Mój patent na Ordynacką

2010-02-20 22:03

 

MÓJ PATENT NA „ORDYNACKĄ”

/takie piękne stowarzyszenie nie powinno upodabniać się do wirującego lunaparu, bo mu się reputacja zwichnie/

 

Trwa – słyszę – dyskusja pośród działaczy, o tym jak widzimy „Ordynacką”, czym Stowarzyszenie powinno się zająć, jakie miejsce i rolę objąć w szeroko rozumianej polityce, kogo ma przyjąć za swoją „bazę społeczną” i adresata działań, a na koniec: czy pozostać na poziomie klubowo-towarzyskim, czy jednak podjąć intensywne programowe działania jak przed laty. A może zająć się promowaniem kadr do polityki i szeroko rozumianego establishmentu? Dyskusji tej – niezamierzenie ale jakże znacząco – towarzyszy medialna kampania „obcych” demonizująca „Ordynacką”, przedstawiająca ją jako kosmopolityczną sitwę dysponującą majątkiem narodowym i rządzącą ludzkimi duszami, nacelowaną na Brukselę jako pole nowych machinacji. Przyznajmy – kampania bezsensowna, zapewne stanowiąca zasłonę dymną nad innymi chorobami naszego kraju, choć potwierdzająca leżącą u podstaw „Ordynackiej” tęsknotę do „tamtych lat”.

Zabieram głos w tej dyskusji, głos bardzo osobisty, chociaż – to wiem na pewno – odzwierciedlający poglądy wielu ambitnych, którzy swoją karierę w ZSP/SZSP przegrali do tych poświęcających więcej uwagi rozgrywce niż tzw. organizacyjnej robocie. Nawet pobieżna analiza dzisiejszego establishmentu każe wysnuć wniosek, że ci, którzy dali studenckiemu środowisku soczystą treść, stanowili (i stanowią) karmę dla tych, którzy swoją karierę rozumieli jako wspinaczkę po szczeblach oraz/lub jako pełną przygód podróż od układu do układu, byle tylko być w głównym nurcie, wynoszącym ich do góry. Można powiedzieć, że spośród funkcyjnych działaczy w moim otoczeniu byli tacy, którzy kolejne funkcje rozumieli jako możliwość intensyfikacji działań programowych oraz ci, którzy funkcje traktowali wyłącznie jako kolejne milowe i metrowe kamienie kariery. W „klasie osób funkcyjnych” znakomita większość to ci ostatni, gracze i karierowicze. Zaledwie nieliczni spośród nich zapytani o trwały ślad, dzieło ich autorstwa, mogą rzeczywiście wskazać na realny byt, który kreowali i zostawili w całości potomnym, bez własnego zysku.

Jedną z „teorii użytkowych” jakie głosiłem w kuluarach Uniejowa i zjazdów kadencyjnych była ta o podziale działaczy na trzy grupy: ogrodników, którzy zainteresowani są rzetelnym wykonaniem roboty, by przyniosła plony, graczy-polityków, którzy najczęściej oskubywali ogrodników z ich dorobku tuż przed żniwowaniem, udając że to ich własne owoce, oraz sąsiadów, dla których obecność w ZSP była ubocznym, ale wyrachowanym polem wspierania sukcesów prywatnych, na przykład „załapania” się na uczelnię, ustawienia sobie kariery biznesowej czy stażu zagranicznego. Ogrodnicy mieli więc na utrzymaniu aż dwie silne, świadome swoich niecnych celów grupy działaczy pośrednio zaledwie zainteresowanych robotą organizacyjną, pilnujących zupełnie innych spraw niż te zapisane w statutach, domniemywane przy wstępowaniu. W swej naiwności ogrodnicy skazani byli na ostatnie miejsca w kolejce do podziału tantiem za działalność społeczną. Zapytać więc należy, czy „Ordynacka” będzie reprodukować ten schemat? Jeśli tak, to ludzie ideowi powinni się trzymać jak najdalej tej firmy, albo wręcz odwrotnie: działać i do upierdliwości patrzeć na ręce nowym i starym graczom i sąsiadom. Aby nie było jak w starym dowcipie: „weźmy się i zróbcie”.

„Ordynacka” jest dla mnie jednym z ważniejszych fenomenów, jakie mną zawładnęły w młodości i odbiły się trwałą pieczęcią na życiorysie. Nie da się jednak zapomnieć, wykluczyć zgorzknienia z powodu długiej listy „podpuch”, oszustw i zwykłych świństw, jakich doświadczyłem (chyba na tle swojej pryncypialności i nieumiejętności grania w świecie drużyn i koterii). Zrazu doznawałem tryumfów i radości tworzenia jako ogrodnik, a kiedy – znalazłszy się w okolicach szczytu – nie przepoczwarzyłem się w gracza i zachowałem „statutowy kręgosłup” – moja kariera zaczęła się zwijać jak jo-jo. Najgorsze, że źle walczyłem o pozostanie na powierzchni: mój życiorys wzbogacił się o czyny niegodne i podłe, co prawda epizodyczne i rzadkie w ogólnym tle mojej działalności „pozaordynackiej”, ale jakże rzutujące na moją samoocenę! Mam pretensje do tych, którzy mnie eliminowali z działalności publicznej, pretensje o to, że patrząc w lustro nie dostrzegam w swych oczach błogiej i zadowolonej z siebie niewinności. Ich podstawową winą jest bowiem walne przyczynienie się do połamania mojego kręgosłupa przyzwoitości, tak pieczołowicie budowanego przez matkę i otoczenie dzieciństwa. Pytanie: jak wielu z nas po doświadczeniach ZSP musi o sobie powiedzieć „nie jestem przyzwoitym człowiekiem, choć bardzo się starałem”? Czyżbym był jedynym? Skądś wiem, że całkiem liczna zbiorowość tych, którzy budowali sobie kariery na marginalizowaniu takich jak ja i robieniu z nich ludzi niewielkich, marnych, podobnych zwierzątom z zoo, dziś ma z tego powodu wielkiego kaca i czuje się pokrzywdzona swoim własnym postępowaniem. Bryluje jednak słodkie zadowolenie z osiągniętego statusu, przynależności do establishmentu postrzeganej jako własna zasługa i jako tytuł do towarzyskiego napuszania się.

Swoistym paradoksem jest fatum „przegranej racji”, którego jestem jedną z ofiar. Będąc liderem studenckiego (akademickiego) ruchu naukowego podjąłem ścisłą współpracę organizacyjną z podobnymi sobie w pozostałych organizacjach młodzieżowych. Wtedy, w latach 80’tych, miałem z tego powodu oczywiste kłopoty, „trędowaciałem” z każdym dniem bardziej i bardziej. Dziś moi ówcześni pogromcy żyją w przyjaźniach i wspólnych rządach, klubach poselskich, koalicjach z ludźmi z ZSMP, ludowcami, byłymi kontestatorami. Podobnie z robotą merytoryczną: niekiedy nawet raz w tygodniu tłumaczyłem się z tego, że na „moich” seminariach i konferencjach bywają ludzie niesłuszni ideowo i politycznie, zrywano mi konferencje, blokowano działalność, sabotowano procedury, przeganiano na „wysunięte placówki”, przypinano łatę ubeka i żyda. Dziś „Nielepszym” mówi cała wierchuszka polskiej socjaldemokracji, wraz z tymi, którzy naonczas osobiście angażowali sie w „j...anie” Nielepszego. Dalej: pilnowałem autonomii ruchu naukowego, który wszak był jedynie afiliowany przy organizacji (na przykład broniłem kół naukowych przed przymusem wstąpienia w szeregi ZSP): wtedy był to grzech, a teraz okazuje się, że jest to najbardziej pożądana formuła dla wszelkich ośrodków eksperckich i intelektualnych, do tego stopnia, że niektóre bezczelnie udają niezależność. W tych trzech sprawach (i nie tylko) sam fakt, że wtedy miałem oczywistą rację, był powodem moich kłopotów życiowych, a teraz – nawet słowem nie wspomina się o naszej racji (naszej, bo nie byłem jedyny genialny). Gorzej: zakłada się, że to nie nasza racja grała rolę, ale nasza symboliczna konfliktowość i „dyżurna” skłonność do kontestacji, a to oznacza, że i dziś nie mamy szans na karierę. Piszę o tym nie po to, by dostać jakąś rekompensatę, ale jako ostrzeżenie dla „Ordynackiej”. Aby nigdy nie powróciła do takiego przeinaczania spraw i ludzi. To jest perfidne fałszerstwo.

 

Piszę też o tym wszystkim z wiarą, że uczynię moją dzisiejszą aktywność w „Ordynackiej” wiarygodną w tym sensie, że nikt nie będzie podejrzewał, iż chcę tą drogą przylepić się do szans na karierę: nie, ja nadal jestem „czystym” społecznikiem. Jest taka przypowiastka o małej dżdżowniczce, która pyta matkę, dlaczego musi mieszkać w wilgotnej, zimnej i nie zawsze świeżej glebie, skoro świat na powierzchni jest taki ukwiecony, pachnący i błękitno-zielony. Matka odpowiada: bo tam, pod ziemią, w tej czerni i smrodzie, jest - córko – nasza ojczyzna. Tyle, że mnie już ta ojczyzna doświadczyła, uczyniła zgorzkniałym i przesadnie podejrzliwym.

Doszedłszy własną pracą intelektualną i duchową do konstatacji o tym, iż nasz kraj i ja sam należę do kontinuum słowiańsko-ludowego (każdy ma poglądy, na które go stać), nie widzę sprzeczności między swoimi przekonaniami polityczno-ideowymi a przynależnością do korporacji „Ordynackiej”. Tu dojrzewałem i uczyłem się życia na własnych błędach, tu zawierałem koleżeństwa z ludźmi, których inni znają wyłącznie z telewizora. Tu doroślałem w kolejnych porażkach. Wreszcie – tu pozostawiłem kawał swojego potencjału, a w rozrachunkach jestem na pewno „na minusie”, więc nikt nie powie, że byłem wobec ruchu nieuczciwy. Dlatego tu jest moje miejsce. Nie jedyne, ale moje, z tytułem do zabierania głosu i brania udziału w działalności.

Zanim ujawnię swój „patent” na „Ordynacką”, muszę powiedzieć o jeszcze jednym aspekcie mojej działalności. Podręczniki wspominają, jak to w dawniejszych czasach jedyną możliwością awansu społecznego dla warstw podlejszych było „pójście na księdza”. W naszych czasach było trochę inaczej, na przykład można było pójść do wojska czy do milicji. Najlepszym jednak startem życiowym było udanie się w kierunku organizacji młodzieżowych, zwłaszcza jeśli pochodziło się z głębokiej prowincji i nie wyrażało się zgody na uwiędnięcie w akademiku.

Mój awans społeczny nie polega na tym, że „poszedłem w dyrektory”, świadomie też unikałem kariery potencjalnego sekretarza-ministra (gracza), niemniej mam się dziś za osobę wykształconą, rozumną, zorientowaną w świecie, uczciwą intelektualnie i niezależną. Tak: niezależną. Uzyskałem to dzięki działalności w SZSP/ZSP. To jest powód, dla którego utożsamiam się z „Ordynacką”, nawet nie będąc jej ulubionym dzieckiem. Z tego właśnie powodu gotów jestem dołożyć jeszcze wiele ogrodniczej roboty. To jest kawałek mojej ojczyzny.

 

Wprowadzenie do patentu

 

„Ordynacką” widzę nie jako stowarzyszenie spontanicznych sympatyków własnej przeszłości, ale jako korporację ludzi zdolnych do samopomocy (nie mylić ze środowiskowym nepotyzmem, kolesiostwem, partyjniactwem). Ludzi zdolnych – po latach doświadczeń – do rzetelnej oceny swoich kolegów nie według kryterium „nasz-obcy”, ale według kryterium dobra, prawdziwości, rzetelności i podobnych cnót. Jeśli nie stać nas na taki dobór własnych autorytetów – to znaczy, że nie tylko zgubiliśmy ideały młodości i odłożyliśmy je do lamusa, ale też niczego się nie nauczyliśmy i tracimy swój własny czas.

Pośród nas są ludzie mali i wielcy, łobuzy i szlachetni, starzejemy się pięknie albo marnie – ale też każdy z nas potrafi znaleźć świadków na swoją działalność, konkretną, dającą się opisać bardziej uczciwie niż „pogłębianie, poszerzanie, umacnianie, zarządzanie, koordynowanie”. Naszym zadaniem jest wspieranie tych, którzy kiedyś wypełniali prawdziwą treścią działalność organizacji i w ogóle środowisko studenckie, naszym zadaniem jest ich promowanie, a niekiedy powrót wraz z nimi do spraw, które niegdyś przegrały w dziwnych rozgrywkach. Tym łatwiej możemy wykonać to zadanie, im bardziej zaangażują się w nie ci, którzy w wyniku gry już swoje załatwili i mogą powrócić do działań na rzecz publicznego dobra. Niech ich dzisiejsze możliwości stanowią szczególnego rodzaju venture capital przeznaczony dla ogrodników. Niech też sąsiedzi oddadzą pobrany kredyt, niech nie traktują go jako pożyczki bezzwrotnej, a tym bardziej (tak się zdarza) niech nie plują na firmę, którą się podpierali załatwiając swoje życiowe sprawy.

Jeśliby sporządzić listę spraw pominiętych, zapomnianych, odrzuconych, nie zmieszczonych w budżetach – powstanie z tego największy i najlepszy program organizacyjny, jaki kiedykolwiek widział nasz kraj! Czy trzeba jeszcze czegoś aby pokazać Polsce – nieufnej dziś wobec „Ordynackiej” – że w końcu nasza „demoniczna” siła nie wzięła się znikąd?

 

Zacznijmy od leksykonu-almanachu „Ordynackiej”, swoistego pocztu działaczy. Nie ma w nim trzech-czwartych spośród moich aktywnych niegdyś znajomych, w ogóle moje pokolenie jest słabo reprezentowane. Formuła „napisz o sobie” nie jest dobra, ja mam osobiście pogląd, że skoro byłem szefem ruchu naukowego i urzędnikiem „centrali”, współautorem kilkuletniego projektu naukowego i redaktorem pisma, szefem OPP i v-ce szefem Rady Uczelnianej, współtwórcą kilkunastu znaczących przedsięwzięć „centrali” - to nawet bez mojego auto-panegiryku i bez niczyjej łaski mam trwałe miejsce w historii SZSP/ZSP: jeśli nie znalazłem się w leksykonie-almanachu, to nie jest ujma dla mnie, tylko dla firmy. Czysty Orwell. Brakuje zaś w tym almanachu osób dużo bardziej aktywnych ode mnie, dużo bardziej zasłużonych i po prostu wartościowych. A kiedy już zrobimy porządek w tym almanachu – dobrze będzie zaproponować ludziom odświeżenie ich koncepcji i pomysłów, zweryfikowanie ich na nowe czasy, a przynajmniej warto zebrać ich do wspólnego lobby na rzecz spraw publicznych, ogólnego dobra. Od każdego według jego możliwości – jeśli ktoś jeszcze pamięta, o co chodzi w tym zawołaniu.

Doroczne spotkania organizowane przez Komisję Historyczną nie mogą polegać na przelewaniu strumieni wspomnień czy na dyskretnych bibkach w zamkniętych pomieszczeniach dla wybrańców. Lepiej byłoby, gdyby stały się forum programowym (podsumowania i projekty na przyszłość), a przy okazji – polem porozumień międzypartyjnych, skoro „Ordynacka” wydała apostołów i parlamentarzystów różnych opcji. Miło jest wypić piwo i dokonać przeglądu „jeszcze żywych”, miło jest nawet dokonać rachunku sumienia raz na rok, ale to nie jest rola stowarzyszenia, tylko co najwyżej świątecznego capstrzyku. Prawda, coraz częściej na takich imprezach wyciąga się z kieszeni swoje CV i walczy się o przetrwanie, ale róbmy to w sposób cywilizowany: wszak ten, kto dziś prosi kolegę-prominenta o szansę, kiedyś dawał środowisku swoje ogrodnicze plony! Oddajmy mu jego działkę, niech ją pociągnie w „nowej redakcji”, niech nadal robi to co umie, z pożytkiem dla siebie i dla kraju. Tak widzę ową korporacyjną rolę „Ordynackiej”.

 

Święci, nietykalni z urzędu, licencjonowani mieszacze

 

Inną „teorią użytkową”, jaką serwowałem w owych roześmianych latach uczelnianych był podział ludzi na mieszaczy (mających patent na autorskie rozgrywki kuluarowe), kadrowców (nie wiadomo skąd upoważnionych do rozprowadzania podczas głosowań wyborczych i mianowań), ambicjonerów (wiecznie „drugich” ale cennych przez swoją liczebność), gwiazdorów (najczęściej nowo odkrywanych pośród świeżego narybku), feniksów (odradzających się po spektakularnych porażkach), mrówki (osoby pracowite nie ubiegające się o karierę), ozdobników (przydatnych do pocztów sztandarowych i pochodów oraz do imprez wyjazdowych czy gitarowych), gawiedź (niezorientowana publiczność członkowska) oraz trędowatych (skazanych na marginalizację, nihilizację).

Tych dziewięć kategorii postaciowych znakomicie wypełnia również dzisiejszą mapę karier życiowych. „Ordynacka” ma unikalną, historyczną szansę zweryfikowania karier swoich byłych działaczy: czy stać ich na wizję, czy umieją jej bronić lepiej niż własnych prywatnych interesów, czy środowisko (branżowe) ich ceni, czy dokonali czegoś konkretnego już w „dorosłym” życiu, czy historia zweryfikowała pozytywnie ich poglądy i postawy oraz racje? Oczywiście, im ambitniejsza kategoria postaciowa, tym weryfikacja bardziej znamienna, więc tym bardziej delikatna i wymagająca dyplomatycznych talentów. A jednak potrzeba nam takiej weryfikacji. Znów przytoczę wydźwięk swoich osobistych kontaktów z dzisiejszymi prominentami, znającymi mnie z „tamtych lat”. Wydźwięk ten sprowadza się do diabolicznej manipulacji: najpierw z założenia odsuwa się mnie od spraw, mimo zdecydowanej przewagi merytorycznej nad innymi (to nie przechwałka, tylko udokumentowane opinie), a po latach niezmienna odpowiedź, że oto nie mam doświadczenia, bo nie uczestniczyłem, nie zasiadałem, nie kierowałem, itp., itd. W ten sposób – poprzez mechanizm „dopuszczania” – sztucznie kreuje się ograniczoną liczebnie grupę „kompetentnych”, niezależnie od ich rzeczywistych kwalifikacji. A kiedy dobrze ową grupę zbadać, to się okaże, że z konieczności raz pracują w spożywce, raz w energetyce, potem przechodzą do samorządu, następnie do mediów, na koniec do chemii. Niekiedy do ministerstw czy urzędów centralnych. Prawie wszyscy „niezależnie” działają na własny rachunek, np. mają firmy, fundacje, wydawnictwa. Ich grafik uzupełniany jest też funkcjami „społecznymi” w straży czy w żeglarstwie.

Za „naszych czasów” bardzo śmialiśmy się z takich ludzi, których zawodem było „dyrektor”, niezależnie od tego co umieli i jak byli oceniani. Dejavu?

To jednak jest dopiero podstawa tego, co chcę w tej sprawie powiedzieć. Od zawsze miałem przekonanie, że rozum rodzi się w ustawicznym „cielesnym obcowaniu” różnych poglądów i doświadczeń. A kiedy różnica zdań nie pozwala dojść do porozumienia, to najgorszym z możliwych rozwiązaniem jest rozwiązanie siłowe, na przykład głosowanie. Już lepiej jest odstąpić od „boju” i spokojnie, bez walk i napięć, jeszcze raz przemyśleć swoje racje i następnie wrócić do ogólnej dyskusji. A przede wszystkim starać się zrozumieć, skąd się adwersarzom biorą ich poglądy. Powiadam: „wybaczyć przeciwnikowi, że nie jest tak doskonały jak ja”. Kompromis nic tu nie da.

W środowisku „Ordynackiej” próżno szukać takiej postawy. Uwierzcie mi: im bardziej izolowana grupa „kompetentnych”, tym bardziej pogrąża się ona w niewiedzy i skazana jest na swoje zaledwie wyobrażenia o świecie, pozbawiona jest rzeczywistej informacji, nie nadąża za światowym doświadczeniem. Niekiedy tak wykreowane elity, aroganckie i durne, podpierają się ekspertyzami ośrodków udających niezależność, łatając w ten sposób nawet nie swoją niekompetencję, ale wręcz apodyktyczność, ignorancję, arbitralność, woluntaryzm. Skądś znamy te słowa.

Oceniam, że około 200 prominentnych „Ordynariuszy” nieśmiertelnie funkcjonuje na topie świata polit-kult-biznesu[1]. Właściwie nie da się ich stamtąd ruszyć, bo to oni nie tylko uruchamiają, ale wręcz stanowią karuzelę, która – jeśli odjąć jedno siodełko – przeważy i rozleci się z hukiem. Niejako więc owa szczególna racja stanu każe reprodukować ten układ nawet tym, którzy już rozumieją beznadzieję kontynuacji coraz szybszej, samobójczej rotacji. W tym wielkim wirze polit-kult-biznesu stojąca obok karuzeli publiczność nie może już rozpoznać, gdzie kto zasiada i kim jest, ale ci wirujący są w stałym, stabilnym układzie wobec siebie. Gorzej: kiedy próbują spojrzeć na ziemię i jej codzienne sprawy – dostają zawrotu głowy, nic nie widzą konkretnie, upojeni wirowaniem.

Myślicie że jest tam ktoś z obsługi, zdolny wyłączyć tę karuzelę? Tak czy owak, to tylko obsługa. A może ktoś, kto wie wszystko o wszystkich i wydaje bilety-certyfikaty dopuszczenia do tajemnic wirującego lunaparu? Toż to również nasi koledzy z młodości!

Pytanie, czy to wszystko przenosi się na funkcjonowanie „Ordynackiej”? Gołym okiem widać, że spośród członków jedni ubiegają się o członkostwo, a innych prosi się, aby zechcieli w Stowarzyszeniu być, na przykład, członkami kierownictwa. Tylko czekać, aż okaże się, że niektórzy z nas są w Stowarzyszeniu niewskazani, i wtedy dopełni się miara, a kobyła Historii zarży radośnie a wrednie.

 

 

Tożsamość „Ordynackiej”

 

Gdyby niemowlę było wyposażone w teleinformatyczny system programujący karierę życiową oraz w rozum trzydziestolatka, możnaby mówić o świadomym i kontrolowanym kierowaniu swoim życiem. Na szczęście, znaczna połać życiorysu każdego z nas była kształtowana przypadkowo i bez naszej woli. Ktoś urodzony głęboko w polu skazany jest na akademik, jeśli tylko zamierza studiować. Ktoś dorastający w PRL ma do wyboru albo organizację satelicką PZPR, albo siedzenie jak mysz pod miotłą, albo gwarantowane problemy z aparatem porządku. Ktoś studiujący w Zielonej Górze czy Koszalinie ma dużo marniejsze szanse zostać prezesem ZSP niż warszawiak czy krakus.

Czym jest więc coś, co czyni z „Ordynackiej” wspólnotę (gemainschaft), społeczność ludzi na tyle zjednoczonych duchem, że po latach wracają do tej samej rzeki?

Moim zdaniem jest to najważniejsze z doświadczeń uczłowieczających młodą małpę: doświadczenie samodzielnie wykonanej, autorskiej pracy potwierdzonej uznaniem współtowarzyszy, otoczenia społeczników. Jaka to praca – o tym decyduje niemal zawsze przypadek. Do poszczególnych komisji zadaniowych wstępowaliśmy różnie, na przykład wciągnięci przez kolegę z pokoju w akademiku, zauroczeni szefową komisji, skuszeni obozem trampingowym, zaproszeni przez doświadczonego działacza z trzeciego roku. Dopiero jednak wtedy, kiedy udało się nam pokonać materialną rzeczywistość i dopiąć swego – poczuliśmy radość tworzenia, poczuliśmy własną moc sprawczą, zdolność do przebudowywania świata własnymi rękami. Ktoś zorganizował obóz w Rytrze, ktoś inny koncert Kaczmarskiego, ktoś doprowadził do seminarium naukowego, ktoś umieścił artykuł w Relacjosondzie, jeszcze ktoś wymyślił imprezę klubową. Na poważniejsze sprawy przyjdzie czas, ważne jest to pierwsze skutecznie zakończone zadanie.

Niekiedy zadanie nie wychodziło, wtedy próba stawała się trudniejsza. Bowiem kiedy odnosimy sukces w trampingu, to zaczynamy wierzyć, że jesteśmy specjalistami od turystyki (a ktoś inny od kultury, od nauki, od spraw socjalnych, od spraw pośrednictwa pracy, od spraw międzynarodowych). Żeby się w tym utwierdzić, podejmujemy się nowych zadań, aż złapiemy bakcyla. Ale kiedy narastają niepowodzenia – silne jednostki próbują w innej branży. Znajdą ją albo zasilą szarą miazmę organizacyjną, bezwolną i maruderską. Gawiedź.

Prawdziwy działacz to ten, który już wybrał, przeszedł inicjację jako organizator skutecznych przedsięwzięć. Swoją tożsamość budujemy więc równolegle i w ścisłym związku z naszym działaczowskim dojrzewaniem.

„Ordynacką” konstytuuje ów wielki tygiel tożsamości, wykonanych zadań, autorskich przedsięwzięć, wspólnego dorobku, o którym każdy może powiedzieć „myśmy w tym robili”. Ten tygiel trzeba odrodzić i wtedy „Ordynacka” zakwitnie jak czarodziejska świętojańska paproć. Wszelkie inne sprawy, takie jak wspieranie aktualnie bezrobotnych, lobbing na rzecz projektów i osób, gry polityczne – staną się sensowne i skuteczne, jeśli zdołamy wyzwolić w nas samych potencjał społecznikowski, stłamszony gdzieś w dorosłym życiu. Oczywiście, każdy z nas ma swoje dzisiejsze sprawy, dziś nie ma mowy o całkowitym poświęceniu się sprawom, które w młodości nas kreowały i konstytuowały. Mamy jednak dwa atrybuty, których brakuje innym:

-          jesteśmy wspólnotą ludzi wiedzących, czego od siebie mogą oczekiwać, mamy za sobą lata współpracy;

-          nasza tożsamość zrodziła się w tej wspólnocie i stanowi wielki zasób adrenaliny, możliwej do uruchomienia od zaraz;

Moja prywatna „Ordynacka” tożsamość rozpostarta jest pomiędzy takie osoby, jak Romek Grynienko (współtwórca ORNS), Zygmunt Gzyra (natchniony i płomienny szef RU SGPiS), Marian Redwan (wielki choć przegrany animator kultury), Irek Nawrocki (uosobienie elegancji w polityce), Bohdan Kaczmarek (skutecznie wystawiał kompetencje przeciw rozwydrzonej anty-komunie), Tadeusz Sawic (ideał przywódcy na trudne czasy), Henryk Kliszko (założyciel Kolegium Otryckiego i „Colloquia Communia”), Witek Ross (szef i twórca znaczenia OPP Dialog), Marek Grabarek (liberalny szef pośród mroków stanu wiadomego), Sławek Golonka (współanimator Studenckiej Akcji Naukowej Łomża’80 i ’81), Jacek Raciborski (wzorzec dystansu do spraw wszelkich). Nie wszyscy ostali się w roli moich wychowawców, nie wszyscy zauważyli swój na mnie wpływ, niektórzy zaledwie mgławicowo przemknęli przez mój życiorys, paru z nich zawiodło mnie w latach późniejszych, niektórzy przestali być dla mnie wzorcem i odpłynęli do innej, gorszej bajki, ale to właśnie pod ich zbiorowym wpływem dojrzewałem jako działacz ruchu naukowego. Połowy z nich nie ma w leksykonie-almanachu, choć nie są to tuzinkowi działacze.

Pod ich wpływem, z ich inspiracji (niekiedy bez ich świadomego udziału), niekiedy po prostu z ich nadania podejmowałem się działań grubo przekraczających moje ówczesne możliwości, a jednak udawało się wspólnym trudem. Nieraz ze zdumieniem odkrywałem, że robimy przedsięwzięcia, jakich nie podjęłaby się dziś profesjonalna firma! I to wszystko z amatorskim przygotowaniem i w trudnych warunkach politycznych!

Poszukując tożsamości „Ordynackiej” nie wolno nam ograniczać się do tego, co jest zaledwie zewnętrznym jej wyrazem, konsekwencją. Przy „Ordynackiej” trzyma nas pamięć naszych własnych skutecznych przedsięwzięć dających pierwszą radość tworzenia, autorskiego, choć w zespole i pod wspólną firmą. Po prostu wiele razem zrobiliśmy, a pozytywne konsekwencje naszej kreatywności trwają niekiedy do dziś, nasze dzieła żyją własnym życiem. To, że niektórzy z nas zrobili w związku z tym kariery w polityce, biznesie, nauce, kulturze, turystyce, gospodarce – to są sprawy wynikowe, a nie podłoże „Ordynackiej”: zgubimy swoją tożsamość, jeśli od tego zaczniemy. Jeśli będziemy lożą rozdzielającą stołki w polit-kult-biznesie. Wolę, abyśmy nasycili polską rzeczywistość nową wielką pulą spraw załatwionych, dzieł niewielkich lub epokowych, a wtedy oczywista stanie się nasza legitymacja do karier.

Damy radę.

 

 

Suchy pragmatyzm czy racje konstytucyjne?

 

Cywilizacyjnie jesteśmy predystynowani do spontaniczności, otwartości, ludowości, wspólnotowych działań, animacji, decyzji. Tego dowodzi nasza historia, od Cedyni po Solidarność, od Mieszka po Wałęsę. Tak jesteśmy ukonstytuowani. „Ten typ tak ma” – chciałoby się o nas powiedzieć.

Ludzie „Ordynaccy” nader często jednak porzucają tę naszą „rodzoną” konstytucję na rzecz pragmatyzmu, pojmowanego zresztą opacznie. Najtrudniej jest mi zrozumieć u nich coś, co zarzyna cały romantyzm naszych lat społecznikowskich: racja, prawo do wyrokowania, słuszność poglądów dystrybuowana jest między nami według kryterium najgorszego z możliwych, czyli według aktualnej pozycji w hierarchiach establishmentu. Paranoja! W dodatku zamykająca drogę do jakiejkolwiek otwartej dyskusji. „Nie wystarczy mieć rację, trzeba ją jeszcze skutecznie ugrać” – poucza mnie przyjaciel, który najlepiej wie, ile razy „wyszło na moje” po miesiącach czy latach. Inny – nie czytając przedłożonego projektu - zagaduje mnie: „no, dobrze, to poza tym, że się znamy, co chcesz załatwić?”. Jeszcze inny wręcza mi zaproszenie do jakiejś jaczejki byłych szefów ruchu naukowego, a w tym zaproszeniu na liście szefów właśnie mojego nazwiska nie ma, choć moje szefowanie było bardzo zauważalne! Faux-pas?

Pisałem wcześniej o fatum „przegranej racji”. Wypada dodać coś o dziejowej sprawiedliwości. Jeśli kiedyś odsuwano kogoś, kto - okazuje się po latach – miał historyczną rację, to nie może być tak, że ci, co kiedyś odsuwali, przejęli cudzą rację i nadal są na topie. A właśnie ów suchy pragmatyzm ich na tym topie trzyma, bo w całym tym układzie ważniejsze okazują się racje układu niż racje rzeczywiste, umiejętność odnalezienia się w grze a nie trafna analiza rzeczywistości. Zwykła ludzka uczciwość nakazuje cytować, przywołać prawa autorskie, a nie udawać odkrywcę.

 

 

 

Byt społeczny określa świadomość społeczną

 

W dzisiejszej Polsce jest tak, że mądrość życiową zdobywa się niemal wyłącznie poprzez doznawane porażki. Oznacza to, że im więcej razy przegrywasz, tym szerzej otwierają ci się oczy na sprawy, których jeszcze wczoraj nie widziałeś, a dziś są już oczywiste. O ile wcześniej porażki nie zmeneliły cię na amen.

W dzisiejszej Polsce jest również tak, że zaradność życiowa oparta jest niemal zawsze na ludzkiej krzywdzie. Oznacza to, że nie da się odnieść sukcesu, jeśli nie ograłeś kogoś, nie oskubałeś, nie poniżyłeś, nie zdołowałeś. Twój sukces nie jest u nas „dobrego pochodzenia”, oznacza niezasłużoną porażkę wielu innych. Może poza wyjątkami.

Powtórzmy: tak się sprawy mają w dzisiejszej Polsce, w której próbuje się wszystkich przekonać, że tak właśnie jest na całym świecie, że taka jest uroda wolnego rynku, konkurencji, transformacji, nowych czasów, europejskiej cywilizacji.

Zadziwiające są filozoficzno-moralne konsekwencje takiej rzeczywistości. Cóż bowiem sądzić o człowieku, który jest w powszechnej opinii zarówno mądry jak i zaradny? Czy to oznacza, że po wielu porażkach przybyło mu rozumu, a rozum wskazał mu drogę sukcesu wymagającą demoralizacji, odejścia od formuły „człowiek człowiekowi człowiekiem”? A może najpierw kroczył od sukcesu do sukcesu, aż przekroczył masę krytyczną, kiedy to prawda o spowodowanej ludzkiej krzywdzie dotarła do niego w pełnej krasie?

„Ordynacka” ma wielu delegatów w izbie sukcesu. Czy starczy im rozumu? Choćby tyle, żeby polska rzeczywistość nie stawiała nas przed wyborem: albo sukces, albo uczciwość?

 

 

Nie dopominam się sprawiedliwości w postaci wyznaczenia mi ścieżki kariery w biznesie czy polityce. Odmówię, tak jak odmawiałem zawsze. Dopominam się takiej sprawiedliwości, która przywróci takim jak ja historyczną rację. To nazywam środowiskową moralnością. Bo można przestać być przyzwoitym człowiekiem, ale nie przekreśla to racji rozumu.

 

Aby pośród dorocznych toastów przestano się zastanawiać, czy warto było kiedyś być działaczem, czy nie stanowi się tła i karmy dla cwańszych graczy.

 

Nie mam złudzeń: jeśli ten tekst w ogóle ujrzy światło dzienne, to tylko jako narzędzie rozgrywki. Zawsze tak było.

 

 

                                                                                              Eugeniusz Nielepszy

 

                                                                              b.Vice szef Rady Uczelnianej SZSP SGPiS

                                                                              b. Członek KW Rady Okręgowej ZSP Warszawa

                                                                              b. Sekretarz Komisji Finansowej RN ZSP

                                                                              bPrzewodniczący Ogólnopolskiej Rady Nauk Społecznych

 

Warszawa, lipiec 2003 r

 

 

 

 

 

POSŁOWIE

 

Ku mojemu zaskoczeniu powyższy tekst w formie powielaczowej rozchodził się „po ludziach” przez jakiś czas (sierpień, wrzesień), zbierał dobre recenzje, aż zostałem poproszony o umieszczenie go na stronie internetowej „Ordynackiej”. W międzyczasie zdarzyło się jednak – rozdęte przez media – spotkanie w Jankowicach pod Poznaniem.

Skuszony perspektywą dyskusji programowej (w zaproszeniu), powiedziałem mniej więcej: „nic tak nie umacnia więzi koleżeńskich, nic tak nie czyni organizacji mocną, jak wspólnie wykonana robota, ta konkretna, dająca materialny, widoczny efekt. Ordynacka od swego powstania eksploatuje dorobek ZSP, sama zaś jeszcze nie ma własnego dorobku, zaniedbała go. Niezbyt więc nadaje się na wielkie zadęcie polityczne, wystawianie w wyborach kandydatów, nie mających legitymizacji w postaci świeżych, pachnących dzisiejszością dokonań”. Poprosiłem też naszych najlepszych kolegów, ważnych w kraju, by dla wspólnego dobra wsparli różnorodne inicjatywy zgłaszane przez nas niemal co dzień.

W trakcie obrad obnażono wiele dziur organizacyjnych, ale też ujawniło się wiele zapału, takiego jak przed laty. To budujące. Cały czas jednak mój ciężko doświadczony instynkt nie dowierzał, że zebraliśmy się tu po to, by dyskutować o statucie, Europie i życiu publicznym w wersji politycznej. Zbyt pięknie to wyglądało.

No, i doczekałem się, o drugiej w nocy. Z czeluści „oficerskich” pokojów wyszedł do wojska jeden z naszych wielkich i ogłosił, że „jest postanowienie” o kosmetycznych poprawkach w Stowarzyszeniu Ordynacka. Rzecz jasna, nie chodziło o zmianę nazwy, o uchwały w sprawie struktur czy nową jakość członkostwa. Domyślcie się sami.

Ach! To po to się zjechaliśmy! Dokonał się kolejny akt reprodukcji oligarchii. Kilka godzin wcześniej, na moją uwagę o tym, ile dzisiejsi wielcy zawdzięczają wspólnemu dorobkowi SZSP/ZSP usłyszałem, że to nieprawda, że owi wielcy osiągnęli swoje dzięki zaradności, staraniom, przemyślności, talentom, pracy. Wygłoszono to z całą powagą. I zastanawiam się: czy to ja jestem taki komunista i nie wierzę w nadzwyczajną rolę jednostek, czy może owe jednostki naprawdę wierzą, że naszym przeznaczeniem jest „napawać się ich blaskiem” (tak powiedziano!!!)? Socjologia nazywa to wyobcowaniem.

Jako, że nie jestem politykiem ani graczem, zapowiadam: zrobię wszystko, co się da, aby Ordynacka była ruchem osób budujących jej dorobek poprzez przedsięwzięcia i inicjatywy, abym mógł napawać się blaskiem dobrze wykonanej wpólnej roboty, a nie utalentowanych i zaradnych luminarzy. Z całym dla nich szacunkiem, bez deprecjonowania ich talentów i zaradności.

Mam dziwne wrażenie, że Ordynacka nie musi stać się własnością paru ambitnych facetów, tylko wszystkich, dzięki którym ich ambicje mogły zostać zaspokojone. Ja należę do tych „wszystkich”, podobnie jak ludzie, którzy mając w nosie politykę i jedynie słuszną ideologię, wiele zrobili dla ZSP, bo nie mieli innych miejsc aktywności, a w opozycję jakość dziwnie im się popadać nie chciało. Bo mieli coś do zrobienia w tym kraju, a nie tylko gry i zabawy w ważne funkcje.

 

                                                                                              Jan Herman

 

 

                                                           Założyciel fundacji inicjatyw naukowo-kulturalnych

Autor i inicjator wielu projektów i przedsięwzięć

pro publico bono

 



[1] Polit-kult-biznes – iunctim (ale nie pogranicze) biznesu i polityki oraz środowisk inteligenckich, gdzie następuje zespolenie podobno nie dających się pogodzić interesów personalnych kanibalizujące stosunki między tym co prywatne i tym co publiczne (uspołecznione): zespolenie to przybiera postać establishmentu niedawno w Przeglądzie Leszek Nowak potwierdził aktualność tego opisu polskiego społeczeństwa;