Moce sołtysowskie

2019-06-05 06:34

 

Sołtys jawi mi się jako swojszczyźniana ostoja samorządności, a jedyne, czego mu brakuje – to godnego usytuowania w obywatelskim planie politycznym.

Uwaga, tekst ma charakter polityczny, co oznacza, że Czytelnik będzie poniżej poddany agitacji na rzecz formuł przywracających Obywatelom ich zbiorową podmiotowość – jako wspólnocie lokalnej. Może Czytelnik twierdzić, że „ciemnej-szarej masie Ludu” taka podmiotowość jest na nic niepotrzebna, bo to są wszak parafianie i „plusowicze” – ale w tym miejscu się rozejdziemy, bowiem twierdzę – nie tylko za encyklikami Karola Wojtyły – że człowiek jest na świecie po to, by manifestować swoją zdolność do samo-rządzenia oraz swój wspólnotowy sposób na życie codzienne i (stadny…?) patent na życie uroczysto-obrzędowe.

Jest dla nas już – w Polsce, po doświadczeniach Transformacji – jasne, że „władcom i beneficjentom” nie w smak ludzka, żywotna obywatelskość, niepokorna z samej swojej istoty, dociekliwa, krytyczna, gospodarska, patriotyczna ale i otwarta na to co w świecie dobre. Więc ją gotowi wygaszać, a nawet penalizować, karać jej przejawy nakazami, zakazami, regulaminami, a kiedy mimo to obywatel „wierzga” – to mandatem, aresztem, pracami „społecznymi”. Bo – jak śpiewał Bohdan Smoleń – gdy tchu już śledziowi brakuje, życie w sieci się normalizuje…

 

*             *             *

Iluż to ja już ludzi zaskoczyłem prostą refleksją: TYLKO NA SZCZEBLU SOŁTYSOWSKIM KANDYDAT W WYBORACH MUSI BYĆ SĄSIADEM, NIE MOŻNA GO WMUSIĆ MIEJSCOWEJ SPOŁECZNOŚCI PRZYWIÓZŁSZY GO „W TECZCE”… Uczyłem ich, że chcą czy nie – mówią prozą…?

Co prawda, nawet w takich warunkach zdarza się, że wójt czy lokalny bonzo biznesowy wskazuje, wedle swoich wyobrażeń, kogo by tu TRZEBA DEMOKRATYCZNIE OBRAĆ Sołtysem – ale raczej się nie da skłonić sąsiedztwa, by wybrało kogoś z zewnątrz.

Tylko na tym szczeblu obowiązuje bowiem niepisany kodeks swojszczyźniany, na mocy którego świeży przybysz musi się dopiero wpisać w sąsiedzką społeczność. Tym różni się Polska od Bolszewii, gdzie na wiejskie zebranie jakiś miastowy „przewodniczący” przywoził kandydata i skutecznie, bez protestów, wstawiał go w społeczność miejscową na podobieństwo „komisarza”.

Sołectwo może obejmować jedną miejscowość (np. wieś bądź przysiółek, a nawet osadę), może też obejmować część miejscowości lub kilka miejscowości. I w założeniach ustrojowych jest ostoja samorządności. Niestety – jak na razie łże-obywatelskiej, zglajchszaltowanej interesami partyjniackimi.

Zdarzają się patologie ustrojowe również na tym szczeblu: na przykład na życzenie pro-amerykańskiego „demokraty”, niegdyś chwilowo będącego u nas ministrem – wydzielono z Chobielina-sołectwa odrębny Chobielin Dwór, żeby sobie „murgrabia” ulżył i nie bratał się z „gminem” zamieszkującym wieś. Aby jego ministerialni goście jadący na proszoną bibę – nie lądowali w PGR-ze…

Zdarzają się też perełki: W 2013 roku w 12 gminach miejskich funkcjonowało 49 sołectw (brak było natomiast sołectw w miastach znajdujących się w gminach miejsko-wiejskich). Jednostki pomocnicze w postaci sołectw w wymienionym roku były wyodrębnione w następujących gminach miejskich: Krasnystaw (7 sołectw), Orzesze (7), Jastrzębie-Zdrój (6), Mikołów (5), Pieszyce (4), Zawiercie (4), Suwałki (3), Kalisz (3), Czarna Woda (2), Miasteczko Śląskie (2), Woźniki (4), Sejny(1), Świnoujście (1). Do 2010 roku 3 sołectwa istniały w Warszawie w dzielnicy Białołęka.

 

*             *             *

W Polsce jest ok. 40 tysięcy sołectw, średnio obejmujących od 500 do 3000 mieszkańców, należałoby do tego dodać drugie tyle miejskich Rad Osiedlowych. Zresztą, są takie miasta, w których nadal struktura sołecka funkcjonuje. Sołtysa oraz radę sołecką wyłaniają stali mieszkańcy danego sołectwa w tajnym i bezpośrednim głosowaniu na zebraniu wiejskim. Jeśli sołectwo (lub rada osiedlowa) funkcjonuje prawidłowo – to wspiera je fundusz sołecki.

Niestety, zarówno rady sołeckie, jak też rady osiedlowe są przez polski ustrój traktowane po macoszemu, żeby się – broń boże – samorządność lokalna nie rozhulała, nie rozbisurmaniła…

Od kilkunastu lat chodzi mi po głowie myśl prosta jak cep: aby Sołtys był zarazem Radnym Gminy. Właśnie po to, by odpartyjnić rady gminne. Niechby sobie Sołtys miał poglądy, niechby gdzies ideowo, politycznie czy parafialnie – „przynależał”, nawet dobrze by mu to zrobiło – ale Sołtysem się jest prawdziwym, kiedy nosi się tę funkcję jako atrybut lokalnego autorytetu.

Wtedy trzebaby zmienić ordynację samorządową. Dziś jest tak, że lokalnej społeczności narzuca się co najmniej trzy obce jej obyczaje:

  1. W każdej gminie głosowania na radnych odbywają się w jednym, odgórnym, centralnie ustalonym terminie, pod kontrolą władz centralnych i w reżimie zadanym przez „warszawkę”, bez najmniejszej możliwości uwzględnienia lokalnej specyfiki;
  2. Liczba radnych w każdej gminie jest regulowana ustawą i uzależnia się ją od liczebności, wielkości gminy, a radni nie są – w fazie tworzenia list kandydatów – „oddolni”, tylko są „wystawiani” w trybie polityczno-nomenklaturowym, pod czujną kontrolą partyjnych bonzów;
  3. Uposażenie Sołtysa zależy od decyzji Rady Gminy, podobnie jak jego formalna pozycja w społeczności lokalnej, samo zaś sołectwo (czy rada osiedla) jest zaledwie jednostką pomocniczą wobec administracji gminnej;

Czyli – jak się nie obrócisz, zawsze tyłek „gminu” jest z tyłu, wypięty pod baty cwaniaczków.

A dlaczegóżby lista radnych nie miała odpowiadać liczbie sołectw na danym „terenie? Albo liczbie rad osiedlowych? Dlaczego – aby odwołać radnego – trzeba urządzać referendum? Dlaczego Sołtys jest finansowany – koniec-końców – przez Wójta-Burmistrza, a nie z publicznej składki wyborców? Taki Radny-Sołtys, gdyby się sprzeniewierzył sąsiadom – doświadczyłby prostego „głosowania przez odmowę składkowania i sam odszedłby jak niepyszny z funkcji (bo prawo zabrania funkcjonariuszowi finansować się korupcyjnie, z dotacji prywatnych czy grupowych…

Ostatecznie, jeśli dodać do tego prostą zasadę, że nowo obierany Sołtys nie byłby po to wybierany, by „dokończyć kadencję”, tylko rozpoczyna kadencję swoją, odrębną – po krótkim czasie „wybory” na najniższym szczeblu przestałyby wyglądać jak partyjniackie „święto demokracji”, państwowy, nomenklaturowy festyn – tylko każdy radny (sołtys) obierany byłby w „normalnym”, sąsiedzkim trybie, w swoim odrębnym terminie, i poprzez sposób finansowania byłby „na służbie” społeczności sąsiedzkiej. Świat zna takie rozwiązania, a w Polsce tez znajdziemy argumenty legislacyjne…

 

*             *             *

Aby ten rajski obrazek uzbroić w sens ekonomiczny, wyobraźmy sobie lokalną, sąsiedzką społeczność jako zbiorowość wspólnotową (może i parafialną), zróżnicowaną pod względem majątkowo-dochodowym, prestiżowym, zdrowotnym, edukacyjnym, rodzinnym. Pominąwszy patologie – tak zwani WYKLUCZENI są dobrze znani i wrośnięci w sąsiedztwo. Któż lepiej wie od sąsiadów, o co chodzi w przypadku miejscowych, „naszych” wykluczonych?

I oto proponuje się, by ten cały system OPS (ośrodki pomocy społecznej) posłać w diabły, pozbawić tej paskudnej, nieludzkiej, odgórnej, namaszczonej przepisami „warszawskimi”, łaskawo-podłej i do tego okrutnie odczłowieczonej „władzy” nad „elementem ubogim”, pozbawić budżetów, które najpierw obsługują „zawodowych pomaga czy”, a dopiero potem, jak „zostanie”, wspierają potrzebujących kilkudziesięcioma złotymi – i oddać to wszystko społeczności sołtysowskiej, swojszczyźnianej, wyposażonej w spółdzielnię socjalną, pod kontrolą społeczności sąsiedzkiej, a w jej imieniu Sołtysa.

Do tego te wszystkie „owsiakowizny” którymi karmią się (suto) zawodowi filantropi, organizatorzy pompatycznej, nadętej charytatywności i dobroczynności – posłać tam gdzie OPS-y. nie będzie łatwo, ale chrześcijańska, albo i obywatelska społeczność sąsiedzka może „wziąć na utrzymanie” swoich miejscowych wykluczonych: wie najlepiej, kto jest po prostu ubogi i nieporadny, a kto jest cwaniakiem, nałogowcem, menelem. I zastosuje taką „terapię”, jaka będzie potrzebna w konkretnym przypadku, a nie urzędowo-regulaminową, poddaną egzaltacjom ideologicznym.

Więcej byłoby w tym wszystkim ludzkiej godności, lepsza jakość pomocy, skuteczniejszy doping do „stawania na nogi”. I lepsza atmosfera w lokalnej społeczności. Będzie trudno, bośmy od dziesięcioleci uczeni w czymś zupełnie odwrotnym: w odwracaniu głowy od coraz liczniejszych, coraz głębiej wykluczonych. Ale też w „nie-doglądaniu” naszych sąsiedzkich spraw: pokornie płacimy podatki, a wójtowie i ich geszefciarska drużyna (w tym zblatowani radni) przeznaczają je na sprawy, o których tylko pozornie współdecydują sąsiedztwa lokalne (konsultacje).

Ale przecież, choć taka jest miara odpowiedzialnej solidarności,  nie samą para-filantropijną spółdzielnią komunarną (niewielką, lokalną spółdzielnią socjalną) żyć ma sołectwo, tylko podmiotowym uczestnictwem w życiu gminy, poprzez Radnych-Sołtysów…! To nie jaczejka wójtowsko-geszefciarska, gminne „elyty” mają sobie ustawiać wieś, osiedle, obywateli – tylko pełna, soczysta zbiorowość kilku, kilkunastu sołectw, osiedli. Takie jest prawo, i taka jest intuicja obywatelska, solidarna i gospodarna.

 

*             *             *

Zatem właściwe klucze do samorządności obywatelskiej trzymają społeczności sąsiedzkie, swojszczyźniane, sołtysowskie. Na upartego – nawet prawa nie trzebaby zmieniać, ale warto pozbierać rozrzucone przepisy w jeden „kodeks sąsiedzki”. I – niestety – uświadomić sołectwa, że łatwo, jednym ruchem, mogą stać się najważniejszym ogniwem „władzy”, czyli samorządu obywatelskiego.

Czas przestać wgapiać się oczekująco w gminnych i powiatowych „władców-szafarzy, narzuconych nam przez partyjniackie ordynacje. To jest nasz, obywatelski kraj. Dobro wspólne. Ktoś przecież zapewniał, że odda władzę Suwerenowi…?