Moje przemówienie na Kongres

2010-02-20 23:18

 

Szanowni Ordynariusze! Wiecznie młoda polska inteligencjo!

 

Człowiek używa rozumu od swego zarania, dzięki temu ludzie są ludźmi. Przynajmniej niektórzy. Odkąd jakiś naczelny czworonóg odkrył, że oprócz kończyn, zmysłów i paru innych przymiotów dysponuje jeszcze własnym „ja” – ludzkość rozwija się w tempie pozwalającym na znaczne wyprzedzenie szympansów, delfinów, mrówek i pszczół. Przynajmniej tak mu się zdaje.

Inteligencja stała się tak istotnym ekwipunkiem człowieka, że na wszelki wypadek zadysponował on, iż specjalnie wyodrębnioną pracą umysłową i twórczością intelektualną będzie zajmować się równie wyodrębniona i specjalnie wyróżniona warstwa nosicieli ludzkiej rozwagi, kreatywności, najszerzej rozumianej kultury duchowej i obywatelskiej.

Najprawdopodobniej Stowarzyszenie Ordynacka – a właściwie środowisko Ordynackiej dopieszczane i pielęgnowane od lat przez Komisję Historyczną - współtworzy w Polsce taką warstwę, warto więc porozmawiać w tym gronie o miejscu inteligencji zarówno pośród innych wielkich podmiotów społecznych, jak też w najogólniej rozumianej Przyrodzie.

Niezależnie od tego, że inteligenta najczęściej rozpoznaje się po tym, iż zna liczne sale wykładowe jakiejś konkretnej uczelni oraz po wyrafinowanym słownictwie, wolałbym, aby inteligencja oznaczała przede wszystkim umiejętność utrzymywania własnego umysłu i zdolności twórczych w ustawicznym alercie, w pełnej gotowości do wykorzystania, w specyficznym stanie sportowej aktywacji, aby cała nasza inteligencja była niejako zatrudniona na ostrym dyżurze. Jest to pogląd przeciwny temu, który uznaje za inteligenta kogoś z dyplomem i tytułem, z kartą kredytową i ważnymi przepustkami, pachnącego świeżą ondulacją i papierzyskami podpisywanymi co dzień w dużych ilościach. Niby obie postacie inteligencji nie wykluczają się, ale jedną nazwałbym właściwą, a tę drugą – inteligencją na kartki. Kartkami takimi wymachuje wielu dopominając się dla siebie miana inteligenta, choć już dawno odzwyczaili się zarówno od używania rozumu własnego i zbiorowego, jak też od misji spełniania publicznego dobra i narodowego przewodnictwa.

Zakapućkani we własne interesiki, w ratowanie swojego osobistego statusu unieważnianego przez dziwne procesy, uznane nie wiedzieć czemu za nieuchronne – zatracamy bezpowrotnie swoją społeczną rolę i wchodzimy w cudze buty, najczęściej polityczne. A w polityce nie ma pozytywnych doświadczeń upartego, konsekwentnego, niezłomnego dochodzenia do Prawdy i do Racji, tylko premiuje się takie poglądy i takie rozwiązania, które uzyskują większość poprzez rozwiązania siłowe, na przykład w głosowaniu, albo zdołają wkraść się w łaski wpływowych instytucji. W polityce sensem bycia jest intryga, którą niby-inteligent najpierw uruchamia, a potem łaskawie występuje w roli arbitra i sumiennego komentatora, jakby to nie on narozrabiał. W ten sposób inteligencja porzuca poszukiwania wiedzy prawdziwej, zadowala się wiedzą przegłosowaną przez różne reprezentacje samej inteligencji, ale nie tylko.

Tak rodzi się kompromis, przekleństwo życia publicznego, a na pewno przekleństwo polskiej Transformacji. Kompromis utożsamiamy na siłę z demokracją, choć jej sensem, esencją i istotą jest konsensus. Kompromis między pustymi, pozbawionymi treści racjami politycznymi wywołanymi intrygą. Dlatego demokracji jest u nas wielki niedostatek, bo w ślad za niedoborem intelektualnego niepokoju, ustawicznego kształtowania swoich zdolności (poprzez edukację od kołyski po grób) postępuje kryzys umiejętności przezwyciężania sztanc, schematów i formułek. Wątpię więc myślę, myślę więc jestem – to pełna formuła wielkiego inteligenta, który – choć matematyk - nie godził się na to, by wszystko w życiu było raz na zawsze poukładane, by człowiek wyrastał w betonowo sztywnym świecie zadanym przez elity i pośród drewnianego języka oficjeli. Wolał myśl swobodną i nieuczesaną. Tymczasem w Polsce przełomu Tysiącleci zgłaszanie wątpliwości jest zajęciem ryzykownym, mogącym złamać człowiekowi karierę i w ogóle życiorys, jakąkolwiek poważną dyskusję zastępuje się pragmatyką i bieżączką, jakby w obawie, że nie opanujemy czegoś Nieoczekiwanego, które w tej dyskusji się narodzi. W ten sposób skazujemy kraj na los marny i niewygodny, ale za to przewidywalny.

W zamian serwujemy sami sobie pięknoduchostwo, oglądając w lustrach swoje wysokie czoła i delikatną, biurową cerę człowieka nie skażonego pracą dosłowną i brudną, wymagającą potu, niosącą ryzyko fizycznych urazów. Ale dla ludzi, których intelektualnym i moralnym kunktatorstwem skazujemy na dziedziczne tkwienie pośród takiej pracy, mamy coraz mniej do zaproponowania, choć ich oczekiwania i nadzieje skierowane są w naszą stronę.

Ordynacka nie jest wolna od odpowiedzialności za taką postawę polskiej inteligencji w dobie Transformacji. Staje się współodpowiedzialna za Polskę nawet za ten okres, zanim ukonstytuowała się jako Stowarzyszenie i została wywołana do tablicy przez pożałowania godną aferę. Ludzie wywodzący się z ZSP/SZSP zajmowali od zawsze wystarczająco dużo poważnych funkcji państwowych, biznesowych, samorządowych czy partyjnych, aby dziś zadać im pytanie: czy zawsze przyświecała im idea dobra publicznego, czy zrobili wszystko, aby Polska była dziś w lepszym stanie niż jest, czy gotowi byli porzucić kompromisy i betonowo-drewniany świat elit, aby zachować czyste sumienie i dać wyraz inteligenckiemu etosowi narodowego przewodnictwa, czy używali rozumu zgodnie z jego przeznaczeniem zamiast poddawać się rozumowi głosowań? Po prostu zapytać trzeba, niekoniecznie zaraz oskarżać. A jeśli zamierzamy poważnie uczestniczyć jako środowisko w życiu publicznym kraju – pozwólmy im pamiętać, że takie pytania zadamy im ponownie za jakiś czas.

Chyłkiem umykamy od rzeczywistej odpowiedzialności za kraj i za siebie samych, choć udajemy, że jest odwrotnie, że bierzemy na swoje barki ciężar urzędów i stanowisk. Zawłaszczamy sobie tytuły i upoważnienia, budujemy sobie monopolistyczną rzeczywistość raz na zawsze uporządkowaną według naszego widzimisię, a kiedy nam to zepsuje ktoś nas niegodny, siadamy okrakiem na jakiejś inteligenckiej niszy i mówimy: to moje. Nawet najlepsze inicjatywy i najlepsze idee padną, jeśli jakaś kamaryla uzna, że nie ten człowiek, nie o tym czasie je zgłosił. Kto już się dochrapał pozycji satrapy, dyszy zawiścią, że to nie on coś wymyślił, zagarnia pod siebie nazwy i znaki. Moje, moje! W cudzej nadaktywności szuka nie szansy dla kraju, tylko zagrożenia dla siebie.

Straciliśmy ostatnich 15 lat, podczas których nie używaliśmy rozumu w sposób właściwy i wystarczający, za to nadmiernie używaliśmy łokci i układów. Porzuciliśmy nie tylko swoją inteligenckość, zamieniając ją na kartki, ale też nasze człowieczeństwo. Zgubiliśmy rację stanu, oszukaliśmy sens gospodarki, wystawiliśmy na bazarze nasze państwo, idee wyrzuciliśmy na śmietnik, szczere poglądy skasowaliśmy jak jednorazowy bilet, a w zamian przyswoiliśmy sobie poglądy cudze, których zresztą nie staramy się zrozumieć, bierzemy je na wiarę. Dysputy i walka wręcz zastąpiły dialog, sztywne struktury myślowe i instytucjonalne wyparły naturalną polifonię, w miejsce codziennego mozołu powołaliśmy blichtr i zaliczeniowe odfajkowywanie spraw i problemów.

I dopiero wtedy, kiedy ponosimy kompletną porażkę, a w dodatku nie da się jej chytrze przerobić na niby-sukces, na zasadzie „to nie ja, to kolega” – szlachetniejemy, przechodzimy metamorfozę z wrednego łabędzia w pokrzywdzone brzydkie kaczątko, odkrywamy w sobie Małego Księcia, wydobywamy z lamusa nasze własne poglądy, że niby zawsze mieliśmy je na podorędziu. Jak niesławny premier, który zresztą z dumą podkreślał zawsze, że nie jest inteligentem, choć ma partyjny dyplom. Na szczęście, jest to człowiek spoza Ordynackiej.

 

Chciałbym, żebyśmy podczas tego Kongresu znaleźli choć odrobinę czasu na sprawy, które poruszam, żebyśmy nie poddali się tutaj dyktatowi grafika i rutynie hierarchii. W końcu jesteśmy organizacją inteligencką, nieprawdaż?