Kilka dobrych rad na Berdyczów

2018-07-28 12:56

 

Jeden z najważniejszych adresatów mojej notki „Między żarny” odpisał, zanim rozpowszechniłem tekst: „czekam na drugą część”. Przyspieszam więc pracę i dostarczam ten ważniejszy fragment, choć mógłby „ów czekający” napisać: dobre, dobre, albo: dureń jesteś, ot-co, wtedy wiedziałbym, że uważnie się zapoznał z tekstem.

Notka „Między żarny” https://publications.webnode.com/news/miedzy-zarny/ jest ostrzeżeniem dla każdego, kto choćby próbuje wziąć udział w „debacie” dwóch kół młyńskich, które od czasu pogrzebania „lewicy millerowskiej” zawładnęły społeczną wyobraźnią, w tej debacie już żaden lewicowy feromon, feromonik, feromoniątko nie znajduje punktu zaczepienia, bo wszystkie wyzdychały, choć ponoć wirusy są ponadczasowe.

Przyjęło się – i ja taktycznie to „kupuję”, że polska lewica to ta koncesjonowana (pozbierana wokół inicjatyw SLD-owskich), ta flibustierska (byłaby pospolitym ruszeniem, gdyby była „ruszeniem”), ta osobna (wyprowadzająca czerwoność na szczyty różowości) i ta „post-brzozowska” (akcentująca swoje oczytanie i w ogóle związki z ucywilizowaniem). Dwie ostatnie są dokarmiane przez wroga klasowego w roli muppeciątek, pierwsza zaś nie, bo nikt konkurencji nie dokarmia, zatem ona sama, ta koncesjonowana, wystawia czapkę ku Europie, wypinając zarazem zad na wiatry zza Wody.

Czytelnik już jasno widzi, że jedynie flibustierzy-podskakiewicze mają u mnie wzięcie, choć to narodek rozbisurmaniony, wyposażony w większą liczbę wodzusiów niż realnie działających wyznawców.

Bo dla mnie lewicowość – przeinaczająca się zresztą na naszych oczach w alterglobalizm okraszony wolontaryzmem – to niezgoda na wszelkie nierówności, niesprawiedliwości i na wszelkie reżimy legitymizujące swoje monopole i jarzma zawołaniem „porządek wszak być musi, ktoś tym musi kierować”.

I jeśli mam już wziąć udział w durnej przepychance o kto, kto jest najbardziej lewicowy w Polsce – to odpowiadam: ten, kto uważa, że samorządu nie wolno mylić z administracją terenową otoczoną kiścią przekupnych „wybierańców” i geszefciarzy pilnujących przetargów, nie wolno mylić z „procedurą-instrukcją” wyborczo-głosowaniową od „górnych” kamaryl politycznych, z wszechobecnością Państwa w domu, w miejscu pracy, w sąsiedztwie, w organizacji, w inicjatywie dobrosąsiedzkiej, we wspólnocie wzajemniczej.

A jeśli już ktoś coś musi mylić – to niech mu się kojarzy (uwaga, ustępuję z anarchizmu) z lelewelowskim „gminowładztwem” (Doroszewski: rządy sprawowane bezpośrednio przez lud w formie samorządu gminnego). Co to znaczy rządy w formie samorządu gminnego? To znaczy, że społeczność lokalna sama sobie – w wygodnym dla siebie momencie – ogłasza potrzebę wyborów, ich termin, ich swoją miejscową ordynację, redaguje listę lokalnych liderów „do kandydowania” (ludzie z zewnątrz niech robią za doradców co najwyżej), dopuszcza do wyborów tylko tych, którzy mają lokalną Swojszczyznę (pre-obywatelstwo). Sama przeprowadza te wybory i uznaje – lub nie – ich wynik.

Jak się w tym lokalna społeczność pogubi – to się nauczy, ale projekt pt. „nie dajmy obywatelom zbładzić, prowadźmy ich za rączkę” – jest projektem skazanym na totalitarność, nawet jeśli oraczami są w nim jaśnie-demokraci.

W każdej innej formule wybory – a szczególnie te nazywane samorządowymi – są zaledwie teatrem głosowań pod dyktando jakiejś – z natury obcej – hybrydy.

 

*             *             *

Ten, który „czeka na część drugą” – pełnił swego czasu funkcję dysponenta w kampanii prezydenckiej, wygranej przez kandydata, którego wspierał. Więc wie, o co chodzi, i rozumie, że te „wybory”, które nam się wmawia, już z grubsza są ugrane, nasza elektoratowi rola jest już tylko formalnością. Chyba że się trafi jakiś niepoważny, np. Ujazdowski czy Celiński.

Ale ważniejszym dlań sprawdzianem było kierowanie największym w Polsce podmiotem medialnym, który objął w wieku 37 lat, co w czasach Platona-Arystotelesa może byłoby argumentem, ale w naszych czasach oznaczało, że jest drużynnikiem, laufrem najsilniejszej wtedy kamaryli. Nie mnie oceniać jego osiągnięcia, ale użyję tej okoliczności, by moja mu odpowiedź była dorzeczna bardziej niż trzeba.

Od czasu „pierwszej prasy”, czyli pism ulotnych drukowanych na różnych powielaczach, mówiących o sprawach „sąsiednich”, czasem edukujących, czasem interweniujących – przeszliśmy obecnie do „globalnej wioski” medialnej, w której PRAWDĘ zastąpił PRZEKAZ. Różnica taka, że Przekaz rozmija się z Prawdą w 10 procentach, w 30, w 60, a może w 99 procentach. W tym sensie Przekaz przestaje być Informacją o świecie, a staje się Informacją Redakcji mającą „urabiać” Odbiorcę. I nie pomogą tu żadne Internety, telefony przenośne, kodowane e-maile. Zawsze ONI znajdą drogę do naszej wyobraźni, ciekawości, sumień.

I oto mój „pytajnik-oczekujący” zostaje szefem kombinatu medialnego. Nie chcę się mądrzyć, ale kto mnie zna, ten uwierzy: moim pierwszym ruchem byłoby przeistoczenie kombinatu z miriadę związanych „franczyzą” spółdzielni dziennikarskich, obsługiwanych przez teleinformatyczne giga-narzędzie, tak jak autostrady obsługują ruch milionów autonomicznych pojazdów.

To nie to samo, co kupowanie od „producentów” konkretnych audycji: to byłoby UDOSTĘPNIANIE możliwości, jakby to tu rzec, proliferacyjnych.

Taka „autostrada” medialna nie wmawiałaby odbiorcom żadnego Przekazu: zgadzałoby się to, na przykład, ze „standardem BBC”, a ocena Prezesa TVP przez jego przeciwników zostałaby wykastrowana z ataków o stronniczość polityczną (ideową?). Nie musiałby wtedy pisać – we własnej obronie(?) – książki.

Tak ustawiona rozgłośnia (multi-redakcyjna) sama z siebie stałaby się standardem, a rozmaite „trzecie” redakcje chętnie kupowałyby „abonament” dający przełożenie na wersje RTV, internetowe, może nawet papierowe. O ile pamiętam, w archiwach TVP SA powinny się znajdować moje uwagi na ten temat, pisane w czasach prezesowania mojego pytajnika-oczekującego. Uwagi pisane na Berdyczów.

 

*             *             *

Tak sobie w praktyce wyobrażam samorządność w przededniu – właściwie w trakcie – kampanii przed głosowaniami jesiennymi. Oczywiście, w ten sam sposób nie dałoby się potraktować Petrochemii-Orlenu czy Polskiej Miedzi – ale już Polski Cukier czy osławione hipermarkety – czemu nie?

Jeśli komuś wątek samorządności w praktyce wydaje się przydługi – to wyjaśniam: to, co zostało nazwane pierwotnie komunizmem (np. w Manifeście), to Zrzeszenie Zrzeszeń Wolnych Wytwórców. Nie Centrala Administrująca Jednostkami Za Pomocą Reżimu (CAJZPR) – tylko ZZWW. To by oznaczało, że „oddolność” górą, a „odgórność” służy „dołom”, działa wedle ich instrukcji.

Komunizm w swojej redakcji postulowanej przez tych, którzy go „wymyślili” – to przestrzeń, w której jednostka i mała grupa dojrzewa konsekwentnie do pełni obywatelstwa, czyli do rozeznania w sprawach publicznych wystarczającego, by móc bezinteresownie, bezwarunkowo czynić te sprawy lepszymi niż są. Lepszymi dla Kraju i Ludności, lepszymi dla każdej konkretnej sprawy i dla każdego człowieka. Wyposażony w podstawy obywatelstwa człowiek stara się ubogacać kraj, w którym żyje, a to bogactwo (np. rzeczone autostrady czy majątek teleinformatyczny ułatwiający proliferowanie dorobku żurnalistów) – udostępniać każdemu kto udowodni, że umie lub chce, choćby on był garbaty, źle ubrany i nie miał prawa jazdy.

Konstytucja tymczasem oznajmia w art. 104 (i w pokrewnych), w pkt 1: Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców. Czyli można naobiecywać w kampanii różne cuda-wianki, a kiedy się na to nabierze Elektorat i przychodzi zapytać „jak tam idzie realizacja obietnic” – Poseł-Władca mu macha Konstytucją, w której wołami stoi, że Elektorat to zbiorowy frajer, więc niech nie podskakuje. Polska należy do niego (Posła) i do wystawiającej go w „wyborach” kamaryli (czyż nie o to chodzi w dzisiejszej wojnie między dwiema połówkami żarna polskiego?).

Nota bene – obywatel Duda Andrzej Sebastian w swoich propozycjach referendalnych w ogóle tematu samorządności nie porusza, bo i po co. Dla dociekliwych: pytanie 2 (referendum) i 10 (struktura administracyjna) nie są pytaniami o samorządność.

A możnaby go „zażyć z lewa” choćby w tej sprawie…

 

*             *             *

Podstawą samorządności – dla mnie to równoznaczne z demokracją – jest NIEZAWISŁOŚĆ rodzin, sąsiedztw, wspólnot, stowarzyszeń, biznesów, środowisk, (sub)regionów, miast, itp. – od scentralizowanego i wzmocnionego państwowością widzi-mi-się najsilniejszych kamaryl władających Państwem lub żerujących na nim poprzez „państwa w państwie”.

To nie anarchia, tylko – w moim przekonaniu prawidłowe – rozumienie eseju „Le contrat social ou Principes du droit politique” autorstwa Jeana-Jacquesa Rousseau. Polecam tę pozycję, kto może – ten w oryginale (tłumacze tej pracy rzadko są lewicowcami)

Aby tak sprawy pojmować – trzeba, szanowna lewico koncesjonowana – trzymać się tego, co lewicowe od zarania: otóż Obywatel (Citoyen, nie mylić z Sujet-Poddany, z Resortissant-Tutejszy, z Prolétaire-Proletariusz) jest od tego, by odnalazł swoje miejsce w Społecznym Podziale Ról, żeby nie pozostawał „bez przydziału”, a przede wszystkim, by mi niektóre role, pozwalające organizacyjnie na podejmowanie decyzji, nie pomerdały się z „przydziałowym deputatem władzy”, by nie czuł się – jako kierownik – panem swoich współpracowników i zarazem beneficjentem „śmietanki” owoców wspólnego działania.

Wtedy i w biznesie niepotrzebne się staną związki zawodowe, w polityce hipokryzja, w kulturze tabu, bo wszystko stanie się rzeczywiście WSPÓLNE. Komunistyczne. Jak tu uciec od marksizmu, kolego Ryszardzie K. nieśmiertelny filarze lewicy koncesjonowanej?

Mrzonki? A o co „walczyliśmy” w Październiku, Grudniu, Czerwcu, Sierpniu i w rozmaitych innych miesiącach? Mrzonka, za którą wielu gotowych jest oddać życie lub postawić na szalę wszystko – przestaje być mrzonką, staje się najwyższą społeczną potrzebą.

 

*             *             *

Czy muszę o tym mówić komuś, kto „reprezentuje” lewicę, i prawie na pewno czuje się człowiekiem lewicy?

Wyszło że muszę.

Dowodem – casus Celińskiego, a wcześniej Ogórek czy Nowackiej. I wiele innych.

Dlaczego SLD wraz z przybudówkami nie zapyta mieszkańców Warszawy – w swobodnej, niezobowiązującej ankiecie, byle nie była „ekskluzywna” – a także innych miast „klucza prezydenckiego” – kogo widzieliby w roli Zawiadowcy, gdyby już nikogo na świecie nie było, tylko same „komuchy”? Dostałoby się trochę hejtu, ale powstałby precedens: mieszkańcy delegują kandydatów, a nie tylko wybierają z podanej odgórnie „listy przebojów”. Może inne kamaryle, nawet te największe, poczułyby się, by postąpić podobnie?

Niechby to był pierwszy krok ku obywatelskiej podmiotowości, samorządności rzeczywistej. Ale byłby to też krok w stronę rozbrykanej lewicy „flibustierskiej”, byłaby to też szansa włączenia do procesu lewicy „osobnej”.

Dlaczego koncesjonowana lewica w ogóle nie bierze udziału w wyborczej grze o Rady Osiedlowe? Czyż to nie tam się dzieją sprawy sąsiedzkie, w tym handlowe, parkingowe, komitetowe, reprywatyzacyjne, obyczajowe, deweloperskie, łapówkowe, szemrane…

 

Z „ostrożności procesowej” zapewnię, że „ciąg dalszy nastąpi”…