowanie wyłącznie bilansów księgowych (zysku) – to w moim przekonaniu mamy do czynienia z chorobą mentalną, z objawem patologii społecznej. Tylko patologicznie chory człowiek może swojemu kulejącemu biznesowo przyjacielowi zaoferować usługi dopiero wtedy, kiedy znów będzie go stać na płacenie za współpracę. Podkreślam, że uczynił to bez żadnego zażenowania, tak naturalnie, jak naturalnie serwuje się herbatę.

Podczas naszych długich dyskusji często padały sformułowania w rodzaju:

-          to nie sztuka wydać własne pieniądze, a potem siwieć o ich los...

-          trzeba tak robić, żeby ryzykował ktoś inny, a zyski nasze...

-          kto wydaje własne pieniądze, ten na pewno dorobi się wrzodów...

-          najpierw zabezpieczyć pewny zysk, a dopiero wtedy iść w koszty...

-          nic nie robić za swoje, bo to obraza biznesu...

-          poczekać, aż inni zaryzykują, a potem ich naśladować...

Mój zawieszony wileński przyjaciel wychował się w rzeczywistości radzieckiej, w której przedsiębiorczość publiczna była podejrzana i najczęściej karana: obowiązywał kanon ślepego podwykonawstwa w wielopiętrowej piramidzie socjalistycznej hierarchii ważności w radzieckiej nomenklaturze. Kwitła natomiast „geszefciarska” przedsiębiorczość skrajnie prywatna, polegająca głównie na wykorzystywaniu publicznych (państwowych?) możliwości dla prywatnych korzyści: to było jeszcze surowiej karane niż przedsiębiorczość publiczna, ale za to wybiórczo, w zależności od ogólnej polityki władz i od osobistego usytuowania konkretnego „przedsiębiorcy” w konstelacji władza-społeczność lokalna.

Upadek radzieckiej filozofii państwowej nie oznaczał zastąpienia jej inną filozofią, tylko po prostu likwidację wszelkich barier i reguł ograniczających swobody indywidualne, a to oznaczało żywiołową, masową, chaotyczną „prywatyzację” dobra publicznego, postrzeganego jako „nie-nasze”, bo państwowe. Erupcja tej dziwnej przedsiębiorczości – to cała tajemnica post-radzieckich patologii gospodarczych.

Teraz trzeba zgrabnie przejść do naszej polskiej rzeczywistości. Oczywiście, nietrudno jest odnaleźć analogie w transformacji rosyjskiej i polskiej, zwłaszcza pod kątem opisanej patologii, dużo trudniej będzie przyjąć do wiadomości, że luminarze i patrycjusze Ordynackiej – to właśnie pierwsi beneficjenci „prywatyzacji post-radzieckiej” w Polsce. Nie da się tego faktu ukryć pod suknem, na którym wzorki mówią: nieprawda, najbogatsi ludzie Polski nie pochodzą z Ordynackiej. Wystarczy ułożyć trzy tabelki, analizujące historię kreowania polskiej elity majątkowej. W pierwszej tabelce wskazać aktualny stan posiadania 10 tysięcy najbogatszych „drużyn” (np. rodzinnych, towarzyskich), w drugiej tabelce pokazać, jak zmieniało się pierwszych 1000 pozycji na przestrzeni ostatnich 15 lat, w trzeciej tabelce prześledzić kariery polityczno-biznesowe 200 najważniejszych „ordynariuszy”. Mam niemal pewność, że rola Ordynackiej jako lidera polskiej transformacji wyjdzie tam jak na dłoni.

A wtedy pozostanie tylko zadać pytanie: za swojeż-to się bogacili, czy jakoś inaczej? Po europejsku, czy po radziecku?

Ja odpowiedź już znam, bowiem jestem aktywny w Stowarzyszeniu Ordynacka. Tu pośród patrycjuszy i luminarzy panuje doktryna mojego zawieszonego przyjaciela z Wilna. Tylko „oddolni”, jak zwykle, dają się nabierać, wykładają kapitał myśli, energii i „kieszonkowego”, który ostatecznie posłuży „ordynariuszom”.