Moi duzi i mali, artyści muzyczni (wyimki z pamiętnika)

2015-12-09 13:09

 

Ktokolwiek chce mnie uczynić mięczakiem – podpowiadam mu prosty sposób: niech mi puści muzykę „z krainy łagodności”, w wariancie zapasowym – jakąkolwiek „muzykę z tekstem”. Dla odprężenia – coś z Podhala albo pełnokrwiste cygaństwo czy szanty (niemal co rok w Jastrzębiej miałem okazję podśpiewywać z czołówką polskiej „szantowni”). Z „zagranicznych” – fado, romanse rosyjskie, dumki ukraińskie, robótki w stylu Cohena, „kozaczyznę” wszelką i dla pobudzenia krążenia latynoskie „revolutionaria”. No, i jeszcze te żydowskie „zamyślenia” rozpostarte między dobrotliwym Jahwe a bosonogą Ryfką. Jak słynna aria „Gdybym był bogaczem”. Zresztą, muzyka komercyjna nie jest taka zła, jeśli zauważyć Dżem, Pod Budą, The Beatles, Skaldów, Klenczona, Buena Vista Social Club.

Miałem w swoim życiu kilka przygód z muzykami. Artystami. Pierwszą – z Amerykaninem Warrenem Schatz’em. Jego muzyka do mnie nie przemawia, ale za to (jako ledwie dukające dziecię) w MDK w Lęborku, kiedy tam zawitał, miałem okazję za kulisami porozmawiać z nim, dzięki protekcji mojej wychowawczyni z kolonii, która go „przywiozła” do Lęborka jako menedżerka-tłumaczka. Znała moje artystyczne pasje i specjalnie mnie wynalazła (wtedy nie było komórek i internetów), aby zaprosić na koncert i na herbatkę z artystą. Zresztą, wtedy też w finale koncertu skakałem po scenie z wysokim, chudym „supportem” Warrena, który po latach okazał się trąbkarzem, skrzypkiem i wokalistą, Zbigniewem Wodeckim.

Moje próby muzyczne zacząłem na harmonijce ustnej. Jeszcze nie umiałem czytać i pisać, kiedy już grałem na ludowo. Nie, nie doszedłem do poziomu Juniora Wellsa, Jamesa Cottona, czy naszego Sławka Wierzcholskiego. Ale co potrafię – to moje. Mam do dziś w domu kilka harmonijek, ale używam ich rzadko.

Kiedy miałem latek prawie tyle, by pójść do szkoły – moja siostra dostała „pod choinkę” mały fortepianik: niby zabawka, ale stroił prawidłowo. Goście niezbyt się spodobał, więc go zawłaszczyłem i pierwszym moim utworem klawiszowym był „Ala ma Asa, As biega z nią, As z Alą hasa przez 140 stron”.

Mama też szybko zrozumiała, że dla muzyki dam się pokrajać. Zaprowadziła mnie do owego MDK, do pana, który uczył młodzież grać na strunowych. Ja oczywiście byłem pod wpływem Skaldów (Nadejdziesz od strony mórz…”), więc w grę wchodziła wyłącznie gitara. Ale pan z dużymi uszami i niepokojącym wyczuciem słuchu zauważył od razu, że mam krótkie paluszki i zaproponował mandolinę. Nic mnie tak już nigdy nie obraziło. Strzeliłem focha Gdyby nie Mama – która umiała okazać swoją surowość – nigdy bym nie doświadczył grania w „orkiestrze” piórkiem po strunach. Z czasem zaczęło mi się to podobać, ale w międzyczasie moje palce wydłużyły się na tyle, że mogłem spróbować gitary.

Czegóż to ja nie próbowałem na tym najbogatszym z instrumentów! Ale opowiem o jednym zdarzeniu. Kiedyś, po zakończeniu festiwalu (przeglądu, to lepsze słowo) piosenki harcerskiej „Wołosatki”, jako kompozytor dwóch piosenek i opiekun harcerek z Ustrzyk Dolnych brałem udział w wydarzeniu niesamowitym. W barze „Pod Tarnicą” uczestnicy festiwalu zamawiali co kto lubił i gwarzyli. To nie były czasy, kiedy każdy miał samochód, zresztą, nie ta rasa ludzi. Więc każdy miał gitarę pod ręką. W pewnym momencie, od szarpnięcia do szarpnięcia, od którejś ławy rozeszły się piosenki Dżemu. Rysio Riedel bardzo wszystkich wtedy w Polsce zajmował. Wszystkich, a nie tylko miłośników narkotycznego jazzu. Więc od słowa do słowa, od dźwięku do dźwięku – trzysta podpitych gardeł i ze sto całkiem trzeźwych gitar wykonało „Czerwony jak cegła”. Kto oglądał „Krzyżaków” i zapamiętał scenę z „Bogurodzicą” – ten wie o co chodzi. Wizg zatykał uszy, Tarnica zapewne się chwiała, a wilki na wyprzódki z niedźwiedziami śmigały zapewne w przestrachu po nocnych połoninach. Ludzie! To trzeba przeżyć, inaczej nijak nie pojmiesz, co potrafi muzyka z człowiekiem wyprawiać.

Jako słuchacz pierwszego roku WAT – bo i taki mam punkt w życiorysie – wylegiwałem się kiedyś po południu na pięterku wojskowego łóżka. Usłyszałem, że na „wysepce” korytarza ktoś pomyka na gitarze. Wyszedłem – a tam niepozorny z wyglądu słuchacz IV roku brzdąka na leworęcznej gitarze i całkiem mu to nawet wychodzi. Szczerze mówiąc – kupił mnie bez reszty, bo szedł nieznanymi mi rytmami latynoskimi (bossa nova, samba, merengue, calypso, chacarera). W pewnym momencie spytał: grasz? No, gram. To przynieś pudło. Przyniosłem. Pokazał mi kilka całkiem nieprostych „chwytów” i kazał grać, a sam „pod to” wykonał znakomity utwór, który potem rozszedł się po Polsce jako „Samba sikoreczka”. Jurek Filar – bo to on był – kilka lat potem nie docenił moich „utworów” (>A wy wszyscy wkoło< oraz >Za lekko uchylonym<), które wykonywałem w SGPiS-owskim Hadesie w ramach jakiegoś przeglądu. Może i miał rację, ale złamał moją karierę sceniczną na zawsze.

Ale jeszcze jako słuchacze mieliśmy wspólną wpadkę: w okresie świątecznym w kilka chodziliśmy po akademikach i kolędowaliśmy, co nie spodobało się dyżurnym oficerom WAT. Długo nie rozumiałem, co się nam zarzuca, bo podhorążowie reagowali przyjaźnie, aż wreszcie doszło do mnie, że chodzi o TAKIE pieśni. Kolędę pojmowano oficjalnie jako pieśń religijną, a nie ludową. Pacany.

To był zresztą czas, kiedy miałem już za sobą próby z fletem (też kilka by się w domu znalazło) czy nawet z saksofonem (leży, patrzę na niego, stary jak świat, bez ustnika). Nie, nie jestem multiinstrumentalistą, ale znam rozmaite techniki wydobywania dźwięków ze wszystkiego, a to pomaga w życiu. Naprawdę. O, na przykład w dzieciństwie strugaliśmy z kolegami specjalne gwizdki, a nawet fujarki. Ucina się 10-25 cm młodego pędu o grubości „na palec”, potem obtłukuje się go w taki sposób, by nie uszkodzić kory, ale zmiażdżyć pod nią miąższ – i „skórka” sama schodzi z patyka. Teraz trzeba odpowiednio nakroić ogołocony patyk, porobić dziurki w „skórce” i z powrotem połączyć. Jeśli ma się wprawę – taki instrument naprawdę „stroi”, a przynajmniej gwiżdże. Uciecha – przednia.

Andrzej Szortyka jest dziś naukowcem w Rzeszowie. Ale kiedyś był studentem SGPiS. Ja zaś pojechałem na obóz roku „0” (czyli taki, że już zdałeś egzaminy, ale rok akademicki jeszcze się nie zaczął). Ryczeń nad Baryczą w pobliżu śląskiej Góry. Z Andrzejem Gawełkiem rozprawialiśmy godzinami o ekonomicznych teoriach (bardzo pomocna w tym była mieszanka spirytusu i „dodoni” o smaku pomarańczowym), a z Andrzejem komentowaliśmy urodę dziewcząt współobozujących. Andrzeja wzięło raz na smutki i żale po odrzuconych zalotach, i jakimś sposobem utworzyliśmy pieśń wesołą w wyrazie, ale tęskną i melancholijną w treści, pod tytułem „Ale to nic”. Pamiętam ją do dziś. Chcecie, to zaśpiewam. Będę cię kochał, kochał, kochał, pieścił, całował, nawet szlochał, ale ty tylko… - słowa: Andrzej, muzyka: Jasiek. Przebój tamtego obozu.

Po zakończeniu pierwszego roku studiów byłem już znany w SGPiS jako organizator narciarskiego obozu w Wiśle, redaktor uczelnianego pisemka „Relacjosonda” i z paru innych talentów. Na Osiedlu Przyjaźń (akademik dla studentów różnych warszawskich uczelni) zdarzało się, że po północy wchodziło towarzystwo przez okno, budząc mnie słowami: Jaśku, bierz pudło i chodź, bo tam impreza siada.

Na wakacje już miałem zajęcie: jako członek sztabu Studenckiej Akcji Naukowej Łomża’80 miałem za zadanie zabezpieczyć „oprawę artystyczną” dla studenckich kół naukowych, które w ramach Akcji gremialnie zjechały się do ówczesnego województwa łomżyńskiego. Najbardziej pamiętam wieczór w knajpce niedaleko Ostrowi Mazowieckiej, spędzony po koncercie razem z grupą Dżem. Baśka Horodecka – ich menedżerka – pokazywała mi Ryśka, krótkowłosego blondyna, i kazała mi się zachwycać: czy ty słyszysz, jak on „dzieli”? Zachwycałem się potulnie, bo Baśka miała nade mną przewagę fizyczną, choć ja mam w dowodzie „wysoki”. Dopiero ładnych parę lat później dojrzałem do jazzu.

W 1980 roku, kiedy dla SAN Łomża’80 robiłem za agencję artystyczną, Oddział Zamknięty był grupą młodych chłopaków ćwiczących w osiedlowym klubie na Litewskiej. Na otwarcie Akcji miałem umówiony jakiś dobry zespół, ale w ostatniej niemal chwili zrejterował. Dramat. Poratował mnie Michał Skibiński, kolega z grupy dziekańskiej: znam – powiada – fajnych chłopaków, nikt ich nie zna, ale są dobrzy, uwierz. Uwierzyłem. Nawet ich nie „przesłuchałem”. I oto 1 lipca 1980 roku, w amfiteatrze pod hotelem Polonez w Łomży, miała nastąpić moja klęska, jeśli zbytnio zaufałem słowom Michała. Oni rozstawiali „piece” i inne sprzęty oraz podłączali kable, ja zaś marudziłem do mikrofonu w stylu „pogłębiamy, rozszerzamy, koordynujemy, umacniamy”, na temat SAN i niezwykłych niespodzianek, jakie studenci z Warszawy niosą wspaniałej ziemi łomżyńskiej poprzez swoje prace naukowe. Kątem oka widzę, że już są gotowi, więc niczym Stuhr-Wodzirej wrzasnąłem: Oddział Zamknięęęętyyyyyy! – i poszedłem na bok umierać ze strachu. A tu – ojejku – czwórka zakapiorów z Mokotowa zrobiła taki dym, że zaczęła się zbiegać Łomża! Dość powiedzieć, że szybko zarządziłem powtórkę wieczorną w klubie Bonar, a kiedy okazało się, że i to nie wystarcza – po konsultacjach z chłopakami zrobiliśmy dogrywkę. Lepszego wejścia „w miasto” koła naukowe „inteligencików z Warszawy” mieć nie mogły. Grupa dostała 3 x 5000,- (po odjęciu podatków zostało 12,5 tysiąca, któreśmy w ciężkim trudzie przepili, chwaląc „łomżyńskie z laleczką” i inne napoje). To był ich pierwszy występ „za pieniądze”.

Tomasz Szapiro przyjechał do Łomży jako naukowy opiekun „mojego” koła ekonometryków. Używając prostego narzędzia obliczeniowego w postaci „zagadnienia transportowego” oszczędziliśmy browarowi łomżyńskiemu ok. 200 tysięcy (nie pamiętam: miesięcznie czy rocznie), co lokuje mnie w „izbie chwały” tego znanego dziś na cały kraj przedsiębiorstwa. Niestety, tablicy tam żadnej nie ma na ten temat. Tomasz okazał się nie tylko nad-inteligentnym okularnikiem (nie każdy naukowiec – powiedzmy – ma polot, niektórzy są ciężko spoconymi wyrobnikami swojej specjalności, Tomasz jednak to jest łebski gość) – ale też dał się poznać jako dysponent ciepłego głosu i umiejętności gitarowych przynajmniej na poziomie wieczornicy. To on zwrócił moją uwagę na utwór polityczny Jacka Kleyffa „W telewizji pokazali”. W ogóle, niepotrzebnie zajął się naukowaniem, może i jest on teraz Rektorem SGH, ale mógłby być kimś pasującym do „Piwnicy pod Baranami”…

Olek Grotowski jest od kilku stuleci muzycznym interpretatorem poezji zaangażowanej autorstwa Andrzeja Waligurskiego. W jego wykonaniu facecje polityczne pana Andrzeja brzmią wiarygodnie, bo Olek jest człowiekiem lirycznie pogodnym, nieco przypominającym mojego kolegę ze studiów, tomka Świątka, dziś księgowego, a wtedy miłośnika piosenki „Od Bagdadu po Dar-es-Salam”, którym mnie zamęczał podczas „integratek” studenckich.  Grotowski występował w jakiejś salce łomżyńskiej i wykazał się niebywałym refleksem: kiedy pod ciężarem moim i kilku kolegów, na jego występie zawalił się stół pingpongowy – z właściwą sobie swadą zacytował Waligurskiego: „do czego to ludzie są zdolni, kiedy zaczną być swawolni” – i dalej robił swoje. A ja kląłem w duchu na krwiaka, którego mi ten stół zrobił na łydce.

Aby pozyskać wykonawców na SAN, jeszcze przed wakacjami penetrowałem środowiska artystyczne (budżet miałem całkiem napęczniały, nie musiałem się ograniczać). Na przykład podczas opolskiego festiwalu podszedłem do plotkujących Krystyny Prońko i Teresy Haremzy: pierwszą udało mi się pozyskać, druga miała już plany (szkoda). Jak wiadomo, w Opolu występy zaczynają się wieczorem, a cały dzień mają miejsce próby, więc artystów w amfiteatrze nie brakuje. W pewnym momencie zauważyłem na ławeczkach grupkę mężczyzn, a między nimi dawno nie widzianego kolegę, Witka Muchnickiego, ostatniego szefa ZMS w moim lęborskim ogólniaku (zanim powstało ZSMP w ramach Federacji). Witek w czasach ogólniackich grał na flecie i gitarze w zespole muzycznym, kierowanym przez Wojtka Łucarza. Odwiedzałem go w jego domu: o niczym innym nie rozmawialiśmy, tylko o technikach gitarowych i fleciarskich, Witek miał (ma) zajoba na tym punkcie. Okazało się, że Wicia (przezywaliśmy go w klasie Tata) występuje w Opolu w ramach grupy Babsztyl. Pamięta ktoś tego rumianego-kędzierzawego, który cienkim głosem nawija „dla kochasia który odszedł w siną dal”? to właśnie Wicia.

Kiedyśmy w III klasie ogólniackiej za jakieś sukcesy sportowe jechali całą klasą do Warszawy, z tyłu autokaru Tata nauczył mnie piosenki „Słońce w ramionach”. Pyszności…

Jednym z artystów, którzy idealnie pasują do moich wyobrażeń „kim chciałbym być” – jest Waldek Chyliński. Usłyszałem o nim w ten sposób, że ktoś mi sprezentował jego całkiem świeży tomik „Szary blues” i dodał, że „on też śpiewa tzw. piosenkę autorską”. Mam w pamięci kilka spędzonych przy nim wieczorów, z których tylko część była „za pieniądze”: Waldek jest człowiekiem kochającym muzykę, a jeszcze bardziej poezję, więc nie stawia komercyjnych warunków. Kto zresztą mógłby przeliczać na „drobne” takie utwory jak, „Niteczki babiego lata”, „Bez tytułu”, „Na poduszkach moich dłoni”,  „Dzień na kacu” „Pechowy dzień”…? Waldek bloguje, TUTAJ.

Zanim Marek Majewski zabrał się za satyrę polityczną i inne komercje – występował w środowiskach studenckich razem z Ewą Gaworską (dziś naukowiec i wykładowca filologii polskiej, poetka), współtworząc jeden z bardziej „zamyślonych” duetów: Zegar z kukułką. „Ballada na drogi złe”, Stacja jutro”, czy „Dom w górach” – to perełki, które Marek pogubił.

Za nic nie mogę sobie przypomnieć „danych osobowych” przystojniaka oraz nazwy miejsca przy ulicy Koszykowej: otóż „człowiek” prowadził w klubokawiarni cotygodniowe spotkania literacko-polityczno-muzyczne w konwencji „na Skrzyneckiego”, na których pojawiała się nieśmiała, ale kochająca scenę dziewczyna o przemiłym głosie. Dziś Joasia Mioduchowska to wykonawczyni przepięknych liryków: „Nad ranem”, „Na samotną noc”, „Jeszcze”. Niech się wreszcie za nią zabiorą profesjonaliści, bo szkoda tej perły na życie poza studiem nagrań.

Jednym z moich epizodów życiowych jest biuro turystyczne TAU, a w nim dyrektor oddziału warszawskiego, Tolek Borowik. Ki diabeł go skusił do takiej roboty? Przecież to jest urodzony bard i animator kultury. Bloguje TUTAJ. Okudżawie poświęcił swoje życie, choć głos ma mniej matowy, jest niczym wyrazista tuba, do której trzeba się wzwyczaić najpierw, a wtedy ma się otworem drzwi do poezji zrusyfikowanego Gruzina. Anatol dopisał muzykę do nieznanego wiersza Bułata, „List do mamy”, ma też swój „odrębny” repertuar, na przykład „Magiczny obłok”. Albo białoruska pieśń ludowa „Szumcie”.

Z Anatolem kojarzą mi się „Prymaki” (prymak – to w językach kresowych „młody żonkoś”), zespół niejako z drugiego bieguna. To są ludzie „przemysłu scenicznego”, ale godni polecenia, choćby ze względu na takie teksty jak „Kachaju ja, kachaju”, „Biełastocki kraj”, „Siwy koń”, „Stokrotki”, „Białym śniegiem”. Bawiłem się kiedyś przy nich na noworocznej imprezie w Hajnówce (trzeba wziąć pod uwagę „różnicę dat” w kalendarzu gregoriańskim i juliańskim).

Jan Ptaszyn Wróblewski to muzyk, którego ja częściej spotykałem niż on mnie. nie będę ględził, bo ja jazz kocham, a nie gram. Zapraszam na koncert. Mam gdzieś jego skrypt ze standardami jazzowymi, kilkaset utworów. Skąd on to wszystko zna?

Kolędowanie w Czeremsze – to moje coroczne pragnienie, ale rzadko spełnione. Ideą "Wieczoru Kolęd" organizowanego w Czeremsze  (cytuję miejscową stronę internetową) jest promowanie wielokulturowości i wielojęzyczności. Właśnie dlatego można tam usłyszeć kolędy aż w sześciu językach, w tym również - po angielsku i niemiecku (warto dodać, że wszystkich tych języków dzieci uczą się w miejscowych szkołach). Przede wszystkim jednak jest to wspaniała okazja promocji miejscowych tradycji kolędniczych. W ogóle w Czeremsze dzieje się folkowo o każdej porze roku.

Może moje gusty nie są najwyższych lotów. Na swoje usprawiedliwienie mam rozmaite zachwyty częściowo skonsumowane w mini-zbiorku „Śpiewnikowanie” (TUTAJ). Dodam tylko, że każdorazowo – zanim oceni się poziom i przesłanie artysty scenicznego – trzeba udać się na koncert. Bo na żywo wszystko wygląda inaczej…

Powinien być jak zegarek świat – niech w ten deseń zaśpiewa na wpół wesoło Czerwony Tulipan. Muzyka akurat ma to do siebie, że wplątując człowieka w serdeczne i duszyste zawiłości – bardzo świat i życie uprasza, nieprawdaż? O, choćby to.