Moja gorzka rocznica

2013-06-26 07:59

 

/tekst, który dokończę wieczorem/

Mam w swoim życiorysie okres bezpiecznej infantylności. Moje sprawy życiowe leżały w rękach Mamy, osoby zaradnej, pięknej i utalentowanej oraz ofiarnej, czego nie doceniałem, zanim nie wydoroślałem, a to nastąpiło później niż się zwykle zdarza osobnikom płci męskiej. W domu – typowym dla ogrodniczego przysiółka w latach 60-70, w gospodarce zwanej uspołecznioną – nasza czwórka pacholąt zajmowała się wojnami światowymi o pierdułki, a Mama nam robiła różne Jałty, Kongresy Wiedeńskie i Poczdamy oraz Traktaty Wersalskie i liczne „pokoje”, za pomocą skakanki (czyli ludowej odmiany „dyscypliny”) albo wieczornego śpiewania przy pracach kuchennych (kuchnia była największym pomieszczeniem w domu, tam przy kaflowym palenisku skupiało się życie rodzinne, naznaczone edukacją, folklorem i zmywaniem sterty naczyń z całego dnia).

Mam w swoim życiorysie okres szkolnego infantylizmu. Rywalizowałem o prymat z matematyki czy historii z takimi tuzami jak Tomek Muzykiewicz, Mirella Klawikowska, Zenek Grot, Zenek Stelmuk (z „polaka” czy „politykusa” nie mieli szans), zdobywałem patent żeglarza jachtowego, zaprzyjaźniałem się z Januszem Daszkowskim i Leszkiem Mielewczykiem, zakochiwałem się w Ani, Bogusi, Iwonie, a nawet w pani od polskiego, Urszuli. Robiłem karierę w harcerstwie, osiągnąwszy wszystko, co można było na szczeblu szczepu „Kormoran”, w czym zresztą kontynuowałem tradycję po starszej siostrze. Co oznaczało, że już jako 17-latek organizowałem samodzielnie (ze sztabem podobnych sobie) kilkudniowe harcerskie manewry drużyn obrony wybrzeża (HDOW), z nocnymi rywalizacjami, z dziennym strzelaniem z prawdziwego KBKaK i bieganiem w masce p-gazce po dziczy leśnej. Grałem w szkolnym kabarecie „Lebiegi”, reprezentowałem „ogólniak” w siatkówce i biegach przełajowych oraz gimnastyce przyrządowej. Uczyłem się gry na instrumentach. Doświadczałem wszystkiego, choć ani tytoń, ani alkohol, ani nic podobnego nie wciągnęło mnie w swoje czeluście.

Mam też okres poszukiwań i błędów. Wojskowa Akademia Techniczna, którą wymarzyłem sobie jeszcze w podstawówce, okazała się życiowym dramatem: co z tego, że były wyniki naukowe, sportowe i wojskowe, skoro czekała mnie kariera sfrustrowanego podporucznika „gdzieś w Polsce”, nie zaś upatrzony od dawna Instytut Elektroniki Kwantowej? Po prostu moja Mama nie była ustosunkowanym w sztabach pułkownikiem, tym bardziej generałem. Dałem upust duszy rogatej, z wojska wyszedłem już nie jako podchorąży, tylko jako wojak doświadczony 117 wartami, służbą w magazynach, artylerii, sztabach, kto wie gdzie jeszcze. Do lipcowych egzaminów pracowałem w odlewni metali nieżelaznych, potem w przedsiębiorstwie drzewiarskim. Miałem poczucie, że się poślizgnąłem życiowo, co nie przeszkadzało mi stawać się dorosłym w różnych dziedzinach. Może nawet pomagało…

Mam za sobą okres studencki, a jakże! Jako prowincjusz z zadupia, który drugą połowę lat 70-tych spędził w mundurze, przechodziłem teraz przyspieszony kurs kształcenia politycznego: takie nazwy własne i nazwiska jak KOR, Katyń, Kuroń, Michnik, TKN, Przemyk, Pyjas, Ruch, drugi obieg, Lipiński, Kołakowski – docierały do mnie, starosty roku, pnącego się aż do wice-szefa uczelnianego ZSP, jako wieści ze świata, którego wcześniej nawet we wzmiankach nie znałem. Postawiłem na ruch kół naukowych oraz na ociekające płynami monopolowymi „integratki” na warszawskim Osiedlu Przyjaźń”. W pierwszej sprawie zostałem ostatecznie – niechcianym przez „górę” – przewodniczącym ruchu ogólnokrajowego, w drugiej – znanym utracjuszem. Można było lepiej, rozsądniej, przebieglej, ale wolałem spontan i cokolwiek robiłem – szedłem „na całość” i „do upadłego”. Studentem jest się wszak raz, choć niekiedy długo…

Jako człowiek chyba już trochę dorosły i może już trochę rozumiejący – przeżyłem festiwal Solidarności i potem szok 13 Grudnia, przechodzący stopniowo w poważną refleksję nad Państwem, Ustrojem, Systemem. Jako „wybitny” aktywista ZSP stałem po stronie „wiadomej”, ale jako animator ruchu naukowego – narażałem się na okropności. Nie, nie doświadczałem represji, byłem „swój”, ale doświadczałem czegoś boleśniejszego: moje opinie stawały się „niesłyszalne”, moje inicjatywy „niepewne”, moje rozmaite starania – „ryzykowne”. Rozmaici władcy zdychającego PRL wzywali mnie do siebie i pytali, co na moich konferencjach i seminariach robią tacy i tacy (wykazywali się wiedzą dającą do myślenia). Nie dostawali odpowiedzi satysfakcjonujących. Przesadzę, ale niewiele, mówiąc: wolałbym już dostać „wp…dol” na posterunku, wylecieć z uczelni, wk…wić się ostatecznie na tych sakramenckich dziadów. Jedyny pożytek był taki, że ludzie z NSZ i Solidarności klepali mnie po plecach, a kiedy dochodziło do jakichś rozmów MY-ONI – beze mnie nie chcieli zaczynać.

Potem już przyszło najgorsze. Zaangażowałem się w tzw. nowe czasy. Z pozycji dyrektorskich współ-uruchamiałem tygle przedsiębiorczości, nawet z czasem uruchomiłem własny biznes. Początkowe sukcesy nagle „pierdnęły” po 3-ch latach, bo okazało się, że najnowszy model Państwa, Systemu i Ustroju nie dba o takie elementarne sprawy, jak uczciwość w biznesie, jak „człowiek ważniejszy niż zysk”, itd., itp. Ja zaś dbałem, co skończyło się bankructwem. Czytelniku: kiedy zechcą Cię oskubać na grube miliony w dolarach – to oskubią, choćby nie wiem co, a jeśli będziesz głupi, to za to, iż Ciebie okradli, anatema i kara spotka Ciebie, bo Ty jesteś pod ręką, a „skubańcy” – rozpływają się w mętnej rzeczywistości. Tak więc żyjąc kilka następnych lat w krańcowej nędzy (państwo, które wcześniej brało dziesiątki tysięcy podatków, nie znalazło dobrego powodu, by mnie wspomóc), miałem czas na wykorzystanie swojej wiedzy o świecie, procesach społecznych i gospodarce, by ostatecznie nabrać rozumu. I na czyny niegodne, chroniące mnie paradoksalnie przed zupełną ruiną, przed zupełnym zmeneleniem.

Dziś – ustabilizowawszy się na uspokajająco „uśrednionym” poziomie życia – należę do tych obywateli (sądzę, że obywateli prawdziwych, rzeczywistych), którzy swój stosunek do III RP mają ugruntowany, zanurzony w wiedzy czerpanej z raportów, analiz, cudzych książek, z umiejętności „czytania między wierszami” (dziękuję Losowi za tę umiejętność, wyuczoną na własnym doświadczeniu). Piszę do szuflady rozmaite opracowania, a nawet książki (ostatnio jest nadzieja, że ta książka, którą właśnie piszę – ukaże się drukiem). Ty, Czytelniku, którego od ładnych paru lat doświadczam swoimi wywodami, masz dobry przegląd tego, co ja dziś myślę, chcę, wiem. Nie musisz się ze mną zgadzać, ale dobrze, że niekiedy dotrwasz do końca notki.

Bo na końcu akurat tej notki znajdziesz oświadczenie:

DZIŚ PÓŹNYM POPOŁUDNIEM, W KOLEJNĄ ROCZNICĘ TĘPEJ, DURNEJ I BEZPRAWNEJ NAPAŚCI NA MNIE PRZEZ UKŁAD-SITWĘ-ZATRZASK LOKALNY, PODAM W UZUPEŁNIENIU TEJ NOTKI ZESTAW NAZWISK, KTÓRYCH NOSICIELE, MAJĄC ŚWIADOMOŚĆ, IŻ ŁAMIĄ PRAWO, CHOĆ SĄ FUNKCJONARIUSZAMI I URZĘDNIKAMI – ROZUMIEJĄC SIĘ BEZ SŁÓW, DZIAŁAJĄC ZGODNIE ZE SOBĄ I W NIEZGODZIE Z PRAWEM, DOPROWADZILI DO SKAZANIA MNIE I UPRAWOMOCNIENIA WYROKU, CHOĆ TO NIE JA, A ONI SPRAWILI, ŻE W OGÓLE „COŚ SIĘ STAŁO”.

Bez emocji, Czytelniku, chodziło o drobiazg balkonowy. Dymiła doniczka. Wyrok – to mała sumka grzywny. Ale nawarstwienie bezeceństwa, cynicznego „grillowania” mnie przez organy, upartego dążenia do nauczenia mnie moresu (a należałoby uczyć kogoś innego), nie zważania na to, że chodzi o pierdułkę, uczynienie ze sprawy jakiejś manifestacji siły „wymiaru sprawiedliwości”, chronienia „swoich” za cenę łamania konstytucyjnych podstaw ustroju – zasługuje na „tablicę pamiątkową”, którą już mam gotową, przytwierdzę ją za kilka godzin.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że tak duperelnej sprawy nie da się, w myśl prawa, poddać kasacji i podobnym zabiegom. Zbyt mała jest, przepisy odwoławcze jej nie zauważają, trzeba ją sztucznie powiększyć. Sprawcy, których dziś ogłoszę, doskonale o tym wiedzą, więc ich niektóre pisma (na które „nie przysługuje” odwołanie”), są nie na temat, liczy się że są odmowne, przeciw mnie. Ośrodkom dbającym ponoć o obywatela nie mam ochoty zawracać głowy, już pokazały, co potrafią, kiedy zbankrutowałem. A wystąpienie na drogę karno-prawną przeciw ludziom, których połowa ma immunitety – to byłby szczyt naiwności. Zatem po prostu ich obrażę (właściwie: nazwę po imieniu), po nazwisku, i poczekam, aż oni mnie podadzą do sądu. To jedyny sposób, by – poza zasięgiem ich rąk – jeszcze raz przejrzeć całe postępowanie.

Że jestem pieniacz i podskakiewicz?

Akurat! Wolę przypomnieć sobie to, co wiem od Mamy z wieczornych opowieści o życiu przy kaflowym palenisku, co wiem z życia harcerskiego, z nadętych zapisów konstytucyjnych. Inaczej wszelkie moje internetowe pisanie o wyższościach nad niższością okaże się puste.