Na ugorze – harce chochołów z kaczorkami

2020-05-03 15:01

 

Ktoś tam znów wezwał (kogo?) do zredagowania lewicowości na nowo, lepiej, mądrzej, ciekawiej. Chętnie podejmę próbę naszkicowania modelu pożądanego lewicy, mojego wyobrażenia w tej sprawie, choć mam świadomość, że nie zasłużyłem na to, by moje „raporty” zyskały jakieś „obywatelstwo” na lewicy. Skarżyłem się na to w poprzedniej notce.

Polska lewicowość z „konieczności kulturowej” musi być „podregulowana” w kierunku parafialno-chłopsko-małomiasteczkowym (będzie w tej sprawie ze dwa akapity za chwilę). Co prawda, po  niemal zupełnym wykasowaniu PRL-owskiego podmiotu lirycznego, czyli załóg kilku tysięcy średnich przedsiębiorstw publicznych żywiących miejscową ludność niemal w każdej gminie – lewicowością przejmują się już jedynie wielkomiejscy i średniomiejscy aktywiści i ich „kibice” o zapatrywaniach pozarządowych, ale nadal jest komu bronić pomników, podręczników, osób wykluczonych, jest komu zrzeszać ambitną młodzież i chronić ją przed konsumpcyjnym sprostytuowaniem, jest komu organizować sporadyczne „eventy” dyskusyjne, wiecowe, wydawnicze.

Największą słabością polskiej lewicy jest jej przywództwo. Czasy, kiedy za Kwaśniewskim czy Millerem, a nawet Ikonowiczem, tysiące czy choćby setki tych dojrzałych i tych młodych zwolenników poszły jak w dym – minęły. Mamy do czynienia z co najwyżej setką liderów obu płci, różnej maści ideowej, życiorysowej, z których żaden nie spełnia elementarnych kryteriów – jak by to tu rzec – uniwersalizmu lewicowego, choć każdemu marzą się tłumy.

A do tego każde z tuzów jest chorobliwie, za to skutecznie  zazdrosne o swoją pozycję za „stołem prezydialnym”, ewentualni pretendenci mogą albo dokonywać „zamachów stanu”, albo „podłączyć się” do tego, co owe tuzy robią.

Biorąc pod uwagę choćby rozgrywki prezydenckie, czyli najświeższą odsłonę polityki polskiej  – lewica abdykowała, albo okazała się frajersko niezdolna do skutecznego działania:

  1. Robert Biedroń nie jest ani tuzem racji lewicowych, ani bohaterem lewicowego doświadczenia, ani mistrzem wizerunku, gra w drugim planie role marginalne, niszowe;
  2. Największe tuzy medialno-wizerunkowe ostatnich lat, czyli Czarzasty, Zandberg, Ikonowicz, Nowacka, Miller – wydają się punktować w głębokiej rezerwie kadrowej i pilnować dorobku;
  3. Pozostali deklarujący udział w tej kampanii, w tym niżej podpisany – nie zakładali oszałamiającego sukcesu, raczej zaznaczali potrzebę akcentowania lewicy w debacie;

Drugą co do znaczenia, ale równie pierwszorzędną słabością polskiej lewicy jest jej rezygnacja z tzw. klasowości. Na przełomie poprzednich stuleci lewicy chodziło o proletariat, czyli wielkie zbiorowości wszechstronnie wykluczonych. W okresie międzywojennym lewicy chodziło o biedotę miejską i kresową, a o biedotę opłotkową konkurowała ona z ruchem ludowym, podpatrując sobie wzajemnie formy samopomocy, wzajemnictwa, spółdzielczości, dobrosąsiedztwa, samo-edukacji. Po II Wojnie lewica roztrwoniła wszystkie nadarzające się okazje do zbudowania samorządności obywatelskiej i gospodarczej, na koniec wygenerowała z siebie – poza kontrolą zbiurokratyzowanej nomenklatury – roszczeniową Solidarność, która dokonała niemal rytualnej samozagłady wszystkiego co lewicowe.

Dzisiejsza, żyjąca na naszych oczach lewica jest ideowo niezborna, klasowo nijaka, politycznie dotknięta niemocą.

Niezborność ideowa polega na porzuceniu nie tylko projektu-doktryny komunistycznej, ale też socjalistycznej, a głos decydujący po tej stronie mają nie robotnicy-pracownicy-proletariat-wykluczeni – ale niedoczytana, połebkowa, szukająca koniecznie „zachodnich” czy „międzynarodówkowych” odniesień inteligencja, zaczepna w sprawach ulicznych, dekująca się w sprawach żywotnych. Wystarczają jej niszowe, sporadyczne tryumfy tyleż drobne, ile nietrwałe, a same tryumfy kojarzą się raczej z „wiktoriami” wobec politycznych pobratymców, niż wobec rzeczywistego i odwiecznego wroga. Dodajmy do tego spustoszenie pojęciowe, które każe nawet ludziom lewicy odcinać się od nigdy nie obecnej nad Wisłą „komuny”, w konsekwencji – od dorobku PRL.

Nijakość klasowa poraża swoją oczywistością. Ani partie, ani związki zawodowe, ani prasa lewicowa nie wskazują jasno przeciwnika, czyli korpo-kapitału i zblatowanej z nim Decydentury. Raczej obserwujemy ucieczka do zabawnie konserwatywnej „nagonki” na tych kilkudziesięcioro „kulczyków” oraz na bogu ducha winną drobnicę, która oczywiście nie przejmuje się lumpen-pracownikami, ale sama walczy o przetrwanie przy dowolnym załamaniu gospodarczym, własnoręcznie wykonując na pracownikach i na majątku wspólnym – wyroki uchwalone w korpo-gabinetach, nawet globalnej finansjerze dostaje się mniej batów niż sklepikarzom, organizatorom robót budowlanych czy przetwórcom spożywczym.

Polityczna niemoc lewicy w Polsce post-transformacyjnej sięga głęboko w trzewia Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej: przy całym szacunku dla roli tej eklektycznej ideowo „spółdzielni” młodzieżowej i dla jej wkładu w świadomość szans demokratyzowania świata – po zmianie ustroju ostały się z tej „formacji” nieliczne jednostki społeczników, kariery zaś zrobili przede wszystkim ludzie cynicznie, paskudnie, perfidnie „pragmatyczni”, oportuniści. Nauczeni, by najpierw brać funkcje, potem apanaże, a dopiero kiedy coś zostanie z czasu i chęci – zająć się rzeczywistymi problemami społecznymi. Przecież trzeba żyć nie tylko ideami – powtarzają tę szyderczą mantrę.

Przyzwoitość, której było w tej „spółdzielni” pełno, większościowo – przeszła na pozycje przegrane, niepoprawnych społeczników i ideowców.

Ktokolwiek marzy o kadrowym i programowym odrodzeniu polskiej lewicowości (i dodajmy, ludowości) – niech dzwoni do tych wyrugowanych, niedopuszczonych, poniżonych, pominiętych, odsuniętych od mikrofonu. Bo nie odbudujemy Ojczyzny opierając swoje programy na egzaltacjach związanych pacyfizmem, feminizmem, jaruzelszczyzną (w tym frontową), genderyzmem-queryzmem, syndykalizmem, bezdomnizmem, bezrobocizmem, wykluczenizmem. Jakże to cenne – i zarazem oboczne, unikające starcia z prawdziwym wrogiem normalności.

Nie o taką lewicowość chodzi tej większości „elektoratu”, która nosi w sobie pragnienie miejsca pracy-zatrudnienia na godnych warunkach, a jednocześnie popada – w zgiełku politycznym – na głuchotę wobec wszystkiego, co czyniło lewicowość wielką i wyobrażalną: spójnie-kooperatywy gospodarcze, handlowe, mieszkaniowe, zaopatrzeniowe, wzajemnie, dobrosąsiedztwo, samopomoc, kasy chorych, kółka oświatowe i takież uniwersytety czy redakcje, żłobki i przedszkola proletariackie, sieci mikro-pożyczkowe (nie mylić z dzisiejszymi łupieskimi pożyczkodajniami na każdym słupie). Ruch ludowy w ostatnich latach zręcznie zglajchszaltował koncept grup producenckich, ruch lewicowy wtóruje: znakomita skądinąd idea spółdzielni socjalnych – stała się kuźnią grupowych, kumpelskich biznesów, mających ze spółdzielczością jedynie wspólną nazwę. Spółdzielczość więc nadal nie ma wzięcia, i tłumaczy się to „wyższością” drobnej przedsiębiorczości prywatnej. Woda na młyn najnowszych Tarcz przeciw-korona-wirusowych.

Trój-akapit o lewicowości parafialnej

Parafianinem nazwijmy tu osobę występującą nie w pojedynkę, ale jako element pejzażu społecznego, ludzi manifestujących szacunek dla Opatrzności i jej doczesnych elementów przestrzennych (krzyż, obiekt sakralny, katechizm, kantyczka, modlitewnik, ołtarzyk domowy, odruch przeżegnania się, pozdrowienia typu „z Bogiem”, „Bóg zapłać”), biorących świadomy udział w powtarzalnych, niekiedy wręcz uroczystych ceremoniach religijnych, najczęściej chrześcijańskich różnego wyznania.

Lewicowość w tej przestrzeni oznacza zaczepną, wciąż od nowa rozliczającą roszczeniowość socjalną wobec Państwa, wymóg jałmużnego zaopiekowania się potrzebującymi, o ile uznają przywództwo duchowieństwa, z którym mają codzienny, rutynowy kontakt. Oznacza wybór nie-obywatelstwa (uległej pokory wobec hierarchii) poprzez kościół (kongregację wiernych), przywoływanie nie-świeckich autorytetów moralnych i inspiracje do działania czerpaną z „ambony”.

Od tej lewicowości mamy już tylko dwa kroki ku obywatelstwu rzeczywistemu: sporemu rozeznaniu w sprawach publicznych (rozeznaniu sąsiedzkiemu) i ku skłonności do czynienia spraw lepszymi niż są. Te kroki to dobrowolność, a nie „konieczność” oddania się pod przywództwo duchowieństwa oraz niezawisłość zbiorowych-kolektywnych działań własnych. Wątpiącym – podaję przykład światłych duchownych: Stanisława Wawrzyńca Staszica (który ufundował pierwszą rozległą spółdzielnię) czy Jose Maria Arizmendiarriety (animatora baskijskiej korporacji spółdzielczej).

Trój-akapit o lewicowości chłopskiej

Chłopem nazwijmy tu osobę związaną życiowo z „ojcowizną”, kierującą się tradycją przodków w sprawach ekonomicznych , nawykłą do trudu regulowanego potrzebami roślin uprawnych i zwierząt hodowlanych, właściwie do służby wobec wspomnianej Ojcowizny, służby podporządkowanej porom roku, wyzwaniom klimatycznym. Dopiero rozliczenie się z Ojcowizną – daje chłopu „wolne” do zajmowania się edukacją na niezbędnym (rzadko wymarzonym) poziomie, kooperacją z innymi chłopami za pośrednictwem centrali nasiennej, kółka rolniczego, punktu skupu, rzeźni, ośrodka maszyn rolniczych (jeśli brakuje własnych), a przede wszystkim w kampaniach żniwnych, siewnych, ogrodniczych i poprzez targowisko (np. cotygodniowe) w pobliskim ośrodku, niekoniecznie miasteczku.

Lewicowość w tej przestrzeni oznacza powolny, wieloletni, wielopokoleniowy proces dojrzewania do współpracy w bardziej zorganizowany sposób niż tylko poprzez dobrosąsiedztwo. Przywództwo tzw. gospodarzy (wiejskich liderów określających reguły politycznego obcowania wspólnoty) poddawane jest próbie „uspołecznienia” poprzez zebrania wiejskie i inne formy samorządności, jeśli – to ważny warunek – w społeczności wiejskiej – zebrania takie są domeną świadomych, ale „szeregowych”, „naszych” autorytetów.

Wątpiącym podaję przykład Antonowszczyzny, która naocznie uświadomiła „władzy radzieckiej”, że nawet najfajniejsza wizja „rad” musi wynikać d pozytywnego projektu społecznego opartego na realiach ekonomicznych i na sieciowych-neutronowych więziach społeczeństwa gospodarującego. Nauka poszła w las: Kraj Rad nie przyjął tej lekcji. Insurekcji chłopskich, „kozaczyzn”, postępowa Europa zna co najmniej kilkadziesiąt.

Trój-akapit o lewicowości małomiasteczkowej

Małomieszczaninem nazwijmy tu osobę, która żyje w ustawicznej „obrotowości” między „ratuszem i ryneczkiem” a rustykalnym Zamieściem. Bliskoznaczne słowa „rustykalny” to: kmiecy, chłopski, ludowy, gospodarski, folklorystyczny, plebejuszowski, regionalny, wieśniaczy, wsiowy, prosty, bez ogłady, gminny, włościański, prostacki, wiejski, przaśny, ruralistyczny, plebejski. Małomieszczanin dlatego wciąż się „wierci” (reorientuje swoje widzenie świata), bo szuka „nowoczesności” ratuszowo-ryneczkowej, ale dojmująco odczuwa ekonomiczną „treściwość” takich oczywistych przejawów życia gospodarczego (przetwórni) jak zakład mleczarski, masarnia, weterynarz, roszarnia, elewator zbożowy, tartak, zakład rybny, stolarnia, itp.

Lewicowość tej przestrzeni oznacza największe z wyobrażalnych przyzwolenie-dopuszczalność rozwiązań spółdzielczych, kooperatywnych, , w miejsce rozwiązań cechowych, wypieranych koniecznie z cierpliwością, a nie w trybie „epanástasi” (co oznaczałoby rozmaite „publicznie gwałtowne” formy podważania ładu, wyrażenia niezadowolenia z tego co zastane, stanowiące zbiorowe doświadczenie: mamy więc w tym słowie insurekcję, ruchawkę, rebelię, rewoltę, powstanie, bojkot, apel, manifestację, protest). W rzeczy samej „epanástasi” – to ezoteryczna jedność sumień przeciwstawiona namacalnej, dolegliwej praktyce rzeczywistej.

Małomieszczaństwo traci walor samorządności obywatelskiej, jeśli popada w drobnomieszczaństwo (kult dorobkiewiczowskiej pozycji tożsamej z gromadzeniem małostkowych wyznaczników  zamożności „większej niż u Kowalskich”). Wtedy staje się łupem urzędu, nomenklaturowej administracji lokalnej, udającej miejscowy samorząd, ale traktującej radnych i organizacje pozarządowe jak karmę dla żarłocznego drobnomieszczaństwa.

 

*             *             *

Parafianizm, chłopskość, małomieszczaństwo – nie są w naszym umęczonym kraju antytezą, przeciwieństwem lewicowości, godnym wyniosłego szyderstwa, tylko jej polskim przedsionkiem, nadającym lewicowości polską specyfikę, wcale nie siermiężną, wcale nie gumienną. „Oczytanym” wyznawcom marksizmu-leninizmu i paru innych „izmów” przypomnę, że żaden człowiek nie rodzi się świadomym lewicowcem, tylko zdecydowana ich większość (większość z nas) wyrasta ze swoich środowisk, rodzin, grup towarzyskich, właśnie parafialnych, chłopskich, małomieszczańskich.

No, chyba że ktoś od kołyski podróżował za ojcem po świecie objętym wpływami kolejnych Międzynarodówek. Albo choćby po partyjniackiej Polsce Ludowej. I głupiał, bucowiał, płodził podskakiewiczowską flibustierkę oraz zamieniał się w kaczorka na własny rachunek – ale to nieliczne i wyjątkowo wstrętne i szkodliwe egzemplarze.

Przeciwieństwem polskiej „lewicowości pożądanej” jest sojusz cynikantów z egzaltowańcami, zakotwiczony ni to na niegdysiejszym Rozbracie-Szarej, ni to na Złotej, a tak naprawdę w „kulczykowiźnie”.

Zawsze w takim miejscu analizy przywołuję Edwarda Abramowskiego, kresowego inteligenta ziemiańskiego, który w młodzieńczym porywie egzaltacji żądał – wraz z towarzyszami walki – anarchizującej sprawiedliwości społecznej „od zaraz”, zanim los nie zesłał mu okazji do zdystansowania się, czyniąc go głęboko świadomym socjalistą, popychając go ku wiedzy o naturze człowieka i – ostatecznie – ku postulatowi „wewnętrznej-mentalnej” przemiany „maluczkich”, samo-przemiany, czyli uczestnictwa w procesie długotrwałym, pełnym trudu.

Tych wszystkich, którzy sieją łże-lewicowość, robiąc karierę na zastępowaniu maluczkich w ich dojrzewaniu, na robieniu „dobrej roboty” w imieniu i na rzecz, czyli zamiast maluczkich, bo przecież oni, aktywiści, są sprawniejsi i wiedzą lepiej, widzą dalej i szerzej, pojmują głębiej – przestrzegam: każdy z was już po kilka razy pokazał swoją naturę drobno-kacykowską, i to nie jest wasze ostatnie słowo…! Jesteście małymi kaczorkami polskiej lewicowości, z bezsilnej złości srającymi rzadzizną na dużego kaczora.

Jan Gavroche Herman