Na przekór

2018-05-14 19:09

 

Elektorat niczego się nie nauczy, zanim po kilkakroć nie zostanie dotkliwie pobity, okradziony i zelżony. Będzie mowa o lewej nawie. Z wszystkimi odcieniami słowa „lewy”.

Kiedy wchodziliśmy w Transformację (wiem, że to prehistoria) – najbardziej lewicowe organizacje społeczne nie wiedziały, że są lewicowe: na przykład Solidarność, która w swej masie była do spodu socjalistyczna.

1.       Jedyny poważny program Solidarności nosił tytuł „Samorządna Rzeczpospolita” (patrz i sam oceń: https://ofop.eu/sites/ofop.eu/files/biblioteka-pliki/f1_83-124.pdf );

2.       Solidarność była spolaryzowana „w poprzek” struktur państwowych i nomenklaturowych (symbolem „poprzeczności” była „regionalność” zamiast „branżowości”);

3.       Przy dużym entuzjazmie dla gdańskiej Centrali – Solidarność była miriadą niesterowalnych podmiotów lokalnych i środowiskowych, pluralistyczną ideowo;

4.       Solidarność (tzw. pierwsza) daleka była od szowinizmów, a pierwszym z tych szowinizmów okazał się „antykomunizm” prowokowany przez PRL-owską władzę;

5.       Solidarność dawała „swobodę i opiekę” rozmaitym nurtom ideowym: dość powiedzieć, że Piotr Ikonowicz, Grzegorz Ilka, Cezary Miżejewski (oraz inni restauratorzy „Robotnika”) byli aktywistami Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu „Solidarności”;

Pluralizm w Solidarności skończył się właśnie po uruchomieniu Transformacji. Miażdżąca świat pracowniczy machina Balcerowicza została poparta przez struktury związkowe (splecione ze strukturami populistycznego ruchu społecznego), a w przestrzeni ideowej zaczęła dominować „antykomunistyczna” infamia ZSRR-Rosji. Wyostrzył się język polityczny: w miejsce argumentacji rzeczowej pojawiały się – i zwyciężyły debatę – uproszczone i celowo przekłamywane stereotypy.

Oficjalnym reprezentantem polskiej Lewicy była jednak nadal „postkomuna”, czyli wciąż zmieniająca się spadkobierczyni PZPR, popadająca w sekciarstwo (połączone z rozmemłaniem politycznym) centrala związkowa, a także nowe inicjatywy, z których ostała się jeszcze Unia Pracy. Pojawiło się też mnóstwo „drobnicy lewicowej” (kilkadziesiąt organizacji) w obszarze związków zawodowych, redakcji prasowych, formacji dyskusyjnych i grup(ek) stricte ideowo-politycznych, np. (prawdziwie) komunistycznych, socjalistycznych, feministycznych, lokatorskich, chroniących mniejszości (wtedy jeszcze nieco egzotyczne), kombatanckich. W swej naturze – antysystemowych, alterglobalistycznych.

Oficjalni reprezentanci polskiej Lewicy okazali się kapitulantami, właściwie piątą kolumną lewicowości: wybrali pragmatyzm polityczny, a właściwie nawet współ-redagowali przeniesienie akcentów politycznych w kierunku „zachodnim”, ideowo wyrugowali antykapitalizm i antyimperializm ze swoich programów, współtworzyli mechanizmy wykluczeń społecznych, przede wszystkim zaś jawnie sekowali „drobnicę” lewicową jako nieodpowiedzialną i podskakiewiczowską. Punktem zwrotnym było przeistoczenie „tygla SLD” (kilkadziesiąt ruchów) w „partię SLD”. Zdominowaną przez ludzi i środowiska korzennie PRL-nomenklaturowe.

Gasły (izolowane w przestrzeni politycznej) – nie bez aktywnych starań  oficjalnych reprezentantów – takie inicjatywy jak Racja, odrodzony PPS – a w ich miejsce wyrastały takie inicjatywy „przyjazne establishmentowi” jak Krytyka Polityczna.

Nie dziwota, że w ostatnich latach znalazła swoje miejsce w polityce grupa egzaltowanych „młodych socjalistów”, którzy po nieudanych poszukiwaniach adresu (np. PPS, związki zawodowe) – uruchomiła pokoleniową partię „osobną”, podchodzącą jak do jeża – do wszystkiej innej lewicy.

Wcześniej polska Lewica nie połapała się w znakomitej okazji, jaką była Samoobrona. Lewica bowiem stała się w międzyczasie „miastowa” i „młodo-inteligencka” (patrz: Komitetu Pomocy i Obrony Represjonowanych Pracowników), zaś Andrzej Lepper nie miał dobrej podpory w gronie doradców i skupił się z jednej strony na sprawach związanych z gospodarskim rolnictwem i wsią, a z drugiej strony na hasłach, które sam koronował słowem „socjal-liberalizm”, którego nie rozszyfrował nawet w autoryzowanych przez siebie książkach. Może chodziło o „socjal” ekonomiczny (dziś: 500+) i „liberalizm” kulturowy…? W to drugie chyba można wątpić. Niemniej zarówno Ikonowicz, jak też Miller – dwaj niezdolni do współpracy ludzie kojarzeni z Lewicą (trybun wiecowy i „kanclerz”) – szukali w Samoobronie oparcia, kiedy przyszła na nich bieda. Kiedy zaś biedy nie było – trochę im samoobronna fufajka i walonki przeszkadzały. Może też sposób bycia i dziwna obecność tam Ryszarda Czarneckiego.

Można sobie wyobrazić ten samoobronny żywioł stojący pod znakiem „wersalu to tu nie będzie”, gdyby Lewica potraktowała tę okazję z należytą uwagą. To była gotowa organizacja, antykapitalistyczna, ustawiona samorządnie i samorządowo, patriotyczna, a jej jedyną wadą było „zagubienie w centrach miast”. Właśnie to było esencją przegapionej okazji.

 

*             *             *

To, że po lewej stronie „nawy” dzieje się dużo – nie dowodzi niczego. Bezdyskusyjnym(?) liderem oficjalnym jest przedsiębiorca i gabinetowy gracz nomenklaturowy, a jego „sztabem” zawiadują ludzie stanowczo zbyt niesterowalni, nawet jeśli główne skrzypce w tym „sztabie” gra człowiek roztropny, menedżersko wyrobiony i politycznie uczciwy (co nie oznacza, że ideowo lewicowy). Przyjaciel bezdyskusyjnego lidera (wedle deklaracji tego ostatniego).

Instrumentalną przystawką oficjalnej reprezentacji Lewicy jest przeżywająca własne kłopoty Polska Partia Socjalistyczna: o ile organizacja ta nie nosi na sobie odium „komunizmu” (PRL-u), za to jest jedynym wiarygodnym nosicielem tradycji socjalistycznej (spójnie mieszkaniowe, kasy chorych, towarzystwa wzajemnicze, kooperatywy spożywcze i robotnicze, dobrosąsiedztwo, składkowość) – to bezdyskusyjny lider Lewicy jest nosicielem tradycji powojennego „sekowania” PPS i nawet jeśli dziś w wywiadach deklaruje przywiązanie do wkładu dawnych ofiar swojej formacji – to w jego życiorysie trudno doszukać się czegokolwiek PPS-owskiego.

Tu dopatruję się nieszczęścia. Ludzie myślący taktycznie powiedzą mi: nie „uwalaj” jedynego ugrupowania mającego szansę wyborczą. Równie dobrze mogą mi mówić: nie postponuj jedynego twojego prześladowcy, który zwraca się do ciebie uprzejmie „przyjacielu”.

Czteroletnia (na razie w połowie) izolacja SLD od spraw parlamentarnych nie nauczyła tej formacji niczego. Miller dokonał rzadkiej sztuki pogrzebania szans wyborczych ugrupowania startującego z poziomu „kanclerskiego” i ciągną się za nim zarówno sprawy „pieniędzy moskiewskich”, jak też „katowni amerykańskich” czy „eksperymentów liberalnych”. Nowy lider miał to wszystko wygumkować i zadziałać jak sprawny menedżer polityczny, ale okazuje się sympatycznym układaczem gabinetowym, zaś „przed ludźmi” staje raczej jako „sam sobie obcy”, mało porywający dla ludzi ideowych, niewiarygodny dla konkurentów pragmatycznych. Wyraźnie czeka się tam na jakiś kataklizm, bo w trybie „konwencji” lider trzyma się nieźle.

Aż prosi się o to, by w łonie SLD – które pamięta likwidację niejednego think-tanku i marginalizację niejednej redakcji – powstała „siła intelektualna” na miarę Krytyki Politycznej, ale wyraźnie „klasowo-środowiskowa”, bez dygania i uśmiechów w stronę euro-libero-biurokratów. Na wszelki wypadek zastrzegam: już mi minęło, nie staram się, zresztą nie jestem w tym gronie „na chodzie”.

Ale jest ktoś, kto byłby „na chodzie”. Istnieje przecież Centrum Analiz Geopolitycznych. Zacytuję Pedię (choć nie wszystko tam napisane nadal trwa): Europejskie Centrum Analiz Geopolitycznych prowadzi działalność analityczną, ekspercką i wydawniczą. Koncentruje się głównie na problematyce stosunków międzynarodowych, polityki zagranicznej i wewnętrznej państw, obserwacji procesów wyborczych oraz geopolityce. W ramach ECAG, na zasadach autonomicznych, działają Ośrodek Badań Potęgometrycznych, Instytut Polityki Bezpieczeństwa i Ośrodek Studiów Strategicznych i Ośrodek Badań Ideopolitycznych. Europejskie Centrum Analiz Geopolitycznych wydaje dwa półroczniki: Ideopolityka i Polityka Bezpieczeństwa, a także dziennik internetowy Geopolityka.org, należący do jednego z najczęściej odwiedzanych w Polsce portali poświęconych geopolityce.

Od swojego powstania ECAG zgromadził liczne grono współpracowników w osobach naukowców, studentów, analityków, polityków i dziennikarzy, pochodzących z Polski, jak i z państw Unii Europejskiej, obszaru poradzieckiego Ameryki Północnej, Afryki i Bliskiego Wschodu, którzy stale zabierają głos w wydawanych przez ECAG publikacjach oraz uczestniczą w projektach naukowych i wyjazdach studyjnych.

Przypomnę też, że żyją jeszcze i „pragną więcej” ludzie, którzy w czasach naszej wspólnej młodości (mojej i lidera) działali w ruchu naukowym i akademickim, jeden z nich jest wziętym profesorem i właścicielem wydawnictwa naukowego, drugi (wtedy szef ośrodka badań społecznych) jest dziś też profesorem, zresztą, środowisko to liczy dziś nie mniej niż 100 ludzi uniwersyteckich i eksperckich.

Istnieje znakomita okazja, niemal tak ważna jak pojawienie się niegdyś Samoobrony: otóż od dziś cała prasa trąbi (a ja napisałem kilka dni wcześniej, bez echa), że Grupa Robocza działająca pod patronatem (w ramach?) ONZ stanęła murem za niesłużenie ciemiężonym Drem Mateuszem Piskorskim, założycielem wspomnianego powyżej CEAG. Lewica konsekwentnie milczała, kiedy on był poniewierany przez system-ustrój. Może czas jest najwyższy, by to milczenie „znacząco przerwać”, skoro Rzeczpospolita, Wprost, Do Rzeczy, Wyborcza i kilka innych redakcji uznały za stosowne poinformować o tym fakcie?

Tyle, że to wymaga ryzykownej zagrywki wizerunkowej (wszak mówimy o wyborach): należałoby stanąć po stronie człowieka, który jest wiarygodny jako anty-systemowiec, równie wiarygodny jako parlamentarzysta i ekspert, należałoby też uznać, że nie tylko USA i Europa istnieją na naszym globie. Trzebaby to powiedzieć otwarcie, zrozumiale dla „elektoratu”.

No, ale na lewicy nikomu jak dotąd nie zarzucono niedostatków w temacie „cojones”…