Między żarny

2018-07-27 22:26

 

Biednemu zawsze wiatr w oczy – od dzieciństwa znam tę ludową mądrość, podobnie z setką innych mądrości, które współ-czynią mnie Polakiem.

A teraz wyjaśnię, co miałem na myśli, bo nie zawsze Czytelnik lubi zagadki, woli jak mu cepem – niekiedy – przedłożyć.

Solidarność – to symboliczna nazwa na fenomen robociarskiej zgody między-strajkowej, mającej owładnąć setkami, ba: tysiącami małych i wielkich załóg w przedsiębiorstwach PRL, które odtąd przyjęły do swojego słownika związkowego pojęcie „strajku solidarnościowego”. Czyli takiego strajku, w którym „nam o nic nie chodzi, ale w Pułtusku strajkują, więc my razem z nimi”. I tak jak w polskich przysięgach i ślubowaniach wolno – bez musu – dodawać „tak mi dopomóż Bóg” – tak przy okazji strajków solidarnościowych wołano często „j…ć komunę!”.

Komuną nazywano wtedy – i ta mylność została zafiksowana w naszej zbiorowej świadomości – biurokrację partyjno-gospodarczą, inaczej zwaną czasem z rosyjska Nomenklaturą, czasem też utożsamianą z lokalną administracją próbującą pod dyktando Warszawy zagospodarowywać życie gminno-powiatowe.

Historia ta jest zresztą znana z własnego doświadczenia każdemu, kto używał mowy artykułowanej w latach 70-tych, czyli ma dziś lat 40 i więcej.

Elementem tej historii są trzy ważne procesy:

1.       Wyodrębnienie się post-solidarnościowego nurtu biznesowo-liberalnego, epigonów Mieczysława Wilczka (z „ostatniego za komuny” rządu M. Rakowskiego), który to nurt poszedł drogą rwactwa dojutrkowego, „tyle zysku co w pysku, skubnij i zmykaj”;

2.       Wyodrębnienie się post-solidarnościowego nurtu „Boże coś Polskę”, z Wałęsą jako chorążym, który „tylko Danuśki i Boga się boi”, a już Polskę i Lud ma w nosie, bo ważne to je – co je moje, niechby Polska była bankrutem, byleby była katolicka (H. Goryszewski);

3.       Prozelityzm (np. a’la Rosati) siany skutecznie pośród słabszej moralnie „komuny”, co oznaczało, że wielu aktywistów ówczesnego aparatu i młodzieżówek doznawało „prze-chrztu” na konserwatyzm pacierzowo-kruchtowy lub na liberalizm nowo-nomenklaturowy;

Pierwszy nurt zyskał przyzwolenie OPZZ (Alfred Miodowicz), drugi nurt zyskał imprimatur Episkopatu (Józef Glemp), trzeci nurt – za sprawą przeobrażenia PZPR w tercet SdPR+USdRP+ZKP”P” – uzyskał „debit” wiodących PZPR-owców (Aleksander Kwaśniewski), którzy uruchomili ten proces aktem „wyprowadzenia sztandaru”.

Zatem to OPZZ, Episkopat i PZPR są patronami przemian znanych u nas jako Transformacja (ustrojowa). To oznaczało, że „komunistyczni” związkowcy – zapewne w trosce o to, by „nadążyć” za falą NSZZ-tów, „papieska” hierarchia kleru (próbująca zakotwiczyć encyklikę „Laborem exrecens” w nowej sytuacji) oraz najbardziej przedsiębiorcza część Partii (tracącej ideo-kręgosłup, liczącej na tantiemy od „nowobogackich komunistów”) – współstanowili potężne trój-środowisko przemian polskich.

Po roku 1989 (Okrągły Stół, wybory czerwcowe) każdy z „wymiarów” trój-środowiska odczekał w kolejce i „napoczynał” Polskę od strony, którą sobie upatrzył – nie przeszkadzając innym „wymiarom”. To był prawdziwy Front Jedności Narodu (przy czym mówimy o Narodzie-Elicie a nie o Narodzie-Suwerenie).

Rozpoczął nurt biznesowo-liberalny, który zyskał patrona w następcy M. Wilczka, przy czym o ile ten partyjny multi-biznesmen był rodzimego chowu, o tyle L. Balcerowicz pracował pod dyktando międzynarodowej finansjery modlącej się do mamony z katechizmu monetarystycznego. Monetaryzm zwykłem przyrównywać do melioracji: nieważne co dzieje się na powierzchni „polderów” (róbta co chceta), byle w rowach i kanałach wciąż żwawo płynęły strumienie gotówki i innych „wynalazków finansowych”. Monetaryści zasadzili się na ok. 500 wiodących polskich biznesów i poddali je specjalnej polityce (Narodowe Fundusze Inwestycyjne), a pozostałą część gospodarki „potraktowali” tzw. popiwkiem i tzw. dywidendą, by dostała zapaści i stała się łatwym łupem wyprzedażowym dla spekulantów napływających zewsząd oraz rodzimych. Całej zabawie dała patronat Solidarność, a OPZZ skapitulował, popiskując coś ca temat humanitaryzmu przemian.

Odczekawszy swoje – przystąpił do dzieła nurt „Boże coś Polskę”. Dziesięcina, jaką pobrał Episkopat w latach 90-tych od Polski – jest imponująca. Zaczęły rosnąć kościelne latyfundia (owoc rabunkowego działania Komisji Majątkowej), ruszyły biznesy czniające jakiekolwiek prawo (inwestycje ze składek Ludności i „samorządów”), albo korzystające ze spec-legislacji (zwolnienia kościołów z ceł i podatków oraz ustanowienie placówek kościelnych „organizacjami pozarządowymi”). Symbolem biznesowego-geszefciarskiego sukcesu jest imperium firmowane nazwiskiem Tadeusza Rydzyka, funkcjonujące w obszarach medialnym, inwestycyjnym, doradczo-usługowym, składkowo-filantropijnym. Największy z kościołów wdrożył zresztą osobliwe „prawo kaduka”, na mocy którego wystarczyło zainstalować w jakiejś przestrzeni krzyż (np. pamiątka po wizycie papieskiej) – aby ta okolica stała się tabu zastrzeżonym dla interesów „religijnych”.

Nurt „prozelitystów” też okazał się nie od macochy. Niektóre rozwiązania przećwiczył już wcześniej G. Żemek (FOZZ) czy A. Gawronik (od kantorów walutowych po powiernictwo majątkowe), ale warto zauważyć rolę takich ówczesnych tuzów jak A. Gudzowaty, J. Kulczyk i kilkanaścioro innych, którzy dobrali się do symbolicznych i sztandarowych majątków związanych z „etosem”, jak np. Stocznia Gdańska, czy w ogóle przedsiębiorstwa niegdysiejszej „Sieci”. Właśnie TO towarzystwo wypracowało mechanizmy konkursowo-przetargowe, które stały się hybrydowym napędem monopolitycznych fortum. Najpierw kanon postępowania z majątkiem zarysował „etosowiec” W. Kuczyński, ale już jego następca W. Kaczmarek należał do silnego desantu „przechrztów” i to on utrwalił w „kulturze państwowo-gospodarczej” dwie formuły: korpus prezesów-dyrektorów kilkudziesięciu największych przedsiębiorstw w „kluczu” Skarbu Państwa oraz korpus „rad nadzorczych” będących mackami koalicji rządzących panującymi nad strumieniami finansowymi.

 

*             *             *

Prawdziwa polska wojna polityczna rozpoczęła się po druzgocącym zwycięstwie „zjednoczonego” SLD (pod wodzą L. Millera) w wyborach 2001 nad formacją AWS (firmowaną przez J. Buzka). Można powiedzieć, że „post-solidarność” krzyknęła: „tego już za wiele”.

A chodziło o grubszy geszeft. Pod patronatem Jerzego Buzka i wiecznie dyżurnego „Mengele polskiej gospodarki” dokonano czterech geszeftów zwanych reformami w administracji terenowej, oświacie, ubezpieczeniach społecznych oraz ochronie zdrowia. Geszeft polegał na otwarciu szerokich wrót dla kolejnych przepływów „melioracyjnych”, bowiem wszystkie cztery przestrzenie „reform” – to generatory giga-funduszy i strumieni.

I okazuje się, że wszystkie korzyści z tych geszeftów ma przejąć nurt „prozelityczny”. Leszek Miller uprzedzając ciosy – zadał się – jak najogólniej rzecz ująwszy – z Amerykanami, po czym w krótkim czasie, sprowadził ponad 40-procentowe poparcie dla SLD do poparcia niemal śladowego (tuż ponad próg wyborczy), ledwo dotrwał do symbolicznych dat związanych z akcesją Polski do UE. Zastąpił go na funkcji Premiera – „Amerykanin” Marek Belka.

 

*             *             *

Wtedy na czoło „spraw polskich” wyszedł POPiS-owy spór o IV Rzeczpospolitą, który – bogaty w nagłe zwroty akcji – trwa do dziś. W tym sporze dając się sprowadzić do roli „ziarenka między żarnami” – koncesjonowana „lewica” (od dawna już jedynie tytularna) – tak niedawno przecież rozdająca karty jak chciała – uzyskiwała kolejno ok 11% poparcia, potem ok. 6% poparcia, aż ostatecznie została „wypinkowana” z Parlamentu.

Wczoraj napisałem ironizującą notkę pt.: „Chytry plan Czarzastego” (https://publications.webnode.com/news/chytry-plan-czarzastego/ ), w którym zawarłem myśl taką:

W normalnej polityce, zrozumiałej dla każdego – ugrupowanie wypchnięte poza Parlament robi kilka prostych ruchów:

1.       Wystawia na czoło pochodu człowieka bezdyskusyjnie lewicowego, umiejącego w dowolnej temperaturze operować pojęciami z lewicowego słownika, które zresztą rozumie, wyznaje i ma w życiorysie;

2.       Nazywa od nowa, świeżymi pojęciami, sprawy ewidentnie lewicowe: proletariat, związek zawodowy, kapitał, wyzysk, sprawiedliwość społeczna, monopole, bezpieczeństwo socjalne, zatrudnienie – i przykrywa swoją narracją opowieść konkurentów ideowych;

3.       Sięga po najważniejsze elementy tradycji lewicowej (u nas w Polsce: spójnie mieszkaniowe, kasy chorych, wzajemnictwo, dobrosąsiedztwo, składkowe inicjatywy, samopomoc, samokształcenie, samorządność, itd.);

4.       Szuka politycznych sojuszników pośród tych sił małych i dużych, które zajęte są – od zawsze i wiarygodnie – stawaniem po stronie maluczkich przeciw rwaczom i łupieżcom oraz łże-rynkowcom;

5.       Nie szuka ucieczki od spraw zasadniczych, zwanych niegdyś poprawnie "klasowymi" - ku różowej kosmetyce odpowiadającej modom współczesnym, jak gender, prawa rozrodcze, życie zwierząt i roślin domowych, hodowlanych i dzikich, obywatelskie prawa podrostków: to są sprawy niewątpliwie ponętne politycznie, ale z klasowego punktu widzenia - dalekorzędne, bo cóż np. kobiecie, dziecku, zakochanemu inaczej po prawach, kiedy..., 

Skoro zatem Włodzimierz z Robertem nic takiego nie czynią (poza mimikrą, udawanym uwielbieniem dla 125-letniej tradycji PPS) – to tym bardziej wierzyć się chce, że ich plan jest chytry ponad wszelkie wyobrażalne chytrości.

Elementem tego planu jest – bo jakżeby inaczej – próba wyprowadzenia w pole Shreków (bo przecież uczestnictwo w „bloku anty-PiS” jest zaledwie taktyką, nieprawdaż?) i na tym manewrze zbudowanie ideowej przewagi nad PiS, który sprawy „dla ludzi” traktuje instrumentalnie, jako łapówkę dla Ludu w zamian za przyzwolenie na gangsterskie poczynania w gąszczu ustaw i Konstytucji.

 

*             *             *

Przesłaniem mojej notki – zauważonym przez Czytelników – było spostrzeżenie, że SLD i jego drobnicowi akolici idą jak barany na rzeź, wdając się w trwający od lat spór o IV RP, w roli co najmniej „pożytecznego idioty”, jeśli już nie chłopca do bicia.

Z punktu widzenia lewicy – jakiejkolwiek w Polsce – opowiadanie się za tym kołem młyńskim, które jest żarnem odrzuconym przez Elektorat w najbardziej spektakularny sposób w całej historii Polski, odpowiedzialnym za 8 lat „bobsley’a” ostro w dół po wirażach – jest samobójstwem powtórzonym (pamiętamy niesławny „zjazd” SLD-Millera).

Mimo to SLD brnie. I popełnia błąd choćby w postaci „warszawskiej” kandydatury A. Celińskiego, którzy najwyraźniej nie radzi sobie z pogodzeniem roli „etosowca” z rolą „demokraty lewicowego”.

SLD nawet nie podjęło próby przechwycenia społecznych odruchów „oburzeniowych” (zmarnotrawionych przez P. Kukiza), dopuściło do tego, że w płaszczyźnie socjalnej króluje PiS, a w płaszczyźnie pozarządowej króluje KOD i „ruchy miejskie”.

SLD plecie i dyrdymali o PPS-owskiej tradycji – ale ze świecą szukać w jej łonie (tym bardziej w kierownictwie) osób mających konkretne doświadczenie (a choćby wiedzę) na temat konkretnych PPS-owskich przedsięwzięć, np. międzywojennych. Widać, że instrumentalnie, ze szkodą dla PPS, przykrywa tym zarówno rażącą bezideowość, jak też „pewną taką nieśmiałość” w nawiązywaniu do czasów późnego PRL (a to oznacza „panu Bogu świeczkę”, czyli medialne wystąpienia Pawła Bożyka, doradcy Gierka, jak też „diabłu ogarek”, czyli wystawienie Moniki Jaruzelskiej na listy w wyborach samorządowych).

Powiedzmy sobie jasno: Paweł Bożyk jest niegłupim profesorem i fatalnym politykiem, zaś Monika Jaruzelska nie wie nic w dziedzinie, w którą właśnie jest wrabiana. Nie pomogły doświadczenia z M. Ogórek i B. Nowacką.

SLD nie umie też odnaleźć się pośród szelmostwa „zandbergów”. Akurat ta drużyna w ogóle nie zabiera głosów „przy żarnach” i nadal trwa w długim marszu po sukces parlamentarny. Pokoleniowo ma rację. Politycznie – jest chodzącą anty-racją i koncertowo przerżnie interesy środowisk wykluczonych. Czyżby tego nikt nie rozumiał w SLD?

Przypomnę z kronikarskiego obowiązku: niekłamany lider „Razem”, wraz z hunwejbińską grupą tzw. Młodych Socjalistów, w brawurowej akcji chciał kiedyś przejąć kontrolę nad odrodzoną siłami Ilki, Ikonowicza, Lipskiego „et consortes” Polską Partią Socjalistyczną, a dopiero, kiedy „oblężeni” odparli tę próbę – wymyślił sobie tę ścieżkę, po której kroczy. W moich oczach jest krańcowo niewiarygodny, cyniczny, oportunistyczny, nie mówiąc już o mojej urażonej ambicji po jego sformułowaniu „złogi PRL” skierowanym do mojego pokolenia. Zresztą, naznaczony jest stygmatem „przechrztu”, dla mnie oczywistym, widocznym „z daleka”.

 

*             *             *

Niechże Czytelnik mi wybaczy, że w tym miejscu „przerwę, choć róg trzymam”. Postanowiłem bowiem wziąć udział w zabawie jesiennej, zwanej nie wiedzieć czemu wyborami. A to oznacza potrzebę dawkowania słów. Druga część – niebawem…