Kurtyna postrzegania

2013-07-26 07:34

 

Dlaczego – mimo oczywistych faktów – dzierżyciele uniwersytetów długo palili na stosach tych, którzy głosili heliocentryczność Naszej Galaktyki? Dlaczego upierano się, że Ziemia jest płaska, choć wszystko wskazywało na to, że jest kulista? Dlaczego zgwałcona, skazana, ułaskawiona Norweżka będzie nosić w sobie poczucie krzywdy, choć – będąc gościem w Arabii – łamała wszelkie reguły panujących tam obyczajów i praw, a do tego robiła wiele, by ją widziano jako wyuzdaną prowokatorkę? Dlaczego biznesmen, mimo oczywistości, nie przyjmuje do wiadomości swojego bankructwa, tylko sam siebie zwodzi, że znalazł się w chwilowych trudnościach, przez co błędnie lokuje swoje kurczące się aktywa?

Odpowiedź: bo przyjęcie do wiadomości tego, co oczywiste, a co było wcześniej nieznane – burzy ład (intelektualny, społeczny, polityczny, a nawet gospodarczy), w jakim już wszyscy się okopali, znaleźli swoje miejsce, realizują swoje sposoby na życie. Trudno jest to porzucić.

Najbardziej mnie śmieszy oczywista głupota Marksa, który porządkując rozmaite cywilizacje raczył wszystko, co „za Uralem” nazwać „cywilizacją azjatycką, pokazując swoją ignorancję spotęgowaną do sześcianu. Zauważmy, że to on pysznił się otwartością głowy na nowe racje: w II z Tez o Feuerbachu pisze: Der Streit über die Wirklichkeit oder Nichtwirklichkeit eines Denkens, das sich von der Praxis isolirt, ist eine rein scholastische Frage (spór o rzeczywistość czy nierzeczywistość myślenia izolującego się od praktyki jest zagadnieniem czysto scholastycznym). Dziś wiemy, że Azja to kontynent, na którym kwitły i trwają „długowieczne” cywilizacje (ciągi i konstelacje kultur połączonych tradycją) tak bardzo różniące się od siebie, że niepodobna je traktować jako jedną, w dodatku z pejoratywnym zabarwieniem barbarzyństwa.

Podobnie śmieszy upór, z jakim Polacy obwołują się Europejczykami. Jest oczywistością, że w roku 1040, kiedy materializowała się Wielka Schizma, Polska startowała jako kraj ze świeżo zainstalowaną państwowością. Trwało tzw. bezkrólewie, Gniezno spłonęło, stolicę w 1038 przeniesiono kilkaset kilometrów na wschód (tyleż dalej od schrystianizowanej Germanii czy Czech). Zaś każdy kto choćby przez szybę zna historię Europy, rozumie, że ta cywilizacja już wtedy miała ze dwa tysiąclecia, że wzajemne obłożenie się klątwami kościołów zachodniego i Wschodniego (1054) – to swoiste podsumowanie europejskiej konstytuanty (Hellada, Imperium Romanum, Chrześcijaństwo). Potem to już Europa jedynie wchodziła w kolejne iteracje, przy czym Polska stała nieco „z kraja”, uczestniczyła czynnie w budowaniu konkurencyjnego żywiołu od Bałtyku po Morze Czarne. Ożywione kontakty z Europą (oswajające Polskę) nie oznaczają, że jesteśmy Europy współbudowniczymi. Piotr Wielki miał te kontakty bardziej ożywione, a nikt nie mówi, że był Europejczykiem. A skoro jednak tak o sobie myślimy – czeka nas wiele zdziwień, zresztą, kilka już zaliczyliśmy (np. dwie „zdrady” Europy”, w 1939 i tuż po II wojnie, nie mówiąc o rozbiorach).

Przez 25 lat polskiej Transformacji-Modernizacji panował w propagandzie (media, uniwersytety, życie polityczne) jedynie słuszny pogląd o wyższości prywatnego nad uspołecznionym, o lepszości kapitału nad samorządnością, o ucywilizowaniu Europy i Ameryki a zacofaniu Rosji, Chin czy Arabii. Oczywiste patologie, którymi eksperymentowano na Polsce (bezrobocie, bezdomność, przestępczość zorganizowana, rugowanie polskiej podmiotowości gospodarczej, zmiana globalnego „mistrza-suwerena”, spekulacje kosztem Polski w obszarze majątku i finansów) – prezentowano wciąż od nowa jako radosny powrót spod jarzma sowieckiego Polski do Europy, gdzie nas pragną, szanują i wzywają do wspólnej biesiady.

Nikt nie zdołał wystarczająco rozsunąć naszej rodzimej, ojczyźnianej kotary postrzegania, choć poważnych głosów krytyki nie brakowało (vide: głosy przeciw pakietowi Balcerowicza w Parlamencie – Bugaj, Modzelewski, Małachowski): krytyk systemu-ustroju zaprowadzanego szokiem, siłą i tupetem w Polsce uchodził za „pojeba” zarówno na lewicy, jak też na prawicy, a niekiedy w kręgach konserwatywnych. Wymienionym obelżywym słowem traktowano też mnie, choć mam wrażenie, że moja krytyka porządku konstytucyjnego czy gospodarczego Polski po 1989 roku nie jest podszyta emocjami, raczej przytaczam systemowe argumenty.

Zatem – skoro teraz widzimy, że coś się zmienia (np. w mediach) – to nie jest nasza samoistna zasługa, tylko wynik poważnych tąpnięć i postępującego bezhołowia, widocznej bezradności rządu, który – jak kilka poprzednich – parł ku rozwiązaniom suicydalnym, popychał Kraj i Ludność ku przepaściom. Samo się rozsunęło, bo konstrukcja krzywieje. Zanikają „same z siebie” racje, dla których „ludzie sukcesu” biznesowego, politycznego, naukowego, medialnego upierali się, że Polska jest płaska jak niegdyś Ziemia, i że Polska zielonowyspowo staje przykładem dla Europy. Zanikają? Walą się te racje, nie ma już czym ich karmić, kurczą się możliwości bezczelnego drenowania Kraju i Ludności, , apostołowie Transformacji coraz częściej lądują „po drugiej stronie”, czyli doświadczają skutków swojego hura-optymizmu. Nakłada się na to cały nawis amoralności, lekkoduchostwa i zwykłej arogancji Władzy, która dotąd bezkarnie pławiła się w „termie”, choć tuż obok ginęli ludzie i rozklekotała się społeczna-gospodarcza spójność.

Jeszcze dziś słychać głosy: nie kracz pan, to chwilowe, Grecja i inni są temu winni. Im dłużej tacy „optymistyczni” zaklinacze będą mogli wpływać na nas – tym później przystąpimy do sanacji, zatem będzie ona dotkliwsza…

Nie jestem – tak mi się zdaje – dyżurnym krytykantem. Co ja pocznę, że wolę widzieć niedostatki, a chwalbę zostawiam tym, którzy rządzą? Ktoś musi być tym „torowym”, który na piechotę wędruje wzdłuż szlaku i melduje o odkręconych mutrach, rozkradzionych semaforach, przyrdzewiałych rozjazdach, zbutwiałych podkładach…? Ktoś w końcu musi być między pierwszymi, którzy zaglądają za kotarę postrzegania, choć – znając życie – wiem że za naprawę Rzeczpospolitej zabiorą się ci sami, którzy ją jak dotąd rujnują.