List otwarty do Prezydenta

2010-02-18 08:48

/w czerwcu 2007 roku Jan Herman napisał list otwarty do Prezydenta (12 lat wcześniej w zupełnie zlekceważonym liście skierowanym do Głowy Państwa zrezygnował z obywatelstwa). List otwarty - mimo upływu czasu i zmiany rządów - jest jakby pisany wczoraj/

 

LIST OTWARTY

 

Jan Herman do Prezydenta RP

Warszawa 16 czerwca 2007 r.


Sz.P.
Profesor Lech Kaczyński
Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej
Warszawa

Piszę list w sprawie osobistej, o której sądzę, że staje się udziałem coraz liczniejszej zbiorowości moich ziomków, współkrajan, w liczbie gwałtownie przyrastającej do tego stopnia, że rodzi się (może już się zrodził?) fenomen patologicznego odrzucenia przez państwo całych warstw zdrowej tkanki społecznej, czyli fenomen swoistej samobójczej autodestrukcji państwa.

Nie jestem nikim godnym zauważenia na "wysokich rejestrach" państwowych, w tym sensie jestem szary i przeciętny, choć od zawsze i na zawsze aktywny publicznie: w zasadzie nie mam żadnego upoważnienia do pisania listów otwartych, ale może dlatego właśnie powinienem sobie to prawo przyswoić, uzurpować, pamiętając o rosnącej gwałtownie liczbie współkrajan w podobnym położeniu?

Nie pragnę nic załatwić dla siebie tym listem: piszę do głowy państwa obcego mi w tym sensie, że listem z 1995 roku pod ten sam adres, w poczuciu wielkiej wyrządzonej mi krzywdy i braku oczekiwanej opieki - zrezygnowałem z obywatelstwa, ustanawiając dla siebie tym samym status outsidera politycznego, mającego związek emocjonalny, sentymentalny i materialny z zamieszkiwanym krajem (Ojczyzną), ale pozostającego na uboczu w grze o udział i współtworzenie państwa, politycznej skorupy obozującej w moim rodzinnym kraju.

Pragnę jedynie zwrócić uwagę - nie czując się, co prawda, wyrazicielem jakiejś grupy społecznej, ale niewątpliwie w grupie takiej będąc - że jako mieszkaniec tego kraju (niegdyś obywatel) odczuwam coraz większy dyskomfort, a samo państwo widzę tak dalece wyalienowane wobec kraju i współtworzących owo państwo obywateli, że wręcz pozbawione legitymizacji społecznej i moralnej, zatem - zamiast rządzić (gospodarować) na mocy autorytetu i odwiecznych praw ludzkich - wymuszające swoją dyspozycję skrajnie formalnymi prerogatywami państwowymi z zastosowaniem przemocy, podstępu i paragrafów oraz janczarowych zastępów zniewolonego aparatu.

Nie do Lecha Kaczyńskiego piszę, nie do osoby, tylko do głowy państwa, do instytucji wieńczącej piramidę-pajęcznię urzędów, placówek, przepisów, norm, służb, regulaminów, kodeksów, oficjeli, "okienek dla panienek", okólników, dekretów, ustaw, rozporządzeń. Piszę do kogoś, kto z racji takiego a nie innego ulokowania w państwie ma możliwość i obowiązek nadzorować kondycję tego państwa, monitorować jego konduitę oraz jego relacje z obywatelami i z substancjalnym krajem stanowiącym jego swoiste dominium.

Piszę, że jest źle, i to źle do przesady.

Piszę, że dzisiejsze państwo polskie ciąży krajowi, obywatelom, gościom i zagranicy, z którą obcuje.

Piszę, że dzisiejsze państwo polskie samo sobie podstawiło nogę i tylko patrzeć, kiedy "wywinie orła białego"

Piszę, że ja i każdy inny nie-obywatel, zamieszkujący w Polsce lub mający z nią związki, czuje dyskomfort, że nie ma poczucia bezpieczeństwa swojego losu, jakkolwiek to rozumieć.

Piszę, że nie jest dobrą ofertą ta ostatnia, która sprowadza się do formuły: "jak ci się nie podoba, to droga wolna".

Piszę, że może być lepiej.

Jako osoba mam wszystkie te cechy, których właśnie to państwo i jego głowa serdecznie nie znosi: jestem wykształciuchem (a zarazem inteligentem w pierwszym pokoleniu, z awansu na mocy punktów za pochodzenie), podróżnikiem, wolnomyślicielem, niesterowalnym społecznikiem, luz-menem, miłośnikiem Rosji i Rosjan, Mongolii i Mongołów, Czukotki i Czukczów, wszelkich ludów zwanych niegrzecznie barbarzyńskimi, a jeszcze mam poniemieckie nazwisko, obnoszę się ze swoim sentymentem do PRL-owskiego życiorysu, jestem beneficjentem "tamtego" ustroju i na koniec po trosze artystą. A najgorsze we mnie jest to, że nijak nie potrafię się podlizywać władzy, wolę jej przypominać służebną i "logistyczną" rolę w tak zwanym systemie. Nawet mam wstręt do kandydowania w obszarze samorządu terytorialnego, który stał się już oficjalnie agendą, kolejnym przedstawieniem państwa, zbiorem jego wysuniętych placówek. Swoje bierne prawo wyborcze ostatecznie przekreśliłem rezygnacją z obywatelstwa: nawet jeśli RP w osobach urzędników nie raczyło tego gestu zauważyć, to ja sam dla siebie mam pewność, że nie jestem w roli (pod postacią) obywatela budowniczym państwa polskiego, nie stanowię jego elementarnej cegiełki. Kraj miłując jak Ojczyznę - państwa szczerze nie znoszę, jako wzajemność za jego do mnie stosunek.

Swoją drogą: nie jest dobrze, jeśli państwo odmawia obywatelowi wyboru politycznej, państwowej asocjacji, formalnego miejsca na Ziemi, adresata starań i zabiegów obywatelskich. Raz "zafiksowanego" niemowlęciem państwo uważa dożywotnio za "swojego", choćby krnąbrnego, czyli zachowuje się jak pewna wielka organizacja kościelna, która raz ochrzczonego trzyma już na zawsze za "wiernego", z krewnymi i progeniturą włącznie, no, i z dziesięciną. Rezygnacja z przynależności państwowej - o paradoksie! - wiąże się z koniecznością przejścia skomplikowanej i uciążliwej procedury administracyjno-urzędowej, a przecież właśnie to zostało odrzucone! Jakże mi poddawać się procedurom państwa, które po ciężkich doświadczeniach odrzuciło się? Czy to ma ostatecznie złamać kręgosłup? Poniżyć i stłamsić osobowość?

Swoje życie poświęciłem Ojczyźnie, Bliźnim oraz ruchowi intelektualnemu. Poświęciłem w pełnym tego słowa znaczeniu: oddałem wszystko na ten cel, jednocześnie sam ów cel wynosząc na ołtarze, ponad ołtarze. A państwo, które niegdyś było "moje" (iluż mam świadków swojego zaangażowania w umacnianie państwowości polskiej w tych niszach i enklawach, gdzie funkcjonowałem!) zawsze albo depcze mój dorobek, dzieła i zamiary, albo je okrada, albo wsysa(ło) mnie razem z moimi inicjatywami. Czasem - ogryzłszy co smakowitsze - wypluwa(ło) mnie nieoczekiwanie, do tego z pretensjami do mnie (i represjami), że ważyłem się na krytykę takiej "kultury bycia".

Może tak zwani źli ludzie mieli w tym udział, podobnie jak moja przyrodzona infantylność, ale przede wszystkim państwo polskie oskarżam o to, że długi korowód inicjatyw publicznych, pielęgnowanych i uprawianych przez mnie niczym przez troskliwego i zaangażowanego ogrodnika, zostało zdławionych, "ukaranych", w najlepszym razie wprost ukradzionych z takim oto wyjaśnieniem, że "zabrałem ci to pod swoją opiekę, iżby inny cię nie okradł, a zaprawdę sam byś sobie nie poradził".

Spotykam coraz liczniejszych podobnych sobie, przeżywających takie same "niespodzianki" i nie sądzę, że jest to przypadek: wiele wskazuje na to, że tak właśnie to państwo funkcjonuje, nie rozumiejąc, iż samo sobie szkodzi, nie tylko "maluczkim".

Państwo - niezależnie od ustroju, za to z fluktuującym natężeniem - premiuje, a nawet stymuluje kulturę pozycjonowania, obrotnego ustawiania się w wygodnych i korzystnych lokalizacjach, najgorszą z możliwych, bo nagradza ona sprytnych i cynicznych, cwanych i zręcznych, a nie tych, co czynią pięknie, dobrze i prawdziwie. Przełom po roku 1989 nic w tej sprawie nie zmienił, a nawet wyzwolił nowe pokłady "pomysłowości" na tym polu.

Grę WWW (wszystkich ze wszystkimi o wszystko) wygrywają ludzie coraz pośledniejszej próby. Lokują się przede wszystkim w obszarze polityki i w jej okolicach (zresztą, skutecznie poszerzają rubieże podporządkowane polityce, gdzie dominują kryteria obrazujące stosunek do państwa a nie przymioty powszechnie uznawane za cnoty).

W grze tej - nie chcąc wybierać między klientyzmem, serwilizmem i wilczą drapieżnością (a świętym być nie zdołałem) - przegrałem swoją karierę naukowo-zawodową (to szczegół), ale też swoje życie (tego już nie umiem zlekceważyć): dziś mogę konstatować, że albo nie umiałem się dostosować, albo system okazał się fatalny, albo zrodził się nowy, wredny fenomen generacyjny i wstąpili w szranki ludzie nowego, bardziej bezwzględnego chowu. Najprawdopodobniej jednak każdy z tych czynników zrobił swoje po trosze. Pytanie: czy państwo akurat nie powinno czuwać właśnie nad takimi (immanentnymi?) procesami, które mogą służyć lub represjonować jednostkę, zbiorowość, społeczność, kraj - i kiedy okazują się te procesy szkodliwymi - interweniować?

Żyjąc pośród wzbierającej marności i karmiąc się patologią (a nie sposób inaczej, skoro jestem publicznie aktywny), sam staję się podlecem i chodzącą patologią. Nosicielem i uosobieniem zła, brzydoty, zakłamania. To nie egzaltacja: doszedłem do tego, ze moja własna osoba zaczęła mnie brzydzić, a z tej krańcowej przecież depresji wygramoliłem się zupełnie bez pomocy państwa, nawet wbrew niemu (nikt przecież nie ma już wątpliwości, że dzisiejsze państwo polskie ani ręki podać nie umie w chwili słabości, ani nawet tej słabości zauważyć). Kiedy zaś państwo takie przypadkiem (a nie systemowo) zauważa ludzki problem - bez żenady proponuje: "spieprzaj, dziadu!".

Od 50 lat żyję pod rządami takiego właśnie państwa, w kolejnych iteracjach wciąż bardziej nielegalnego, pysznego, zachłannego, w rękach coraz to gorszych. Moje czyny coraz podlejsze, moje środowiska coraz bardziej upadłe, moje wybory coraz mniej celne, moja kartoteka coraz bardziej pękata, moje szanse coraz odleglejsze, moja satysfakcja coraz bardziej mikra.

Czy i co Pańskie - Prezydencie - państwo (u)czyni(ło), abyśmy ja i moje pokolenie, moje dzieci i ich pokolenia - boć nie tylko garstki sukcesorów - na powrót się uśmiechnęli, rozjaśnili serca i dusze, czerpali radość z codzienności, tworzyli bez przeszkód dzieła na swoją chwałę i pożytek powszechny?

Nic. Nic! NIC!

Odrzucam takie państwo, wciąż bardziej rozpaczliwie odeń uciekam i bronię się przed jego rosnącą, wszędobylską nachalnością. W tym kontredansie staję się w gruncie rzeczy apatycznym pacjentem, nienawidzącym w sobie atrap (tak, dziś już atrap!) społecznictwa, wiary w przyszłość, pracy dobra tworzącej, sprawczej mocy mojej woli, podmiotowości suwerenna, entuzjazmu do wszystkiego tego, co jeszcze niedawno ceniłem i ja, i moja Matka, i bliscy, i grupa towarzyska, władzy nijakiej nie dzierżąca, za to pion trzymająca dzielnie, ideowy i moralny.

Dlaczego mnie - do niedawna moje - państwo wpędza w ustawiczny konflikt sumienia, premiuje we mnie cynicznego i wyrachowanego lizusa i karierołapa, tępi obywatela? Kiedy państwo daje obowiązki i do nich przymusza - to gdzież - u diaska - możliwość wywiązania się z obowiązków? Tylko marni gangsterkowie, przybazarowa tłuszcza niskiej konduity, po rosyjsku "rekiet", łupią haracz nie bacząc na to, czy "pobierają" stawkę realną, pozwalającą przeżyć do następnej raty. Porządni zbóje szacują, na co stać delikwenta i miarkują swoje pożądanie. To co, mam wyżej cenić rekiet niż państwo i jego urzędy?

A jeszcze - dla mnie to oczywistość - jeśli państwo coś chce ode mnie, to powinno wyłożyć w partnerskiej ofercie swój wybór "towaru" dla mnie, aby transakcja czy szersza, trwalsza umowa nie była jednostronna. Abym poczuł, że to państwo wsłuchuje się we mnie, próbuje mnie odgadnąć i zaspokoić, a nie tylko oskubać. Taka jest legitymizacja przymusu państwowego i prawa oficjeli oraz służb do występowania w moim imieniu przeciwko mnie! Takie jest uzasadnienie podatku, czy jak go zwał!

Prawa i swobody oraz komplementy - wszystko to obficie uchwalane i ogłaszane - nic nie są warte, jeśli dystrybuowane są tendencyjnie, "po uważaniu", między "swemi": wtedy szybko okazują się swoim przeciwieństwem, dobrym powodem dla uciemiężenia i poniżenia. W Polsce od lat zaostrzane są nierówności i dyskryminacje, a Polacy coraz częściej i we wciąż większym stopniu, z coraz liczniejszych powodów wstydzą się za granicą tego państwa (i jego głowy oraz innych prominentów). Powróciły ze zdwojoną szyderczą mocą instytucje więźnia politycznego, rujnującego życiorysy aresztu prewencyjnego i zbrodni sądowej. Oczywiście, głowa zaprzeczy! Ale wobec tego niechże głowa zdecyduje, jaki wzorzec kulturowo-cywilizacyjny jest przewidziany tu-teraz dla państwa (oraz dla szanownych państwa): kraj wedle wszelkich znaków wybrał tzw. Zachód, oswajany i przyswajany z należną czcią i estymą oraz łaknieniem, a państwo dziwnie tu odstaje, zdaje się ociągać z wyborem, żałować już poczynionych kroków, kombinuje, niemrawe jest w tym i ociężałe, jakby zupełnie dobrze mu było w koleinach ustroju, podobno z kretesem wykarczowanego! Jakby dwie dusze miało, pozostające w rozterce: jednej nowe smakuje, inna popróbować rada tego co już było...

Model społeczny nam (nie)miłościwie panujący, wszechobecne więzi międzyludzkie - noszą cechy patrymonializmu, wypracowanego we "wsiej" słowiańszczyźnie, ale pokrywająca je i "porządkująca" formuła polityczna - to satrapia radzieckiego chowu, w najgorszym rozumieniu tego słowa, pozostająca poza wolą zbiorową i wbrew niej pielęgnowana pieczołowicie, z kontrasygnatą kolegialną wszelkiego władczego i "górnego" działania, z "bezpiecznikami" w postaci teczek i opieczętowanych "kwitów", przygotowywanymi na gorsze czasy, kiedy kadencja los satrapy odmieni.

Polska - poza wyjątkami - upodabnia się do orientalnego bazaru w najgorszym jego wydaniu: riaba pstrokacizna, zgiełk, jarmarczna jakość, chaos i nierazbiericha, przestępczość głodnych, machinacje sytych, pozerstwo, kłótliwość, skrajny egoizm i jeszcze bardziej skrajna krótkowzroczność, nieprofesjonalizm na każdym "odcinku" zajmowanym przez ośrodki władzy, władcze, władyków (właściwe podkreślić).

Wszystkie cnoty i dostatki budżetu/gospodarki występują tu pod postacią a'rebours: pełne półki ale towarów niedostępnych ekonomicznie, zatrudnienie ale na czarno czy szaro, mieszkanie ale kątem, administracja ale "sama sobie przeciw petentom", pracowitość ale markowana, prawdomówność ale inaczej, solidarność ale tylko w ramach koterii, kompetencja ale w sprawach "dla siebie", dostęp do dóbr dziedzictwa zbiorowego/wspólnego ale dla wybranych, sprawiedliwość ale sterowana, wychowanie ale tylko pod postacią "formowania", edukacja ale tylko jako "produkcja" absolwentów, przejrzystość ale "matowa", klarowność ale "zawiesista", łatwość procedur ale dawkowana. Wszystko jest, ale jakoby niczego nie było. Można się tym pochwalić, jak niegdyś wzorcowym PGR-em, cepeliowskim artystą czy przodownikiem pracy - ale kraj z tego nie ma pożytku, co najwyżej udrękę i szyderstwo.

Szanowny Panie Prezydencie!

W Pańskiej przytomności ja - obywatel z postawy i temperamentu oraz przypisania, za to nie z osobistego, emocjonalnego stosunku do państwa - wzywam swoich ziomków, współkrajan: każdy, kto z urodzenia lub wyboru uczestniczy w życiu kraju, jest i niech pozostanie suwerenem z prawem autoryzowania i rozliczania państwa w każdym jego przejawie, pod każdą postacią. Niech Pan, Panie Prezydencie, wspiera inicjatywy obywatelskie i dba o obywateli, aby pańskie państwo nie zeszło na psy, aby dziadziejący naród Panu nie "spieprzył" za granicę lub w ramach wewnętrznej, apatycznej emigracji.

Nie dlatego apeluję, abym państwo to ukochał, jeno stąd, że durne, wredne, bezradne i rozklekotane państwo, wykastrowane z niemal wszystkich prerogatyw, prężące muskuły w ostatnich enklawach - zwyczajnie mnie uwiera, a przy tym widzę, że takich jak ja masa rośnie.

Oto słowo moje Panu dane


Jan Herman