Mój anarcho-bolszewizm

2011-01-31 11:55

 

Spotykały mnie już epitety najprzeróżniejsze, niektóre poważne, inne z przymrużeniem oka, niektóre zasłużone i prawdziwe, inne bez sensu.

 

Bywam Żydem, Komuchem, Yntelygentem, Złodziejem, Libertynem, Bawidamkiem, Poj…bem, Idealistą, Bluźniercą, Wykształciuchem, Rusofilem, nawet „dzieckiem Jaskierni”, itd., itp. Niektórych epitetów nigdy nie doświadczyłem, a szkoda.

 

Człowiek, z którym chciałbym się przyjaźnić w tym najlepszym znaczeniu słowa „przyjaźń”, bo imponuje mi pod licznymi względami, kiedyś pochwalił mnie za odwagę publikowania poglądów, za ich niezależność. Miód.

 

A wczoraj mejlowo zmartwił się: bolszewizujesz mi się, Janku.

 

Nie ma sensu zaprzeczać: lepiej przejrzeć swoje notki pod kątem „co w nich takiego, że dobrze mi życzący człowiek ma mnie za bolszewika?”. Dodam, że moje notki internetowe powstają „z ręki”, chociaż są relacjami z koncepcji uprawianych przeze mnie tygodniami, miesiącami i latami.

 

W ostatnim okresie poświęciłem się niemal bez reszty dwóm sprawom: analitycznej krytyce relacji Państwo-Obywatel (z naciskiem na patologię tej relacji w Polsce transformacyjno-modernizacyjnej, szczególnie ostatnio) oraz idei Obywatelstwa opartej na Samorządności, jako rzeczywistej, nie-mylnej drodze ku Demokracji. Podkreślam przy tym zawsze, że Demokracja to idea pan-europejska co do korzeni, niekoniecznie w pełni przydatna do zastosowania w innych kulturach świata bez ich przenicowywania.

 

Moje notki „trącą” ekonomią, bo w tym kierunku jestem wyszkolony, ale robię wycieczki ku innym naukom społecznym – i nie tylko.

 

Bolszewizm – to pejoratywne określenie sposobu myślenia, działania i rządzenia, który polega najpierw na wmówieniu „masom” jakiegoś dość radykalnego widzenia świata, politycznym zdobyciu niepodzielnej władzy przez „słusznych”, a potem na „cięciu po skrzydłach”, czyli tłamszeniu opozycji oraz wszelkich „rewizjonizmów”.

 

Takim bolszewikiem to ja nie jestem. Akurat odwrotnie, uchodzę za kogoś, kto szanuje różne punkty widzenia, nawet przesadnie „egzotyczne”.

 

Ale może być tak, że uwagę zwraca moja dalece posunięta nieufność do (polskiego tylko?) Państwa i zarządzanej przezeń Nomenklatury, przy czym staram się w tej nieufności brać stronę „szarego obywatela”. Uważam, że Państwo jest przejściowym bytem historycznym, koniecznym (w heglowskim sensie) wobec zróżnicowanego zorientowania pośród ludzi co do wiedzy o wszystkim-co-jest i braku umiejętności rozumowego przetworzenia tego zorientowania na obywatelską mądrość. Do tego mam ugruntowane przekonanie moje, że poglądy pierwszych bolszewików – poza teoretykami – były bardzo konserwatywne (socjalizm domniemany to moje sformułowanie), tyle że wrogie wszelkiemu Bogu, stąd uzyskały masowe poparcie proletariackich straceńców, niemal w całości odkorzenianych ze wsi (robotnicy „Pitera” i innych wielkich miast stanowili ułamek bolszewików). Gdyby car zadbał o wieś – leninowcy mogliby co najwyżej wypisywać broszury w rozmaitych Poroninach. Los pryncypialnych matrosów z Kronsztadu niech będzie argumentem.

 

Na pewno można mnie „oskarżać” o antyliberalizm: pierwotną, wywiedzioną intelektualnie, choć opartą na egzaltacji wolnościowej, ideę liberalną uważam za utopię, o czym piszę po wielekroć. Liberalizm zakłada, że wszelka zmowa jednych przeciw drugim (blokowanie się) jest szkodliwa dla Rynku, a to powoduje, że nawet zwykła umowa biznesowa (wiążąca jednych, wykluczająca pozostałych) musiałaby być uznana przez pryncypialnego liberała za zawiązek Monopolu, który to Monopol jest esencjalnie antyrynkowy. Polecam lekturę https://plato.stanford.edu/entries/liberalism/ .

 

Idąc bardziej ku „teoryzowaniu”, uważam że trwający jeszcze okres Historii Ludzkości, w którym idee liberalne przekładają się na konkretną formułę kapitalistyczną – to tragiczna podróż cywilizacyjna Ludzkości w kierunku „z impetem wstecz”. Ludzkość jeszcze długo będzie się otrząsać z tego, że wszystko co jest zostało skomercjalizowane, że prawno-instytucjonalny tytuł do dochodu (kapitał) jest w politycznej grze ważniejszy niż konkretny wkład do społecznej puli dobrobytu, że Człowiek epoki Kapitału zwraca się wrogo przeciw Przyrodzie (szerzej: Naturze), przeciw drugiemu Człowiekowi, przeciw swojej własnej duchowo-kulturowej istocie.

 

Dochodzi do takiego paradoksu, że „liberalny” Kapitalizm żąda od Państwa, by z oświeconych wyżyn autorytarnych strzegło rozwiązań rynkowych i demokracji!

 

Ku tym grzechom popycha Człowieka ów Kapitalizm, ustrój społeczno-ekonomiczny legalizujący monopolizowanie sukcesu przez wąskie mniejszości, ze szkodą nie tylko dla większości, ale i dla całego procesu rozwojowego. W tym poglądzie jestem w zupełnej przeciwności wobec E. Skalskiego, autora cynicznej notki „Biedni i bogaci III RP”, promowanej do dziś na portalu, w którym kiedyś obaj publikowaliśmy (obaj z tym, którego martwi moje bolszewizowanie się).

 

Takiemu ustrojowi przeciwstawiam koncepcje samorządności, z których raczej nie muszę się tłumaczyć. Przy czym samorządności nie utożsamiam z sowietyzmem (Kraj Rad), ale ze świadomym – nie tylko instynktem – obywatelskim, z wyraźnym oddzieleniem bezpośredniej kontroli społecznej od kontroli administracyjnej, które są ze sobą sprzeczne. Może dlatego też bywam „anarchistą”?

 

Los Człowieka i jego prymarnych wspólnot nie może zależeć od dobrej woli Ludzi Sukcesu, którzy najpierw „zacierają za sobą ślady”, nie pozwalając naśladowcom na sukces podobny do swojego, a potem zajmują się – w wolnych chwilach – pokazową  lub serdeczną dobroczynnością na rzecz tych, którym zablokowali kariery i sukcesy. A takie jest właśnie doświadczenie Człowieka Współczesnego.

 

W czasach tak wielkiej wydajności (efektywności) wszelkich działań gospodarczych, która pozwala w miesiąc czasu postawić i wyposażyć dom – głód idący w miliardy, bezdomność i bezrobocie idące w setki milionów, i to wszystko okraszone rujnującym wyzyskiem ekologicznym – jest Zbrodnią i Wstydem zarazem. Jest bezrozumnym „marszem w zaparte”: nie dam nikomu przegranemu dostępu do normalnego życia, bo gotów jest mnie przeskoczyć, kiedy dojdzie do siebie. To jest szczyt odczłowieczenia pokrytego filantropijnym „humanitaryzmem”! Z ekonomicznego punktu widzenia – dramat. Tylko samorządne wspólnoty, budujące „oddolnie” struktury mega-zarządów, są w stanie wyhamować i zawrócić ten proces samozapadania się ludzkiej gospodarki.

 

Nie odmawiam szacunku filantropom i wszelkim zbiorowym i solowym odruchom charytatywnym. Ale mam wrażenie, że lepszy byłby świat bez potrzeby oczekiwania na zadziałanie takich odruchów. Zwłaszcza, że zawsze są one w deficycie, zawsze są niewystarczające, zawsze bardziej luzują Państwo niż poprawiają „system”.

 

Mam wrażenie, że w tym co piszę więcej jest Rynku niż w idei liberalnej. I właśnie dlatego nie czuję się nijak bolszewikiem. Ani anarchistą. Tak jak nie czuję się Żydem (Nowy Testament uznaję za równie wartościowy co Stary), Poj…bem (moje poglądy, choć może nietypowe, są racjonalne), ani nawet „dzieckiem Jaskierni”, choć jako aktywny działacz w dziedzinie ruchu kół naukowych czy turystyki niewątpliwie współpracowałem z wszechobecnymi „służbowymi”, wkręconymi naonczas wszędzie.