Karta indywidualna

2019-01-09 04:39

 

Będzie o człowieku, jego kondycji, solidaryzmie i gospodarce budżetowej. Będzie odtrutka na to, co właściwie weszło nam w wyobraźnię, wdrukowało się – i dobrze nam z tym.

Wyobraźmy sobie kogokolwiek z nas. Nieważne kogo, jakiego, skąd – byle się poruszał, dawał znak, że żyje. Biorę takiego na „warsztat” budżetowy.

Jest jasne, że każde z nas potrzebuje innego zaopatrzenia życiowego, np. inna jest oczekiwana (w rozumieniu statystycznym) struktura wydatków na niemowlę, na małysza, na ucznia, na dorastającego, na dwudziestolatka, trzydziestolatka – aż po trzeci wiek, a może jeszcze dłużej.

Można sobie wyobrazić, że każde udane narodziny oznaczają, że społeczność, w której się oto „narodził” – na przykład gmina – uruchamia dla niego konto-kartę płatniczą, np. w wysokości 50% jego „naukowo wyliczonych” potrzeb. Jego bezpośrednie środowisko-sąsiedztwo – dokłada 20%, pozostałość obciąża rodzinę (nie upieram się przy liczbach, poszczególne samorządy mogą podejmować swoje programy, zasada za to powinna być ogólna). Suma jest aktualizowana co jakiś czas: tydzień, miesiąc, kwartał, półrocze, rok. W świecie, gdzie teleinformatyka rządzi, a najbliższe otoczenie ma tzw. bezpośrednią kontrolę społeczną – nie jest to problem. Chyba że ktoś lubi problemy mnożyć.

Nazwijmy tę procedurę – IKO (indywidualna karta obywatela).

Ze źródeł wskazanych powyżej owa IKO jest powtarzalnie uzupełniana w przyjętych terminach, interwałach. Jeśli mamy do czynienia z przypadkiem szczególnym (np. inwalidztwo, trwała choroba, wypadek) – gmina interwencyjnie „dokłada”, na „oczach” społeczności sąsiedzkiej.

Zauważmy, że jak dotąd mówimy o koncepcji Minimalnego Dochodu Gwarantowanego, otwartej na podwyższanie stawki przez gminę, sąsiedztwo i rodzinę.

W pewnym wieku człowiek zaczyna pracować. Kto powiedział, że od razu na etat? Po prostu zarabia. I poprzez rozumnie wyważone odpisy dokłada do gminnej czy sąsiedzkiej Puli Dostatku. A kiedy dorośleje i naprawdę zarabia – odpisy stają się samorządowym obowiązkiem solidarystycznym. Oznacza to, że gminny fundusz wypłacający sumę IKO nie pochodzi „z centrali”, tylko jest „nasz”, społeczny.

Wyobraźmy sobie, że Karta ucznia i studenta ma rozbudowane pozycje (rubryki) edukacyjne, a karta „emeryta” ma rozbudowane pozycje opiekuńczo-letnicze. Jednym słowem, co chwilę zmienia się struktura potrzeb. Bywają też przecież zmiany nagłe. Sąsiedzi to widzą, zainteresowany lub jego najbliżsi – zgłaszają. Dlatego już wcześniej wspomniałem o stałym „redagowaniu” (aktualizacji) IKO pod okiem społeczności lokalnej. Czy ten mechanizm nie czyni nas lepszymi obywatelami, a zbiorowo – dojrzalszą społecznością-wspólnotą?

Gdyby – pomarzę – gminne Fundusze IKO wyjęte były spod mechanizmów redystrybucji urzędowej (spod mechanizmu podatek-agregowanie-dekretowanie-dotacja) – możnaby spokojnie polikwidować OPS-y i wiele podobnych instytucji-organizacji, a wraz z nimi mitręgę biurokratyczną i geszefty-patologie. Fundusze powstają i są zarządzane na poziomie lokalnym, wedle zasad powszechnych (zasad, a nie szczegółowych instrukcji), pod nadzorem społeczności sąsiedzkich.

Odpieram zarzuty o tym, że budżety gminne nie utrzymają tej koncepcji. Przecież utrzymują koncepcję dużo bardziej kosztowną, do tego wyjętą spod samorządnej, obywatelskiej kontroli bezpośredniej, czyli narażoną realnie na patologie, znane nam wszystkim z gazet, rtv oraz Internetu.

Dlaczego szkolnictwo, lecznictwo, rozmaite działania lokalne – mają wciąż od nowa ubiegać się u urzędników o to, co i tak jest finansowane z ludzkiej pracy i ofiarności? Dlaczego regulacje w tych sprawach mają powstawać w sztabach warszawskich? Ile kosztuje redystrybucja, czyli odsyłanie odpisów „w górę” i ich „przegrupowana” dystrybucja „w dół”?

Jeszcze raz podkreślam: w dobie teleinformatyki i dużo wyższych niż dawniej umiejętności „gadgetowo-manualnych” niemal każdego człowieka – zabawa w bismarckowskie fundusze centralne staje się co najmniej podejrzana o to, że budżety są obsiadane kiściami geszefciarskimi narastającymi wokół fraktalnej Nomenklatury. Na przykład zleceniobiorcami biznesowymi i pozarządowymi na koszt budżetów…

Samorządność – to wiara Państwa w Obywatela, który potrafi wiele zdziałać sam (w gronie rodzinnym, sąsiedzkim, wspólnotowym, środowiskowym, gminnym). Zwłaszcza że Państwo jako fenomen cywilizacyjny wyczerpuje już możliwość sprawnego zarządzania sprawami Kraju i Ludności bez użycia przemocy i przymusu, czyli bez zniewalania ogółu.

Nie może być tak – może jestem pi…nięty – że najpierw „góra” przechwytuje od nas wszystko co mamy lub dopiero mamy mieć, potem nie radzi sobie z nastarczeniem na to, co w większości sami sobie potrafimy nastarczyć, a kiedy pojawiają się niedostatki – wkracza „owsiakowizma” lub coś mniej łupieskiego (przyzwoitych społeczników przecież nie brakuje, ale po co ich zapał ma jedynie leczyć dziury wygenerowane w patogennej redystrybucji?).

Chyba, że wszystkie te demokracje-obywatelstwa-samorządności-rynkowości – to ściema. A sednem jest państwowe łupiestwo i trzymanie ogółu w ryzach…