Nasze zgryzoty narodowo-ojczyźniane. Wizerunek w cudzym lustrze

2010-04-08 10:16

 

Pod jedną z moich notek miła skąd-inąd osoba wpisała komentarz: tego nie mógł napisać Polak. Uprzedzająco odpisuję na wstępie tego tekstu: nie wybrzydzam na temat ludu w Amazonii czy z jakiejś wyspy na Pacyfiku, a to dlatego, że ani tych ludów nie znam, ani mi na nich tak nie zależy, jak na tym, co „moje”, sąsiedzkie, zakorzenione w sercu, duszy, umyśle, sumieniu. Tamte ludy mogę szanować i poznawać, Polskę i jej mieszkańców (nie tylko Polaków) ukochałem do spodu, aż tak bardzo, aż tak mocno, że nie waham się wołać, co mi się w nich nie podoba. Aha, mimo niesłowiańskiego nazwiska jestem Polakiem z dziada-pradziada wychowanym na pacierzu i kolędach, na wiejskich obrządkach domowych i w „obejściu”.
 
We wczesnej młodości spotkałem człowieka, który zachęcał mnie do zagranicznych podróży. Tłumaczył: zaściankowy się zrobisz, jeśli będziesz pływał tylko w znanym sobie od kołyski sosie. Będziesz jak ten Mamoń inżynier, co lubi tylko te filmy oglądać, które już zna.
 
Jego słowa rozumiałem, ale cały wywód z tych słów złożony pojąłem dopiero wtedy, kiedy miałem za sobą pokaźną ilość zagranicznych powrotów. Trzeba było mnie samego i całą moją polskość poobijać trochę w rozmowach z ludźmi z innych bajek, abym wiedział, jak wyglądam, a nie tylko jak myślę, że wyglądam.
 
Podam przykład: przyjaciele z niemieckiego Rotes Kreuz (DRK), w większości przyszli „zieloni” (to były lata 80-te), rozmawiając o rządach mojego kraju używali słowa „reżim”. Ja zaś – myśląc że nauczyłem się czegoś – kiedy zeszło na rządy RFN, też użyłem słowa „reżim”, ku ich oburzeniu wielkiemu. Nie, powiadają, u nas jest Bundesrepublika, a u ciebie reżim. Dopowiedziałem sobie w duchu, że pewnie w ich oczach żyję zapewne w jakimś łagrze i taki cały jestem w pasiaki. Może i mieli rację, jeśli zważyć, że jednak były to lata 80-te? Jednak potrzebowałem ich oczu, by to dostrzec. Niech wybaczą mi zawodowi dysydenci z tamtych lat, ja jestem z głębokiej wsi, PRL postrzegałem jako kraj, w którym możliwy był i realnie dokonał się mój awans, jakkolwiek go rozumieć, i nie musiałem w tym celu donosić ani upartyjniać się.
 
Ci sami bracia niemieccy – a było to w Badenii-Wirtembergii – przy jakiejś gitarowej biesiadzie z uznaniem podkreślili: ty, Jan, jesteś prawdziwy Szwab!. Młodzi internauci pewnie nie wiedzą, jaką obrazą było to określenie dla chłopaka wychowanego na Krzyżakach, na historii dzieci z Wrześni i wozu Drzymały, na Kapitanie Klossie i na Czterech Pancernych. Musiałem mieć to wypisane na twarzy, bo szybko wyjaśnili, że jeśli ktoś lubi „Kartofeln salad”, ichnie kluski i pierogi oraz charakterystyczne knedle, do tego piwo i łażenie po nie najwyższych w końcu górach – to symbolicznie jest jak Szwab. No, jasne.
 
Jako staruch-in-spe i gawędziarz mogę takich opowieści z wielu krajów na kilku kontynentach serwować bez liku. Za każdym razem odkrywałem niewielką cząstkę siebie samego, w której nie umiałem siebie rozpoznać, zanim nie pojąłem jakiejś drobnej subtelności między-kulturowej. Ot, w czasach, kiedy do Rosji woziło się dżinsy i „lacosty”, a przywoziło „ikrę” i złoto, ja na granicy miałem małą torbę podróżną i kilkaset dolarów. Celniczka rosyjska nie mogła pojąć, co za bałwan się tu pcha bez niczego, w końcu musiała chyba sobie wyobrazić, że jestem tak ważny albo tak utajniony, że nie potrzebuję handlować, zatem z należnym „szacunkiem” machnęła ręką i nie musiałem poniżać się rozsypując na ladzie wszystkich swoich intymności, kiedy inni z zażenowaniem, ale pokornie wykładali na ladę znoszone biustonosze i drobiazgi podróżne, jakże różniące się od ładnie upakowanej mikro-kontrabandy.
 
Dziś, po latach, kilkudziesięciu luminarzy polskiej sceny politycznej, z największym na czele, najchętniej wsadziłbym do autokaru w kierunku Lourdes albo Victoria Station, do pociągu zmieniającego koła w Terespolu/Brześciu, do samolotu na lini Chabarowsk-Jakuck (gdzie niemal zawsze większość pasażerów to Chińczycy), do Suzuki-Maruti trąbiącego przeraźliwie na ulicach New Delhi, przedzierającego się wzdłuż wylegujących się chudych krów środkiem miasta, do starego Peugeota „mknącego” z Istambułu do Ankary naprzeciw słoniowatych Kamazów, nie mających zamiaru jechać prawą stroną, tylko środkiem. Niechby ten ktoś zasmakował codziennego życia swoich współ-obywateli na europejskich plantacjach, na pół-orientalnych bazarach, niechby zetknął się z brytyjskimi bobbies czy niemieckimi urzędnikami do spraw rodzinnych, albo z po-radzieckim biznesem rozpostartym między „swój” urząd i „swoich” (dosłownie) ludzi.
 
Polska i Polacy zewnętrznie dość łatwo upodobniają się do tego, z czym oswajają się jako z wzorcem cywilizacji. Kraszą swoje fasady tak, że niemal ich nie odróżnisz od Holendra, upierzają swoje kokony tak, że zdają się Wiedeńczykami jeden-w-drugiego. Stroją się w narciarskie komplety i panują w Tyrolu (gorzej to wychodzi na stokach). Jeżdżą do saracenów oglądać bliskie i dalsze wschody. Lada dzień zaludnią na piłkarską chwilę RPA. We wnętrzu jednak pozostają – w większości - sarmackimi szlachetkami, zakompleksionymi łapaczami każdej byle-okazji, ale też durno-bucowatymi sobie-panami i mądralami, geszefciarskimi cwaniaczkami na walizkową skalę.
 
Nasi oficjele – niekoniecznie ci najmniejsi – są nieodrodnymi synami narodu. Dziwią się i obrażają, że świat lekce sobie waży nasze zasługi drugo-wojenne, a nawet Sobieskiego co Europę wyratował od małpiszonów azjatyckich! Że nie znają wielkiego Polaka Jagiełły, co Krzyżaków poskromił (Litwini akurat jakoś tak inaczej to widzą). Że Piłsudskiego przyboczni omal nie utopili „radzieckich” we krwi na zbawienie świata w 1920-tym, że Wałęsa rozwalał światową Międzynarodówkę, zanim Niemcy wdrapali się z kilofami na swój Mur, a Święty Polak zaliczył najwięcej pielgrzymich podróży po świecie. Że Katyń nikogo nie obchodzi za Łabą. Że Polska zawsze była „za, a nawet przeciw”, i była w tym bohaterska ponad inne narody, całować nas po rękach winne. Że nie recytują Pana Tadeusza, a do nas przybywają złupić gospodarkę i „naszym” pozostawić ugór zaledwie. Że nie rozumieją nigdzie ani żydowskiej chytrości, ani germańskiej buty, ani rosyjskiego umiłowania knuta. O Matce Boskiej nie wspominając, a do tego wartości chrześcijańskich nie wpuszczają do szkół i urzędów, nawet do konstytucji swoich! Uczyć ich trzeba! I jak mogą sobie „pepików” cenić wyżej niż nas, mesjasza Europy oraz jej pępka!?!
 
W relacjach z Katynia, Westerplatte i podobnych, wyczytuję hurtowo właściwie tylko to, że Polska wielka jest i dumna, i basta! A kto jej racji nie podziela i myśli po swojemu, czyli po obcemu – małym jest i niegodnym.
 
Co kogo obchodzą wewnątrz-gdańskie stosunki między prezydentem i premierem? „oni” widzą tylko problem z liczbą krzeseł i z podróżą samolotem. I wcale nie śmieją się, gdy jeden próbuje dukać po angielsku, a drugi się z tego naśmiewa po pachy, że niby obciachem jest znać języki. Po prostu w duchu pukają się w czoło, a oficjalnie szczerzą zęby, co w naszym gatunku przyjęte jest jako „spoko, dogadamy się”.
 
Najważniejsze, abyśmy zdrowi byli.

Kontakty

Publications

Zgryzoty

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz