Legislacyjna reguła 100

2012-02-24 05:50

 

Nieznajomość prawa szkodzi – z niekłamaną satysfakcją powtarzają prokuratorzy i policjanci osobom, przyłapanym na tym, że coś tam przekraczają, choć nawet o tym nie wiedzą.

 

Ignorantia iuris nocet – to jedna z podstawowych zasad prawa, wywodząca się z prawa rzymskiego, pokrewna do Ignorantia legis non excusat. Zgodnie z nią, nie można zasłaniać się nieznajomością normy prawnej. W praktyce wyraża się ona tym, że nikt nie może podnosić, iż zachował się niezgodnie z normą dlatego, że nie wiedział o jej istnieniu (cytuję Pedię). Dla poprawnego stosowania tej zasady konieczne jest, aby wszystkie akty prawne były publikowane w sposób umożliwiający każdemu zapoznanie się z nimi (w Polsce jest to realizowane poprzez obowiązek publikacji powszechnie obowiązujących źródeł prawa w Dzienniku Ustaw, a pozostałych aktów w Monitorze Polskim).

 

Ustawodawca szyderczo zakłada, że obywatel – zarówno ten łotrzykowaty jak też ów prawy i porządny – nie ma lepszych zajęć, tylko dzień-w-dzień śledzić poczynania Sejmu i urzędów rozmaitych w dziedzinie radosnego tworzenia prawa. Kto ma wyobraźnię ten wie, że nie było, nie ma i nie będzie takiego prawnika, czyli profesjonalisty, który znałby, a choćby orientował się w całości systemu prawnego. Skoro profesjonaliści są tak „kulawi” – co dopiero mówić o szarakach?

 

DYGRESJA: całkiem niedawno, we własnym interesie, wykryłem poważną różnicę w definicji POŻARU podanej przez Sąd Najwyższy wobec definicji obowiązującej w Państwowej Straży Pożarnej, opartej na Rozporządzeniu Ministra (SWiA), które to rozporządzenie już nie obowiązuje i nie zastąpiono tamtejszej, zniesionej definicji – inną. Wniosek: 90% tzw. akcji gaśniczych-ratowniczych wszczynanych przez PSP nie ma uzasadnienia prawnego! A przecież podczas takiej akcji zawieszeniu podlega wiele praw obywatelskich i majątkowych poszczególnych obywateli! Może dla kogoś nie jest to problem… KONIEC DYGRESJI

 

Zasada przytoczona powyżej jest więc obiektywnie narzędziem opresji wobec obywateli, pułapką na nich, stosowaną wybiórczo, a przewiny na tej podstawie oceniane są wedle uznania. Chyba że…

 

Jakiś czas temu – dość dawno – zgłosiłem postulat legislacyjnej „reguły 100”. Umiem sobie bowiem wyobrazić, że całe prawo „mieści się” w 100 ustawach. Cały obszar Kultury i życia artystycznego – w jednym grubym tomisku z przepisami w jakimś ludzkim porządku, ze spisem treści i komentarzem Trybunału Konstytucyjnego, z listą adekwatnych interpretacji Sądu Najwyższego. Ochrona Środowiska – też. Sprawy Rodzinne – w następnym. Przedsiębiorczość – w kolejnym. Przestępczość – jak wyżej. Aż do wyczerpania tematyki. Kilkanaście ustaw byłoby „porządkowych”, wprowadzałoby ogólne reguły stosowania prawa, relacje między ustawami „branżowo-dziedzinowymi”.

Wyobrażam też sobie, że pokrywające się fragmenty aktów prawnych byłyby „kodowane” identycznie (na znanej zasadzie: przepisy „takie i takie” innej ustawy – stosuje się odpowiednio). Ileż sprzeczności udałoby się uniknąć!

 

„Ustawa o zmianie warunków stosowania ustawy w związku z ustawą…” - takie sformułowania powinny po prostu zniknąć z materiałów, poselskich, tzw. druków sejmowych.

 

Do każdej ustawy mogłoby obowiązywać co najwyżej 100 dokumentów wykonawczych. Raz na 3 lata dokonywany byłby audyt-przegląd, który eliminowałby przepisy „nieświeże” lub zbędne w konkretnych historycznych okolicznościach.

 

Podobnie w obszarze tzw. Samorządu Terytorialnego.

 

UWAGA! Przy każdej ustawie obowiązkowym załącznikiem powinna być lista aktów prawnych niższego rządu aktualnie obowiązujących, podanych w tzw. tekście jednolitym. Do tego zawartość archiwum dokumentów zdezaktualizowanych, niekiedy potrzebnych dla porównań przed sądami. Każdy uprawniony organ, który „dokłada” coś do systemu prawnego – ma obowiązek zgłosić „swój” dokument do tej listy i albo zdoła go umieścić, albo ów dokument nie obowiązuje!

 

Śmiem twierdzić, że w takiej sytuacji obywatel – nawet ten słabo rozumiejący prawo – byłby w znacznie lepszej sytuacji niż obecnie.

 

UWAGA po raz drugi! Możliwie często konkretne artykuły ustaw powinny w jakiś specjalnie wyróżniony sposób odwoływać się do artykułów Konstytucji. Powód tego postulatu jest zrozumiały: legislatura powinna w całości wywodzić się od Konstytucji, zgodność prawa z Ustawą Zasadniczą powinna być sprawdzana nie przy każdej okazji (dając Trybunałom i Sądom powód do rozmaitych interpretacji), tylko w szczególnie ważkich okolicznościach.

 

Tak skonstruowane prawo uznałbym za „prawo dla obywateli”, nawet jeśli byłoby surowe. Bo zabezpieczony byłbym przed tym, że w jakimś sporze konkurent albo stróż prawa czy sąd wyciągnie mi zza pazuchy przepis, o którego istnieniu nie wiedziałem i w praktyce nie mogłem wiedzieć. A właśnie takie zaskoczenia i manipulacje między-przepisowe są niemal pełnią treści rozpraw sądowych.

 

Z tak skonstruowanego też prawa możnaby podążać dalej, ku jego uproszczeniu i „odchudzeniu. O wykastrowaniu rzeczywistości publicznej z prawa „powielaczowego” już nawet nie wspominam.

 

W przypadku przystąpienia Państwa (w imieniu obywateli, czyli z upoważnieniem w konkretnej sprawie) do jakiegoś paktu międzypaństwowego (np. UE lub ACTA, takich „numerów” jest pokaźna liczba), albo w przypadku wyłączeń spod prawa (np. enklawa objęta tajemnicą państwową czy immunitetem), albo wyższość reguł FIFA (piłkarstwo) nad polskim prawem – powinno to być akcentowane w konkretnych POLSKICH aktach prawnych. I zawsze powinno być związane z jawną polityką kadrową (osoby zatrudniane w tych miejscach przestrzeni publicznej powinny być „jawne do spodu”).

 

Nie jest prawdą, że proponowane tu rozwiązanie jest utopią, że stoją na jego drodze niezliczone, niepokonywalne przeszkody. W moim przekonaniu jest koniecznością.