Naprawdę jestem zażenowany

2020-02-04 08:34

 

Moja rodzona partia polityczna zachowuje się jak powiatowa sekcja klubu miłośników owada. Aktywizuje się wyłącznie w okolicach obsadzania „stołków wewnętrznych” (kadencyjnego wyłaniania reprezentacji), ale nawet wtedy unika debaty ideowej. Bez żadnej refleksji odbył się kilkuletni proces kurczenia się „bazy członkowskiej” z poziomu kilku tysięcy do poziomu niezdolności uczestnictwa w jakiejkolwiek koalicji. Próby wrogiego przejęcia tytułu do dorobku historycznego, a nawet – ostatnio – nazwy – nie robią na partii żadnego wrażenia.

Kilku z nas prowadzi albo bloga albo „stałą rubrykę-temat” w mediach społecznościowych, jest przynajmniej jedna redakcja poważnego pisma, jest kilka nieprężnych „organizacji towarzysząco-pomocniczych”. Nie reagujemy – jako organizacja – na próby wypchnięcia sprawy proletariackiej poza ogólno-społeczny dyskurs. Zamiast nabierającego coraz większej sensowności słowa „proletariat” (pozbawieni możliwości gromadzenia środków wytwarzania, skazani na łaskawe zatrudnienie) – wolimy neo-liberalne określenie „wykluczeni” (dyskryminowani ze względu na jakąś pojedynczą cechę: płeć, pochodzenie, narodowość, wyznanie, orientację ideową czy seksualną, itd.).

Oczywiście, że wykluczenia są zmorą współczesności i zmorą „odwieczności”, ale nie po to ktoś je usystematyzował przed 200 laty i objął wspólnymi pojęciami co do istoty ekonomicznej i społecznej, nie po to proletariat poniósł w historii tyle ofiar – by się teraz „cofnąć w rozwoju” do poziomu pakietu jednowymiarowych emancypacji i nosić z dumą to samoograniczenie. Zatrzymano nas w rozwoju – i my sami cofnęliśmy się – w historycznej wyprawie ku wyzwoleniu PRACY, ku wyzwoleniu PODZIAŁU jej owoców, ku wyzwoleniu obywatelskiego UCZESTNICTWA.

 

*             *             *

Partia odrodziła się po ciężkich przejściach okresu PRL, kiedy to wiele racji ludzi pracy przeinaczono w formułę „socjalizmu domniemanego”. Odrodziła się nie jako iteracja PZPR, tylko w łonie 10-milionowej Solidarności, z której jednak dość szybko wypluto „lewactwo”. Dodatkowo obrzydzono zwykłym ludziom wszelkie formy kooperatywizmu i spółdzielczości, społeczne zbiórki celowe i inwestycyjne, wszelkie formy pogłębiania postaw samo-zaradności kolektywnej i samo-organizacji – zaś samo pojęcie „kolektywizm” nabrało znaczenia jako „szczególna forma upaństwowienia”.

Przestaliśmy być obywatelami rzeczywistymi, rozumiejącymi dziejące się procesy publiczne i uczestniczącymi – a przepoczwarzono nas w obywateli rejestrowych, poddanych reżimowi rubryk, certyfikatów, zapisów – zakolczykowano nas systemowo.

I spazm solidarnościowy, który przewekslowano na służbę kaznodziejom i na petycje kierowane do „jego wysokości Kapitału” – zniknął jak kamfora. Do tego stopnia, że łaskawe projekty „socjalnej opieki paliatywnej” uchodzą za awangardę rozwiązań pro-społecznych, choć towarzyszą im zgoła post-sanacyjne praktyki polityczne.

 

*             *             *

I w takim stanie spraw Rzeczpospolitej moja rodzona partia nadal trzyma się rąbka spódnicy Triumwiratu jawnie robiącego za echo neo-liberalizmu „z ludzką twarzą”. Mimo nie tylko doświadczeń PRL, mimo nie tylko jawnych prób wrogiego przejęcia PPS przez rycerzy „łatwego łupu”, ale też mimo prób przewłaszczenia pamięci ruchu robotniczego datowanego jeszcze na czasy sprzed Pierwszej Wojny, kwitnącego „tysiącem form” w latach międzywojennych.

Nie urodziłem się wczoraj. Od czterdziestu lat z okładem tworzę „koncepty” i inicjatywy-przedsięwzięcia na rzecz proletariatu – bo sam jestem proletariuszem i nie zdradzę pamięci choćby własnych rodziców. Ale widzę, że popełniam „błąd”, bo tylko ludzie bezczelni i z tupetem mają się w naszym kraju dobrze i robią za bohaterów proletariackiej wyobraźni.

Ostatni raz przypomnę, że zgłosiłem potrzebę samodzielnej prezentacji racji lewicowych w wersji proletariackiej, a nie tylko w tej płytszej, wykluczeniowej. W ogóle jeśli poruszamy temat „excluidos”, ale nie łącząc jej  tematami „huerfanos, indignados, inocentes i desdentados” – to całą ideę okaleczamy, kastrujemy, odzieramy z soczystej treści społecznej.

Trudno jest mi postawić zarzut, że idę na taki paskudny, opisany wyżej kompromis ze „społeczna rasą panów”, a dlatego trudno, bo napisałem kilka tysięcy notek i podejmowałem dziesiątki inicjatyw, z tego ładnych kilka udanych. Może jednak należało na tym zarabiać, a nie robić za frajera-społecznika…?

Kiedy w przypadku ewidentnej manipulacji, być może z naruszeniem prawa, podczas kluczowych posiedzeń władz PPS, zmierzających do tego, by znów oddać na bezdurno prawo posługiwania się tradycją proletariacką owocującą niegdyś setkami obywatelskich samo-inicjatyw, kiedy zatem czytam nieprzyjazne mi reakcje na cudzą, nie moją, bezczelną manipulację całą partią – to doznaję szoku, bo dzieje się to w partii, która na takim nie-partnerskim sojuszu nieraz się przewiozła, w partii, w której pełno jest młodzieży kipiącej wolą zmiany świata na lepsze.

I co ta młodzież robi najlepszego? Próbuje w mojej aktywności znajdować „haki”, moje uchybienia (nie znajdzie, słowo daję), zamiast dostrzec czyjeś knowania pacyfikujące próbę ponownego upodmiotowienia po krótkiej erupcji PPS, tej w dobie pierwszej Solidarności. Nie ma jakoś w oczach tej młodzieży winnych nawrotu partii na służalczość wobec politykierów-graczy, jestem winny akurat ja, bo może nie byłem gdzieś obecny, nie złożyłem świstka z podpisem, nie przemówiłem we właściwej formie… Tak jakby ktoś mnie ujrzał wczoraj po raz pierwszy.

A przede wszystkim nie chce owa młodzież dostrzec, jak spokojnie jest wkręcana przez stare wygi, tłuste koty lewicy.

Jan Gavroche Herman