Między zgnilizną a dyscypliną

2018-07-21 15:27

 

Trwa nieustająca polska „debata” o charakterze „stadionowo-bazarowym”, w której swoje „racje” wykładają „demokraci” i „komuniści”, okładając się epitetami i podobnymi argumentami. Przypomina mi to scenę z trój-filmu „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”: głodni zadymy, jakiejkolwiek i o cokolwiek, prą się po pyskach, każdy z każdym, a tylko ci najbardziej doświadczeni ustawili się w węzłowych punktach tawerny i precyzyjnie ogłuszają zapalczywców, odsyłając ich – zemdlonych od ciosu – pod stoły.

Najpierw wyłożę dwie racje zasadnicze, nieco je upraszczając.

DEMOKRACI obnoszą się ze swoim liberalizmem, czyli głoszą wolność jednostki (człowieka i obywatela) w sprawach biznesu, obyczajów, wypowiedzi, gromadzenia się, itd., itp. oczywiście, dopuszczają, a nawet postulują, że nad tym „rynkiem-tyglem” powinna czuwać nad-obywatelska reprezentacja społeczna, powierniczo wyposażona w nad-prerogatywy, aby wyhamowywać zapędy co poniektórych indywidualistów, karać wystąpienia przeciw wolnościom i prawom oraz wszystkiemu co legalne, a przede wszystkim redagować i wdrażać standardy, normy, regulacje, certyfikaty, upoważnienia i dziesiątki innych legalizmów.

KOMUNIŚCI obnoszą się ze swoim pragnieniem, by nawet największe społeczeństwa umiały organizować się w działaniu tak jakby były małymi wspólnotami opartymi na bezpośredniej kontroli społecznej (każdy wie wystarczająco o wszystkich innych, z którymi na co dzień obcuje, każdy też nie krępuje się interweniować, jeśli zauważa jakąś nieprawidłowość). Aby tak się stało, taka pojedyncza społeczność (wspólnota pracy i/lub wspólnota sąsiedzko-mieszkaniowa) powinny zrzeszać się w większe konstelacja i oddawać się nad-samorządności poprzez „świadomą awangardę” ludu, korpus najbardziej światłych obywateli.

Obie racje – społecznie i ideowo ponętne – owocowały w praktyce patologiami, które dyskwalifikują wszystko, co w nich wzniosłe i szlachetne oraz humanitarne:

1.       Demokracja jest niezwykle podatna na wszelką monopolizację biznesową i polityczną, i zamiast skutecznie się jej przeciwstawiać – dyskwalifikuje, „odcina” wszystkich, którzy z „taką demokracją” nie chcą mieć do czynienia. A zwalczyć swoją wewnętrzną skłonność do monopolizacji nie umie, bo to jej – demokracji – elity są jej największymi beneficjentami ekonomicznymi i politycznymi, one wymyślają, jak-by tu zwalczyć, by było jak zawsze;

2.       Komunizm jest równie utopijny, bo zakłada, że społecznie możliwa jest „większość” obywateli światłych, bezinteresownych, bezwarunkowych, niezłomnych, widzących swój osobisty sukces poprzez sukces wspólny, umiejących powstrzymać się przed „władzą dla władzy” i przed rozmaitymi egoizmami żerującymi na tym, że „niektórzy” są słabsi pod jakimś względem: nie bez znaczenia jest grupowa solidarność elit przeciw ludowi-suwerenowi;

3.       W to wszystko wdaje się „trzecia siła”, konserwatywna, która korzysta z patologii „demokratycznych”, głosząc jedyno-rację konkretnego światopoglądu i z patologii „komunistycznych” praktykując jedyno-rację hierarchii zwanej duchowną-monarchiczną. Pozornie racja konserwatywna jest najstarsza dziejowo i jej miejsce jest w podręcznikach, ale jej żywotność staje się tym większa, im więcej patologii zżera „demokratów” i „komunistów;

I teraz dochodzimy do sedna: „Demokraci” – podpuszczani przez konserwatystów – nazywają komunizmem nie „komunizm”, tylko jego patologie, i używają sobie na nim w najlepsze, nie zauważając zresztą, jak bardzo konserwatyzm czyni z nich-demokratów – patologicznych komunistów.

Nie pozostają im dłużni „Komuniści”: niesieni pretensją wobec konserwatystów (kleru i monarchistów)

Nie potrafię powiedzieć, dlaczego najbardziej nośne ośrodki „myśli” – tej lewicowej i tej prawicowej – nie potrafią nazwać po imieniu chytrości konserwatystów i zwyczajnej ignorancji-niedouczenia swoich własnych „wyznawców” liberalizmu czy socjalizmu. Brną w sofistykę, zrażając do siebie zarówno „swoich” i „adwersarzy”.

Potrafię natomiast powiedzieć, że karmą toczącego się w Polsce, ale i na poziomie „międzykontynentalnym” sporu jest obniżający się sposób zorientowania „mas”. Wyczerpuje swoje możliwości efektywnego zarządzania Krajem i Ludnością zarówno fenomen Państwo (organy, urzędy, służby, legislatura – wyposażone w regalia, immunitety, prerogatywy), jak też fenomen Narracji (ideologie, nauka, edukacja unikające coraz „prężniej” tłumaczenia na siebie wzajemnie, w obie strony, tego co znamy jako „spirit” i tego co znamy jako „practice”.

Każdy chyba mieszkaniec Polski obcujący z mediami wie, że czytelnictwo u nas zawisło na poziomie niecałej książki rocznie na jednego mieszkańca. Żyje narracjami czerpanymi z RTV i Internetu. Żyje uproszczeniami do tego stopnia, że „tłitowanie” czy SMS (160 znaków) wypiera zarówno książkę i eseistykę felietonu, jak też portale zwane społecznościowymi i blogowanie. Dlaczego jednak ów uśredniony Polak nie nazwie tego samo-myślą „głupieję”, tylko coraz bardziej udaje mędrca…?

Czyżbyśmy z impetem wkraczali – tyłem – w świat dyktowany przez takich mędrców, jak Wałęsa czy Trump?