Lista przestępców w togach i mundurach

2013-06-26 18:04

 

/pierwotny tytuł: „Moja gorzka rocznica”/

 

Przestępca – to człowiek, który popełnia przestępstwo, a właściwie kilka, bo jedno może się „upsnąć”, a kilka to już jest jakaś jakość.

Sami przestępcy, kuglując we własnym interesie, wolą definiować, że przestępca to człowiek prawomocnie skazany za przestępstwo umyślne. Znaczy: jeśli okradnę, zniszczę, zamorduję, po czym cichcem wyjadę na Kamczatkę, to do końca życia nie będę przestępcą.

Przestępstwa czy wykroczenia popełniane przez osoby funkcjonujące w najszerzej rozumianym wymiarze sprawiedliwości (czyli stróże i egzekutorzy prawa) – to w moim przekonaniu ich przewiny liczą się w dwójnasób. Chyba nie muszę uzasadniać.

Jeśli przestępca jest nosicielem togi (sędzia, adwokat, prokurator) albo munduru (żołnierz, policjant, strażak, itd., itp.) – to jest gotów dopuścić się wielu „cichych” wykroczeń i przestępstw, by kosztem sprawiedliwości i osób trzecich, a zwłaszcza przeciwników procesowych, pozostać formalnie czystym lub by zbanalizować swoje „drobne błędy”: prawomocnie bowiem skazany funkcjonariusz jest (podobno) automatycznie usuwany z zawodu.

Bardzo często interpretuje się przestępstwa urzędników i funkcjonariuszy jako „przekroczenie uprawnień” albo „niedopełnienie obowiązków”. To są słabe paragrafy, w dodatku szybko się przedawniające. Moim zdaniem, wobec mnie wystąpiła z napaścią grupa prawników, mających na celu „spacyfikowanie” mnie, którym znajomość prawa i pełnione funkcje posłużyły jako narzędzia przestępstwa, kwalifikującego się z innych paragrafów. Po prostu: jedni używają kastetów, inni- funkcji i paragrafów. To już nie jest „przekroczenie uprawnień” albo „niedopełnienie obowiązków”.

Poniżej, w punktach, przedstawię kilka nazwisk i kilka okoliczności bez podawania nazwisk, które łącznie składają się na „operację proceduralną”, ta zaś z drobnego, niewinnego (dosłownie) zdarzenia uczyniła zamach na kilka dóbr konstytucyjnych.

Nazwiska podaję w kolejności pojawiania się w sprawie. Całość dokumentacji – do wglądu w Grodzisku Mazowieckim, w Sądzie, pod sygnaturą główną II W 613/11. Niniejszym upoważniam każdego ciekawskiego do wglądu i kopiowania.

 

KILKA OSÓB NIEROZTROPNYCH, BLIŻEJ MI NIEZNANYCH

26 czerwca 2011 roku, w niedzielne popołudnie, stało się, że zadymiła się doniczka na balkonie mieszkania, w którym przebywałem. W późniejszych zeznaniach powiadano, że płomień miał 0,5 metra, 0,2 metra, że tylko dymiło, że było zarzewie. Ale warto zauważyć, że będąc trzeźwym (mam badanie alkomatowe) i „na chodzie” (godzinę-dwie wcześniej wróciłem do Grodziska z Warszawy), przebywając w pokoju, 2-3 metry od doniczki, patrząc w telewizor stojący na tle wielkiego okna balkonowego – nic nie zauważyłem.

Ktoś wezwał straż pożarną, nie próbując zapukać do drzwi. Dyspozytor straży pożarnej nie odpytał rzetelnie, co się dzieje, więc do doniczki wysłał „pełnokrwisty” wóz strażacki. Zrobiła się heca i widowisko dla ok. 100-osobowej gawiedzi.

 

ADAM CEGIELSKI, DOWÓDCA INTERWENIUJĄCEJ DRUŻYNY STRAŻACKIEJ

Wybiegłem na balkon, bo wtarabanił się tam (I piętro) jakiś osobnik. To on – okazało się, szeregowy strażak – powiedział mi, ze „doniczka się u pana paliła” (stłumił ja rękawicami), po czym poprosił o garnek wody, która dostał, zalawszy doniczkę na wszelki wypadek.

  1. A.Cegielski pierwsze słowa, jakie skierował do mnie, to „ma pan kłopoty, z każdą chwilą coraz większe”. Żadnych wyjaśnień;
  2. W moim przekonaniu – popartym lekturą przepisów, w tym wykładni Sądu Najwyższego w sprawach pożarowych – będąc „na trawniku” nieprawidłowo ocenił sytuację i wszczął „pełnowymiarową” akcję gaśniczą;
  3. Na pytanie, czego chce, zażyczył sobie wpuszczenia do mieszkania, bo „chce porozmawiać”. Kiedy wyraziłem gotowość rozmowy balkon-trawnik (słychać było dobrze, publiczność potwierdzi) – powiedział „za późno, już wezwałem policję”;
  4. Kiedy później wszedł do mieszkania – nie interesowało go ono, pomyszkował po balkonie (czyli mógł to zrobić tak jak szeregowy strażak, po drabinie), nazwał to potem lustracją popożarową czy jakoś tak;
  5. W obecności policjanta napisał protokół, który zawierał kosmiczne bzdury (protokół jest w aktach), poproszony o poprawienie zawartych tam informacji – podsunął go do podpisania niezorientowanej w sprawie córce, która właśnie weszła;
  6. Poczuł się – zupełnie prywatnie – urażony moją postawą (zaskoczyłem go samą obecnością w mieszkaniu, podważyłem fakt pożaru, odpytałem z definicji pożaru – podał złą, tę stosowaną w PSP, poleciłem zmianę informacji w protokole) – i postanowił mi dopiec przy pomocy policji;
  7. Przed sądem łgał w żywe oczy, że policję wezwał rutynowo w drodze na akcję, a nie w wyniku urażenia moją postawą;

 

JAKUB GĄGOL, DOWÓDCA PATROLU POLICYJNEGO

  1. Po przybyciu na miejsce nie rozeznał sytuacji (np. nie pofatygował się na trawnik pod balkonem): zawierzył w 100% strażakowi A. Cegielskiemu, że był pożar i że ja rozrabiam;
  2. W drzwiach zachowywał się, jakby miał do czynienia z groźnym przestępcą, który zaraz czmychnie, a nie z zaskoczonym sytuacją lokatorem ewentualnie utrudniającym życie strażakowi;
  3. Manifestacyjnie (choć zgodnie z przepisami) sprawdził mnie w policyjnej bazie danych, przez tzw. „stację”;
  4. Nie zareagował, kiedy przedstawiałem swoją wersję (a ma obowiązek rozeznać, porównać zdanie dwóch stron), nie zareagował na mój protest, kiedy strażak podsunął protokół do podpisania niezorientowanej osobie (córce);
  5. Na odchodnem, już na schodach, wychodząc w komitywie z A. Cegielskim, zapowiedział, że „sprawę rozstrzygnie niezawistny sąd” (tak powiedział, „niezawistny”): jako, że jeżeli nawet cokolwiek narozrabiałem, nadawało się to co najwyżej na pogrożenie palcem i uwagę „żeby mi to było ostatni raz” – spowodował że pełen najczarniejszych obaw natychmiast pobiegłem na posterunek policji i dałem się przebadać na alkohol, a kiedy odmówiono mi przyjęcia zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, napisałem to wszystko w domu i zaniosłem z powrotem, gdzie – z trudnościami – przyjęto i pokwitowano mój dokument;
  6. Przed sądem skłamał, że Notatkę Urzędową (podstawa wszczęcia dochodzenia) sporządził tuż po służbie (czyli rano 27 czerwca): tymczasem na Notatce jest data sporządzenia i przyjęcia – 28 czerwca, a to był dzień, kiedy znano już dokumenty złożone przeze mnie na policję i do prokuratury, opisujące jego nieprofesjonalne, stronnicze działania;

 

MAŁGORZATA WITKOWSKA, POLICJANTKA (i jej nadzorujący przełożony Kamil Bakalarski)

  1. Wysłała do mnie wezwanie na przesłuchanie: termin przesłuchania był wyznaczony tak, że w niesprzyjających okolicznościach mógłbym odebrać wezwanie z poczty po tym terminie, co pojmuję jako prowokację, np. mogącą skutkować „doprowadzeniem” nie stawiającego się obywatela;
  2. Na wezwaniu stoi jak byk, że wzywa się mnie w charakterze SPRAWCY, co oznacza, że z góry znano wynik „dochodzenia”. Kiedy pojawiłem się na przesłuchanie w towarzystwie pełnomocnika (sprawca ma takie prawo) – wyjaśniła przy licznych ludziach w komisariacie, że oj, oj, nie sprawca, tylko podejrzany, a dopiero, kiedy zapytałem ją, kiedy zdążyła mi postawić zarzutu (od chwili postawienia zarzutów jest się podejrzanym) – znów poprawiła: ŚWIADEK;
  3. Podczas całego przesłuchania nie powiadomiła mnie o zamiarze skierowania sprawy do sądu, tym bardziej o tym, że będzie wnioskowała sądowy tryb nakazowy (obowiązuje on – kodeksowo – jeśli nie ma żadnych wątpliwości w sprawie, a podejrzany zgadza się na ten tryb);
  4. Nie przeprowadziła żadnego dochodzenia w sprawie, a na pewno nie przesłuchała strażaka A. Ciegielskiego i policjanta J. Gągola, podobnie nie przesłuchała żadnego innego świadka, np. sąsiadki, która oświadczyła, że wezwała straż (ja sam mam wątpliwości, że to tak się odbyło);
  5. Skierowała do sądu niemal pusty WNIOSEK O UKARANIE, nie spełniający aż 4-ch warunków kodeksowych co do formy, zawierający kłamstwo o mojej zgodzie na tryb nakazowy, zawierający poświadczenie nieprawdy o braku wątpliwości (na tym etapie sprawy sprzeczności między Notatka Urzędową a moimi zeznaniami oznaczają z mocy prawa istnienie wątpliwości);
  6. Nie powiadomiła mnie nigdy później o skierowaniu wniosku do sądu;
  7. Całość – na tym etapie – robiła wrażenie akcji „uczenia moresu podskakiewicza”, za przyzwoleniem przełożonych, w wyniku – zapewne – analizy sytuacji (znano moje dwa pisma), mogącej doprowadzić do ujawnienia niechlujstwa i rutyny osób mundurowych. Pod Wnioskiem podpisał się nadzorujący przełożony;

Zauważmy: nadal można było pouczyć mnie o tym, że strażaka należy szanować. Machina wymiaru sprawiedliwości nie musiała mnie grillować: skoro zaś to czyniła – trzeba rozumieć, że „zagięto parol” na mnie. Charakterystyczne: nikt, mimo moich wniosków,  nadal nie dociekał, czy rzeczywiście miał miejsce pożar i jak to się stało, że do doniczki wyjechał z bazy „rasowy” wóz strażacki!

 

PAWEŁ BLACHOWSKI, ASESOR, OBECNIE PROKURATOR

  1. Po przesłuchaniu policyjnym zadzwoniłem do prokuratury zapytując o losy mojego doniesienia. Asesor z ociąganiem wyznaczył mi termin przesłuchania (minęły już prawie trzy tygodnie);
  2. Podczas przesłuchania ujawnił niechcący, że w tej sprawie mają miejsce pozasłużbowe (nie odnotowane w materiałach) bezpośrednie kontakty prokuratury i policji (ten sam budynek): dysponował informacjami, których nie mógł pozyskać z innego źródła;
  3. Podczas przesłuchania nie notował moich zeznań, tylko swoją ich, skróconą wersję (czyli poświadczał nieprawdę w dokumentach!): kiedy mu na to zwróciłem uwagę, polecił mi prawidłowo formułować zdania w języku ojczystym (pozostawiam to bez komentarza);
  4. Próbował wpłynąć na moją postawę następującymi słowami: „niech pan nie myśli, że jeśli pan mówi o >podejrzeniu<, to zmniejszy pańską odpowiedzialność w razie ścigania pana za bezpodstawne oskarżanie funkcjonariuszy”;
  5. Odmówił wszczęcia śledztwa w sprawie nie przeprowadziwszy nawet postepowania wyjaśniającego, a kiedy sądowo wykazałem mu poprzez zażalenie, że nie ma racji – powierzył całość dochodzenia miejscowej policji, czyli ludziom, których w doniesieniu podejrzewałem, z których jeden jest w dodatku świadkiem oskarżenia w sprawie przeciw mnie, podejmował też później szereg działań na moją szkodę (dokumentacja);
  6. Ostatecznie całe to moje doniesienie wylądowało w koszu po umorzeniach i zażaleniach, choć np. Jakub Gągol, w sprawie przeciwko mnie, jasno przed sądem potwierdził niektóre zarzuty stawiane mu przeze mnie;

 

KRZYSZTOF KRZYŻANOWSKI, KOMENTANT KPP W GRODZISKU, jego dwaj zastępcy Wojciech Jaskólski, Andrzej Borowski:

  1. Z jednej strony „wygasili” postępowanie skargowe uruchomione moim pismem z dnia zdarzenia 26 czerwca 2011, choć były powody formalne i merytoryczne, by je przeprowadzić rzetelnie;
  2. Odmówili uwzględnienia ponowienia skargi mimo wskazania nowej okoliczności (wprowadzenia ich w błąd przez kogoś);
  3. W postępowaniu przeciwko mnie stymulowali (z pozycji kierowniczych) doprowadzenie „na skróty” do postępowania sądowego w trybie nakazowym,
  4. Wprowadzili w błąd „uspokajająco” swoich przełożonych z Komendy Stołecznej Policji zapytujących o stan sprawy po moich interwencjach;

 

SSR JOANNA HUT, PRZEWODNICZĄCA II WYDZIAŁU KARNEGO SĄDU W GRODZISKU

  1. Swoją decyzją skierowała policyjny Wniosek do rozpatrywania, nie zwróciwszy uwagi na rażące jego wady formalne, które kodeksowo nakazują cofnięcie wniosku do uzupełnienia, do ew. przeprowadzenia dochodzenia, a nawet dopuszczają odrzucenie wniosku i umorzenie sprawy;
  2. Skierowała Wniosek do postępowania nakazowego, choć w oczywisty sposób nie spełniał wymogów stawianych kodeksowo takiemu postępowaniu;
  3. Niewłaściwie nadzorowała pracę sędziego-referenta (bezpośrednio rozpatrującego sprawę), dopuszczając do wyroku, który z mocy prawa powinien być uznany za nieważny, bo oparty na złych przesłankach i uzyskany w nieprawidłowym postępowaniu;

Trzeba tu podkreślić: jeśli obywatel nie zgadza się z wyrokiem nakazowym, to kodeksowo wystarczy krótkie pismo zawierające słowo SPRZECIW i wyrok uznaje się za niebyły, sprawa zaczyna się od nowa. Tu jednak mamy dwie „wredne” okoliczności. Pierwsza to taka, że w poczuciu obywatela sprawa wcale nie zaczyna się od „opcji zerowej”, tylko broni się on przed wyrokiem już wydanym, choć ponoć niebyłym. Druga okoliczność to taka, że kiedy sprawa wraca już w trybie zwykłym, to sądzi ją kolega-koleżanka sędziego, którego wyrok podważono sprzeciwem. To skłania ku domniemaniom, że silniejsza będzie solidarność zawodowo-towarzyska niż racje sądzonego  obywatela.

 

SSR PIOTR SIERAKOWSKI – SĘDZIA-REFERENT W POSTĘPOWANIU NAKAZOWYM

  1. Wydał wyrok bez rozpoznania sprawy (nie widać śladu rozpoznania ani w dokumentacji, ani w treści wyroku czy w uzasadnieniu wyroku nakazowego), najprawdopodobniej nawet nie czytał akt, albo nie umie czytać ze zrozumieniem, co go dyskwalifikuje w zawodzie;
  2. Również nie zauważył formalnej niezgodności Wniosku z kodeksowymi wymaganiami prawa: powinno to spowodować jego pismo o niemożności wydania wyroku ze względu na brak wystarczających danych (kodeks mówi: brak podstaw sądzenia);
  3. Bezkrytycznie, zgodnie z sugestią zawartą w policyjnym Wniosku o ukaranie, przepisał z tego wniosku wprost „jak swoje” sformułowania niezgodne z prawdą i nieprawidłowo sformułowane logicznie, składniowo, jednym słowem: zadośćuczynił życzeniom policji (strażaka), nie przejmując się prawem;

Od tego momentu byłem już obywatelem skazanym: dalsza „zabawa” nie była już skupiona na dochodzeniu prawdy, tylko na utwierdzaniu lub podważaniu wyroku, który podobno już w ogóle nie istniał! Gdybym wygrał – soczystej treści nabierały moje skargi na policję i doniesienia do prokuratury, więc było mnóstwo zainteresowanych, bym nie wygrał.

 

SSR JUSTYNA LEWANDOWSKA – PIERWSZY SĘDZIA-REFERENT W POSTĘPOWANIU ZWYCZAJNYM,

  1. Hurtowo odrzucała prawidłowo złożone wnioski dowodowe, zmierzające w trzech najistotniejszych kierunkach:
  • Wyjaśnienia, czy w ogóle był pożar (jak wezwano straż, czy sytuacja na balkonie wyczerpywała znamiona pożaru, itd., itp.);
  • Wyjaśnienia prawidłowości działania A. Cegielskiego i J. Gągola;
  • Wyjaśnienia, czy są podstawy formalne-kodeksowe do sądzenia;
  1. Dopuściła do fałszerstwa w protokole z pierwszej rozprawy: jeden z dwóch zarzutów (nie wykonywanie poleceń) upadł natychmiast po słowach strażaka, że „nie wydawałem obwinionemu żadnych poleceń”, drugi z zarzutów (utrudniał) nie znalazł potwierdzenia w zeznaniach i w Notatce (mimo że wręcz teatralnie żądałem wskazania czynu karalnego), nie wymieniono ŻADNEGO CZYNU, a to jest jeden z 5 niezbędnych warunków kodeksowych zaistnienia przestępstwa-wykroczenia. Zdziwiony, że sędzia od razu nie kończy sprawy oddaleniem zarzutów, zażądałem po 3-ch dniach protokołu: okazało się, że był on „okastrowany” z istotnych słów-zeznań, a moje próby wprowadzenia jako dowodu własnych elektronicznych notatek (nagrania), zostały ostatecznie skwitowane tak: „zapytałam protokolantki, czy notowała rzetelnie, i ona to potwierdziła, co zamyka sprawę” (dpatrz: dokumentacja);
  2. Mimo, że z drobnej sprawy nieporozumienia balkonowego zrobiła się złożona prawnie „preparowana” sprawa niemal karna – wnioskowałem o wsparcie prawne i zwolnienie z rozmaitych, rosnących opłat (kopiowanie akt, itp.) - odmówiono

Polski system prawny bardzo mocno stawia na obywatelskie prawo do sprawiedliwego procesu, w tym prawo do obrony, do przedstawiania dowodów, do przesłuchiwania świadków. Co z tego, kiedy potem, w 3 dni niezbędne sędziemu do „wydrukowania” protokołu, ów protokół zmienia treść, a próby przywrócenia treści pierwotnej są obalane. Nadal dysponuję notatkami elektronicznymi, czyli nagraniem rozprawy.

 

SSR ANNA RYDZEWSKA – KOLEJNY SĘDZIA-REFERENT W POSTĘPOWANIU ZWYCZAJNYM, (Justyna Lewandowska rozchorowała się trwale)

  1. Podczas ostatniej rozprawy, zakończonej wyrokiem, akta sprawy były niekompletne, ich niemała część (akurat ta świadcząca o małej wiarygodności policjanta i strażaka) znajdowała się w tym dniu, decyzją Prokuratury, w KPP, a w materiałach nie było kopii (kodeks zabrania prowadzenia sprawy, tym bardziej wyrokowania, bez kompletu akt);
  2. Porównała na moją niekorzyść wiarygodność świadków, choć mataczyli (lub byli niepewni) co do wielkości-rozmiarów pożaru, choć strażak kłamał co do terminu wezwania policji, choć policjant potwierdził w zeznaniach swoją stronniczość podczas interwencji;
  3. Całą moją argumentację obronną skwitowała „to jest tylko linia obrony obwinionego”: tym samym sam fakt posiadania linii obrony oceniła jako okoliczność obciążającą (!), a przynajmniej zlekceważyła tę argumentację, nie zauważając, że wnosi ona do sprawy poważne wątpliwości lub bezpośrednio „przekierowuje winę” na świadków oskarżenia (!);
  4. Arbitralnie, nie mając po temu ani kwalifikacji, ani uprawnień, ani materiału dowodowego (wnioski odrzucano), oceniła, wbrew wykładni Sądu Najwyższego, że na balkonie miał miejsce pożar, a strażacy i policjanci działali prawidłowo;
  5. Nie rozpatrzyła WSZYSTKICH OKOLICZNOŚCI SPRAWY, czyli złamała jeden z podstawowych kodeksowych obowiązków sędziego, nawet sporządzając pisemne uzasadnienie wyroku nie dysponowała opisaną wyżej częścią materiałów;

Wyrokiem skazującym (o połowę niższym niż wyrok nakazowy, co też dowodzi oczywistych nieprawidłowości), sąd w Grodzisku ostatecznie zadośćuczynił małostkowej zemście strażaka i uchronił policjantów i innych sędziów od jakichkolwiek podejrzeń, że grają nieczysto. Nie mam nic przeciwko temu, że skoro policja, prokuratura i sąd współpracują na co dzień, to między nimi nawiązuje się ta nić, która pozwala porozumiewać się wpół słowa. Gorzej, jeśli w sytuacjach takich jak moja, wszyscy oni gotowi są, na ołtarzu solidarności funkcjonariuszy, poświęcić sprawiedliwość i los obywatela, nie mają sprawiedliwych odruchów tłumiących zapiekłość i niechęć, tę zwykłą, ludzką, wobec „podskakującego” i „przemądrzałego” obywatela.

Po pierwszej „zwykłej” rozprawie sądowej, kiedy zaczęły się kłopoty z protokołem, udałem się na rozmowę z PREZES SĄDU, ANNĄ SZYMACHA-ZWOLIŃSKĄ. Na jej żądanie przedstawiłem obszerną, 16-stronicową opowieść o tym, jak byle jaka sprawa zamienia się w zamaszystą i „rozwojową”. Pośród duserów i zapewnień, że jest prawidłowo, poraziła mnie ona taką oto interpretacją:

Jeśli były nieprawidłowości w akcji strażackiej, interwencji policyjnej, policyjnym Wniosku, na koniec w procedurze i wyroku nakazowym – to działa instytucja KONWALIDACJI. To jest ważna instytucja prawna: gdy obywatel lub jakiś podmiot (organizacja, firma) zadziałają w jakiejś sprawie nieprawidłowo z punktu formalnego-prawnego, ale potem prowadzone są dalsze czynności, które opierają się na akceptowanej woli rzeczywistej stron, „wybaczając” niedociągnięcia formalne – to ostatecznie uznaje się wynik całego postępowania jako ważny, mimo że rozpoczęty nieprawidłowo. Czyli prawidłowe czynności dalsze – legalizują nieprawidłowe czynności wcześniejsze.

Zastosowanie tej instytucji do przypadku, kiedy kierowani wrogą obywatelowi intencją ludzie władzy, mający strzec prawa (np. policjanci, sędziowie) – łamią to prawo, a potem, poprzez prawidłowo prowadzone dalsze czynności, ich robota jest zalegalizowana – to ja uważam tę sytuację za skandal, a sam fakt, że takie dyrdymały opowiada Prezes Sądu – za patologię ustrojową! Biorąc na logikę, nie wolno mi było złożyć prawidłowego sprzeciwu przeciw skandalicznemu wyrokowi nakazowemu, wtedy nie byłby on konwalidowany w dalszym postępowaniu! Czyli trzeba zgodzić się z wyrokiem bezprawnym, by można było go podważać! Luuuuudzieeeee!

Anna Szymacha-Zwolińska nie jest szeregowym funkcjonariuszem nawet w dość wąskim gronie sędziów sądu okręgowego (taki tytuł, awans, SSO): pełniła kierownicze funkcje w różnych placówkach, np. w ośrodku szkolącym aplikantów różnych profesji prawniczych. Sądzę, że jest mocną postacią w prawniczej „warszawce”. To mi wyjaśnia, dlaczego wiele moich zażaleń na działania sądów i prokuratur zostało oddalonych, a uzasadnienia tych oddaleń – były nie na temat (bo i tak nie przysługiwały zażalenia na te okręgowe postanowienia, więc można pisać dyrdymały). Dowody – w dokumentacji sądowej.

Nie wiem, jak ją „podejść”. Od samego początku powiada, że zgodnie z literą prawa nie ma wpływu na merytoryczne i proceduralne rozstrzygnięcia dokonywane przez niezawisłych sędziów. Ukazuje się niczym administrator, prawie woźny sądowy. Nie chce zrozumieć, że skoro otrzymuje na piśmie sygnały, że jej podwładni łamią prawo – to jako funkcjonariusz państwowy MUSI INTERWENIOWAĆ. Tak naprawdę czułem jej „rękę” od momentu naszego spotkania (też nagranego w całości). Nie twierdzę, że od początku znała sprawę i „mieszała” w niej, ale kiedy pojęła, że jakiś szmaciarz z miasta (to ja) nakrywa jej podwładnych i policjantów oraz prokuraturę na szalbierstwach – zabrała się do roboty, akurat tej, której nie powinna wykonywać, gdyby pamiętała swoje ślubowanie.

Szkoda gadać, powiem tylko o jednym. Kiedy prokuratura umorzyła śledztwo przeciw strażakowi, policjantom i sędziom – złożyłem zażalenie. I choć – w wyniku moich starań – sprawę miała prokuratura z innego miasta, to na skutek zażalenia materiały prokuratorskie wylądowały… w sądzie w Grodzisku! Wedle tzw. właściwości – wyjaśniono mi! W normalnym kraju ktoś, przeciw komu toczy się postępowanie prokuratorskie, nie może mieć wglądu w dokumentację prokuratorską, dopiero po postawieniu zarzutów lub prawomocnym umorzeniu. A tu – oskarżani przeze mnie ludzie mieli pełny wgląd w sprawę, zaś ja, który ich oskarżałem, miałem właśnie przez nich limitowany dostęp do tych akt! To jawne naruszenie zasad prawa nie przeszkadzało Pani Prezes do tego stopnia, że nawet jeśli złożyłem wniosek o przeniesienie akt do innego miasta – przez kilka miesięcy bawiła się w kotka i myszkę. Anna Szymacha-Zwolińska wielokrotnie złamała prawo, najprawdopodobniej też nieformalnie wpływała na wynik postępowań zażaleniowych i odwoławczych, tolerowała bezprawie we „własnym” sądzie i na „swoim” podwórku policyjno-prokuratorskim.

I niech mnie teraz wzywa do prokuratury, bo inaczej nie wyciągnę jej zza immunitetu, na „ubitą ziemię”. Zresztą, czy ma ona zdolność honorową?

 

/poniżej tekst, zamieszczony dziś w godzinach porannych/

Mam w swoim życiorysie okres bezpiecznej infantylności. Moje sprawy życiowe leżały w rękach Mamy, osoby zaradnej, pięknej i utalentowanej oraz ofiarnej, czego nie doceniałem, zanim nie wydoroślałem, a to nastąpiło później niż się zwykle zdarza osobnikom płci męskiej. W domu – typowym dla ogrodniczego przysiółka w latach 60-70, w gospodarce zwanej uspołecznioną – nasza czwórka pacholąt zajmowała się wojnami światowymi o pierdułki, a Mama nam robiła różne Jałty, Kongresy Wiedeńskie i Poczdamy oraz Traktaty Wersalskie i liczne „pokoje”, za pomocą skakanki (czyli ludowej odmiany „dyscypliny”) albo wieczornego śpiewania przy pracach kuchennych (kuchnia była największym pomieszczeniem w domu, tam przy kaflowym palenisku skupiało się życie rodzinne, naznaczone edukacją, folklorem i zmywaniem sterty naczyń z całego dnia).

Mam w swoim życiorysie okres szkolnego infantylizmu. Rywalizowałem o prymat z matematyki czy historii z takimi tuzami jak Tomek Muzykiewicz, Mirella Klawikowska, Zenek Grot, Zenek Stelmuk (z „polaka” czy „politykusa” nie mieli szans), zdobywałem patent żeglarza jachtowego, zaprzyjaźniałem się z Januszem Daszkowskim i Leszkiem Mielewczykiem, zakochiwałem się w Ani, Bogusi, Iwonie, a nawet w pani od polskiego, Urszuli. Robiłem karierę w harcerstwie, osiągnąwszy wszystko, co można było na szczeblu szczepu „Kormoran”, w czym zresztą kontynuowałem tradycję po starszej siostrze. Co oznaczało, że już jako 17-latek organizowałem samodzielnie (ze sztabem podobnych sobie) kilkudniowe harcerskie manewry drużyn obrony wybrzeża (HDOW), z nocnymi rywalizacjami, z dziennym strzelaniem z prawdziwego KBKaK i bieganiem w masce p-gazce po dziczy leśnej. Grałem w szkolnym kabarecie „Lebiegi”, reprezentowałem „ogólniak” w siatkówce i biegach przełajowych oraz gimnastyce przyrządowej. Uczyłem się gry na instrumentach. Doświadczałem wszystkiego, choć ani tytoń, ani alkohol, ani nic podobnego nie wciągnęło mnie w swoje czeluście.

Mam też okres poszukiwań i błędów. Wojskowa Akademia Techniczna, którą wymarzyłem sobie jeszcze w podstawówce, okazała się życiowym dramatem: co z tego, że były wyniki naukowe, sportowe i wojskowe, skoro czekała mnie kariera sfrustrowanego podporucznika „gdzieś w Polsce”, nie zaś upatrzony od dawna Instytut Elektroniki Kwantowej? Po prostu moja Mama nie była ustosunkowanym w sztabach pułkownikiem, tym bardziej generałem. Dałem upust duszy rogatej, z wojska wyszedłem już nie jako podchorąży, tylko jako wojak doświadczony 117 wartami, służbą w magazynach, artylerii, sztabach, kto wie gdzie jeszcze. Do lipcowych egzaminów pracowałem w odlewni metali nieżelaznych, potem w przedsiębiorstwie drzewiarskim. Miałem poczucie, że się poślizgnąłem życiowo, co nie przeszkadzało mi stawać się dorosłym w różnych dziedzinach. Może nawet pomagało…

Mam za sobą okres studencki, a jakże! Jako prowincjusz z zadupia, który drugą połowę lat 70-tych spędził w mundurze, przechodziłem teraz przyspieszony kurs kształcenia politycznego: takie nazwy własne i nazwiska jak KOR, Katyń, Kuroń, Michnik, TKN, Przemyk, Pyjas, Ruch, drugi obieg, Lipiński, Kołakowski – docierały do mnie, starosty roku, pnącego się aż do wice-szefa uczelnianego ZSP, jako wieści ze świata, którego wcześniej nawet we wzmiankach nie znałem. Postawiłem na ruch kół naukowych oraz na ociekające płynami monopolowymi „integratki” na warszawskim Osiedlu Przyjaźń”. W pierwszej sprawie zostałem ostatecznie – niechcianym przez „górę” – przewodniczącym ruchu ogólnokrajowego, w drugiej – znanym utracjuszem. Można było lepiej, rozsądniej, przebieglej, ale wolałem spontan i cokolwiek robiłem – szedłem „na całość” i „do upadłego”. Studentem jest się wszak raz, choć niekiedy długo…

Jako człowiek chyba już trochę dorosły i może już trochę rozumiejący – przeżyłem festiwal Solidarności i potem szok 13 Grudnia, przechodzący stopniowo w poważną refleksję nad Państwem, Ustrojem, Systemem. Jako „wybitny” aktywista ZSP stałem po stronie „wiadomej”, ale jako animator ruchu naukowego – narażałem się na okropności. Nie, nie doświadczałem represji, byłem „swój”, ale doświadczałem czegoś boleśniejszego: moje opinie stawały się „niesłyszalne”, moje inicjatywy „niepewne”, moje rozmaite starania – „ryzykowne”. Rozmaici władcy zdychającego PRL wzywali mnie do siebie i pytali, co na moich konferencjach i seminariach robią tacy i tacy (wykazywali się wiedzą dającą do myślenia). Nie dostawali odpowiedzi satysfakcjonujących. Przesadzę, ale niewiele, mówiąc: wolałbym już dostać „wp…dol” na posterunku, wylecieć z uczelni, wk…wić się ostatecznie na tych sakramenckich dziadów. Jedyny pożytek był taki, że ludzie z NSZ i Solidarności klepali mnie po plecach, a kiedy dochodziło do jakichś rozmów MY-ONI – beze mnie nie chcieli zaczynać.

Potem już przyszło najgorsze. Zaangażowałem się w tzw. nowe czasy. Z pozycji dyrektorskich współ-uruchamiałem tygle przedsiębiorczości, nawet z czasem uruchomiłem własny biznes. Początkowe sukcesy nagle „pierdnęły” po 3-ch latach, bo okazało się, że najnowszy model Państwa, Systemu i Ustroju nie dba o takie elementarne sprawy, jak uczciwość w biznesie, jak „człowiek ważniejszy niż zysk”, itd., itp. Ja zaś dbałem, co skończyło się bankructwem. Czytelniku: kiedy zechcą Cię oskubać na grube miliony w dolarach – to oskubią, choćby nie wiem co, a jeśli będziesz głupi, to za to, iż Ciebie okradli, anatema i kara spotka Ciebie, bo Ty jesteś pod ręką, a „skubańcy” – rozpływają się w mętnej rzeczywistości. Tak więc żyjąc kilka następnych lat w krańcowej nędzy (państwo, które wcześniej brało dziesiątki tysięcy podatków, nie znalazło dobrego powodu, by mnie wspomóc), miałem czas na wykorzystanie swojej wiedzy o świecie, procesach społecznych i gospodarce, by ostatecznie nabrać rozumu. I na czyny niegodne, chroniące mnie paradoksalnie przed zupełną ruiną, przed zupełnym zmeneleniem.

Dziś – ustabilizowawszy się na uspokajająco „uśrednionym” poziomie życia – należę do tych obywateli (sądzę, że obywateli prawdziwych, rzeczywistych), którzy swój stosunek do III RP mają ugruntowany, zanurzony w wiedzy czerpanej z raportów, analiz, cudzych książek, z umiejętności „czytania między wierszami” (dziękuję Losowi za tę umiejętność, wyuczoną na własnym doświadczeniu). Piszę do szuflady rozmaite opracowania, a nawet książki (ostatnio jest nadzieja, że ta książka, którą właśnie piszę – ukaże się drukiem). Ty, Czytelniku, którego od ładnych paru lat doświadczam swoimi wywodami, masz dobry przegląd tego, co ja dziś myślę, chcę, wiem. Nie musisz się ze mną zgadzać, ale dobrze, że niekiedy dotrwasz do końca notki.

Bo na końcu akurat tej notki znajdziesz oświadczenie:

DZIŚ PÓŹNYM POPOŁUDNIEM, W KOLEJNĄ ROCZNICĘ TĘPEJ, DURNEJ I BEZPRAWNEJ NAPAŚCI NA MNIE PRZEZ UKŁAD-SITWĘ-ZATRZASK LOKALNY, PODAM W UZUPEŁNIENIU TEJ NOTKI ZESTAW NAZWISK, KTÓRYCH NOSICIELE, MAJĄC ŚWIADOMOŚĆ, IŻ ŁAMIĄ PRAWO, CHOĆ SĄ FUNKCJONARIUSZAMI I URZĘDNIKAMI – ROZUMIEJĄC SIĘ BEZ SŁÓW, DZIAŁAJĄC ZGODNIE ZE SOBĄ I W NIEZGODZIE Z PRAWEM, DOPROWADZILI DO SKAZANIA MNIE I UPRAWOMOCNIENIA WYROKU, CHOĆ TO NIE JA, A ONI SPRAWILI, ŻE W OGÓLE „COŚ SIĘ STAŁO”.

Bez emocji, Czytelniku, chodziło o drobiazg balkonowy. Dymiła doniczka. Wyrok – to mała sumka grzywny. Ale nawarstwienie bezeceństwa, cynicznego „grillowania” mnie przez organy, upartego dążenia do nauczenia mnie moresu (a należałoby uczyć kogoś innego), nie zważania na to, że chodzi o pierdułkę, uczynienie ze sprawy jakiejś manifestacji siły „wymiaru sprawiedliwości”, chronienia „swoich” za cenę łamania konstytucyjnych podstaw ustroju – zasługuje na „tablicę pamiątkową”, którą już mam gotową, przytwierdzę ją za kilka godzin.

Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że tak duperelnej sprawy nie da się, w myśl prawa, poddać kasacji i podobnym zabiegom. Zbyt mała jest, przepisy odwoławcze jej nie zauważają, trzeba ją sztucznie powiększyć. Sprawcy, których dziś ogłoszę, doskonale o tym wiedzą, więc ich niektóre pisma (na które „nie przysługuje” odwołanie”), są nie na temat, liczy się że są odmowne, przeciw mnie. Ośrodkom dbającym ponoć o obywatela nie mam ochoty zawracać głowy, już pokazały, co potrafią, kiedy zbankrutowałem. A wystąpienie na drogę karno-prawną przeciw ludziom, których połowa ma immunitety – to byłby szczyt naiwności. Zatem po prostu ich obrażę (właściwie: nazwę po imieniu), po nazwisku, i poczekam, aż oni mnie podadzą do sądu. To jedyny sposób, by – poza zasięgiem ich rąk – jeszcze raz przejrzeć całe postępowanie.

Że jestem pieniacz i podskakiewicz?

Akurat! Wolę przypomnieć sobie to, co wiem od Mamy z wieczornych opowieści o życiu przy kaflowym palenisku, co wiem z życia harcerskiego, z nadętych zapisów konstytucyjnych. Inaczej wszelkie moje internetowe pisanie o wyższościach nad niższością okaże się puste.