Lech, Czech i Rus. Albo Helmut, Robert i Ivan

2015-03-18 15:40

 

Legendę o trzech braciach Słowianach zna każdy, kto był dzieckiem kilkadziesiąt lat temu, bo głosiły ja nie tylko babcie przy piecu po kolacji, ale i szkoły oraz domy kultury. Oto jedna z jej wersji:

W dawnym wieku Słowiańskie plemiona, żyły w dobrobycie i zgodzie ze sobą, zamieszkując dalekie kraje. Na ich czele stali, mężni bracia: Lech, Czech i Rus. Władcy Ci byli zarówno mężni w boju jak i mądrzy we władzy. Poddani wiedli wspaniałe życie, cisząc się dobrobytem jaki nastał za panowania trzech braci. Słowiańskie plemiona szybko zaludniły obszar, którym rządzili, tak, że zaczęli obawiać się głodu.

Z tej to przyczyny bracia zwołali naradę, na której nie zabrakło ich rodziny i przyjaciół. Pomysł władców nie przekonywał ludzi, jednak zważając na trudną sytuację, postanowiono opuścić tą krainę i poszukać odpowiedniego miejsca do osiedlenia się. Kilka dni trwały przygotowania do wyprawy. Nie można było jednak długo tego odwlekać, i tak wszystkie rodziny opuściły swoje dotychczasowe domy wyruszając w nieznane krainy.  Zarówno młode kobiety z dziećmi jak i starcy jechali na wozach by nie opóźniać marszu. Z przodu i z tyłu  wielkiego orszaku jechali zbrojni, aby móc chronić ludność i ich dobytki. Nieznane krainy często budziły w ludziach strach. Podróż przez ciemne gąszcze, gdzie czają się różne stwory nie należy do najbezpieczniejszych.

Podróż nie była lekka, często napotykano rzeki, które spowalniały wędrujący naród. Co jakiś czas zbrojni wykazywali się zręcznością, odganiając stada wilków i broniąc ludzi przed dzikimi plemionami. Mimo lęków i trudów podróży Słowianiepokładali nadzieje i wierzyli w mądrość swoich królów. Przez całą podróż gorliwie modlili się do swoich bóstw o bezpieczne dotarcie do celu. Mijały tygodnie, aż wreszcie Słowianie ujrzeli wielkie obszary żyznych równin. Liczne rzeki przecinające teren mieniły się w słońcu. Gdy nadszedł czas postoju Rus przemówił do swych braci:

- Ludzie moi są już zmęczeni trudami tych poszukiwań. Wiem, że tutaj będzie nam dobrze, tu właśnie będzie nasza osada. Na tych równinach powstaną nasze domostwa.

Czech i Lech pożegnali  się z bratem, składając przy tym obietnice, że jeszcze się spotkają. Pozostali bracia ruszyli w stronę słońca, które akurat było w zenicie. Wybrali tę drogę ze względu na Czecha, który lubił  promienie słoneczne i ich ciepło. Podróżowali wiele dni, aż ich oczom ukazały się wielkie góry. Tam też rozbili obóz. Czech spoglądał z podziwem na wysokie góry i rzekł do brata:

- Ukochałem ciepło słońca, gdzie będę mógł być bliżej niego, jak nie na tak wysokich górach? Ziemi są tu żyzne. Więc dalej bracie musisz podążać sam, ja i mój lud osiedlimy się tutaj.

Lech wiedział, że musi dalej szukać miejsca dla swego ludu, jednak trudno było rozstawać mu się z bratem. Nadszedł w końcu dzień w którym pożegnał Czecha, zanim jednak odjechał w swoim kierunku przypomniał bratu o złożonej przez trzech braci przysiędze, że jeszcze się spotkają. I tak Lech ruszył w drogę. Po wielu dniach marszu gdy rozbijano obóz, Lech rozglądał się uważnie po całej okolicy. Spodobał mu się widok rzek w których było mnóstwo ryb, lasy w których było dużo zwierzyny i żyzne ziemie, które pozazdrościli by mu bracia. Spoglądając na swój lud widział zmęczenie i wyczerpanie nieustanną podróżą. Postanowił więc przemówić:

- To koniec naszej podróży.  Tu zbudujemy naszą osadę. W głębi duszy mam pewność , że to jest nasze miejsce i tu powinniśmy pozostać.

/źródło: Polska Tradycja, strona internetowa/

 

*             *             *

Dziś nie każdemu z Rusem po drodze, bo podobno bije i okrada bliższych i dalszych krewnych, a chuligani po całym świecie. Czech za to roztropny jest, a i dowcipu mu nie brak. Tylko Lech, utracjusz, mając wiele, woli hulanki i swawole, rozpustę i lenistwo, a lud jego taki sam zasię. Przeto wszystko przepadło.

Tym łacniej inną legendę przyjmuje się nad Wisłą.

 

*             *             *

Oto spotkali się w zajeździe, a może w karczmie Helmut, Robert i Ivan. Dwaj pierwsi blisko spokrewnieni, trzeci zaś z wizytą w europejskich stronach.

Helmut – to wzór gospodarza, choć powolny był bowiem, miarkował słowa i czyny, to jednak krok po kroku osiągał cele, rósł w dostatek i siłę, growadził poważanie dla siebie i owoców swojej pracy. Zdarzały mu się ataki szaleństwa, jak w latach 30/40 XX wieku, ale potrafił się z tego otrząsnąć i zawsze wyrastał ponad innych solidnością, zmysłem praktycznym i mądrością oraz sztukami artystycznymi. Kraj Helmuta rozkwitał, imponował dobrodziejstwami i dostatkiem, pleniły się tam i wynalazki, i umysły, i umiłowanie dobrej roboty.

Robert był zaś awanturnikiem, szukał zwady, spoglądał za horyzonty, nie był w stanie usiedzieć na miejscu. Aż któregoś dnia – zebrawszy podobnych sobie – wybrał się za morze, na ziemie, które wcześniej odkrył kuzyn Sancho i sąsiad Giacomo. Tam zasłynął z piekielnych rzezi, podstępów i tryumfalnych zwycięstw, za pomocą których objął w posiadanie cały niemal kontynent, tam zaś każdemu (poza autochtonami i sprowadzonymi Murzynami) – pozwalał robić wszystko, przez co kraj sie bogacił, a on nadal szuka zwady po świecie, po dziś dzień.

Ivan rzadko był zadowolony ze swojego kraju, nie lubił zbytnio współ-krajan i pobratymców, gardził siermiężnością, która czyniła, że jego kraj i rodzeństwo odstawali od Europy. Dlatego przybył tu z wizyta studyjną, podglądać i uczyć się, aby potem, przyswoiwszy sobie sprawy techniczne, budowlane i organizacyjne, przyswoiwszy sobie dokonania w zakresie kultury i dziedzictwo – wrócić do siebie z takim bagażem, jaki tylko zdoła udźwignąć, tyle że jego rodacy przyjęli te dary w taki sposób, że je szybko przemienili na swoją modłę, z czego wyszło dużo różności.

Helmut, Robert i Ivan złączeni byli jedną myślą: że są we wszystkim najlepsi i zawsze powinni być pierwsi, a także jednym marzeniem: żeby świat padł im do stóp. Tyle, że każdy tak myślał z osobna, o sobie, więc nie zawsze pozostawali w przyjaźni zawartej w owej karczmie. Ich przyjaźń – jak powiedzieliby potomkowie Lecha – była szorstka. Z takiej przyjaźni niewiele wynikało.

Pierwszy zaczął bankrutować Ivan. Kiedy się nie szanuje tego co się ma, kiedy poddanych źle się traktuje, kiedy biurokracja zabija wszelką ludzką przedsiębiorczość biznesową, naukową, artystyczną, społecznikowską, kiedy w każdym obywatelu szuka się jakiejś winy, zanim ją popełni – to nie sposób oczekiwać, że kraj będzie obfity i dostatni: raczej każdy będzie w nim oczekiwał, że władza coś wymyśli, poda, zaopatrzy. A ile władza może, jeśli umie tylko oskarżać i poganiać? W dodatku władza bardziej pilnowała swojej pozycji w obozie krajów, które poszły śladem kraju Ivana, też nie zawsze dobrowolnie. Jak tu nadążać ze zbrojeniami, kiedy nawet nie ma co do garka włożyć? Koszty zatem polityki imperialnej zjadły pomyslność Ivana. I bronił sie Ivan, stawiając na rabunkową eksploatacje zasobów swojej przebogatej ziemi, a także na projekty imperialne. Ludność nadal musiała sobie radzić sama, a to źle wróży.

Drugi zaczął bankrutować Robert. Przyczyna właściwie taka sama: najpierw najdziksze zbrojenia i interwencje w sprawy krajów leżących właściwie na końcu świata, potem wszechwładny aparat inwigilacji, propagandy, legitymizacji rządu – a na końcu ludzkie prawa, obywatelskie prawa, ludzkie potrzeby. Wszystko stało pod kontrolą biurokracji, a nad nią jeszcze czuwała finansjera, skłonna zresztą do rozmaitych kugli i podstępów, co kryzys za kryzysem przynosiło. Aż jeden kryzys dopiekł do żywego: suma nawisu, a może niedoboru, a może po prostu nieuczciwych transakcji, przekroczyła w kraju Roberta sumę realnych dochodów całego świata. Wreszcie ktoś pojął: finansjera w komitywie z biurokracją, a ta w komitywie z soldateską – spowodowali ręka-w-rękę taki kryzys, z którego musiał wyciągać Roberta cały świat. Po kilku latach jednak okazało się – że nawis-niedobór powrócił do swojego pierwotnego, fatalnego stanu, nawet go przekroczył.

Helmuta utrapienia mają inny wymiar. Poniósł olbrzymie koszty powrotu do macierzy swoich ziem wschodnich. Jeszcze większe koszty poniósł w związku z integrowaniem ziem sąsiadujących, oferując sąsiadom właściwie to co sam posiadał: podobny standard życia, stabilizację gospodarczą, demokrację i poszanowanie dla człowieka i obywatela, na koniec pielęgnowanie setek odrębności kulturowych. Z grubsza wypełniał swoje zobowiązania, ale ci, z którymi dzielił się majątkiem i decyzjami – nie zawsze dobre mieli intencje. Każdy zagarniał ku sobie rozmaite fundusze i inwestycje oraz projekty, ale potem próbował gospodarzyć na tym po swojemu (demokracja wszak ma swoje prawa), co czyniło całą spółkę eklektyczną i niesterowalną. Co zaś może Helmut zrobić, skoro mu się udziałowcy przedsięwzięcia gotowi zbiesić i rozbisurmanić!?! Helmut zaczął czynić odwrotnie do swoich deklaracji: kreował nierówności, unikał demokracji, ograniczał innowacyjność, popadał w biurokratyzm.

Niełatwo jest stać nad przepaścią, kiedy wokół miotają się burze z błyskawicami, a własny lud odmawia posłuszeństwa, przynajmniej zaufania. Kryzysy maja to do siebie, ze nikt nie jest do nich przygotowany, a pokora i samopomocowa jedność łatwo w takich sytuacjach przekształcaja się w formułę „ratuj się kto może”, z doklejonymi pretensjami wszystkich do wszystkich.

Ostatnie doniesienia są takiej treści, że Helmut, Robert i Ivan zupełnie się dogadać nie umieją, a poszło o spory kawał pięknej ziemi, żyznej na powierzchni, złotodajnej pod skorupą, leżącej nad jeszcze piękniejszym i gościnnym morzem, zamieszkiwanej przez dobrych ludzi, o których dotąd nikt nie dbał. O tę ziemię szarpie się Robert z Ivanem, a Helmut, który ją zresztą sprowokował, nie znajduje rozwiązania, choć wydaje się najstateczniejszy z nich, zresztą, reprezentowany jest przez rozważną chrześcijankę.

Patrzą na to wszystko skośnoocy sąsiedzi spoza rzek, patrzą miedzianoskórzy obserwatorzy spoza rzek, patrzą mieszkańcy pustyń bliskowschodnich i patrzą sąsiedzi zza oceanu, zwani łacinnikami. Nie widać w tym patrzeniu współczucia czy chęci niesienia pomocy: wszak wszyscy trzej i ich zastępy – drenowali cały świat w poczuciu, że są siłą przewodnią Ludzkości, że mają jedynie oni prawo czynienia Historii. Teraz, kiedy im się noga powinęła, kiedy ze sobą nie umieją się dogadać – zachowują się jak każe chińska mądrość: kiedy wystarczająco długo obserwujesz nurt rzeki – zawsze doczekasz się, aż truchło twego wroga nią popłynie.

 

*             *             *

Nie wszystkie legendy się dobrze kończą, i nie wszystkie mówią o bohaterach...