Jeśli nie w pojedynkę – to jak?

2013-04-08 07:39

 

Oczywistą jest pewna prawda, która we mnie budzi najwyższy sprzeciw, ale jest silniejsza niż cokolwiek. Brzmi ona: nie wystarczy, że masz rację, musisz jeszcze ją ugrać politycznie, wtedy tę rację uznają inni, paradoksalnie nawet ci, których ona dotyczy.

Jeśli mam w jakiejś sprawie jakąś rację – to jest to Racja Obywatelska, a mówiąc „po naszemu” – przejmowanie się wszystkim co „oddolne” i głęboka troska o to, by „odgórni” nie ciemiężyli owych „oddolnych”. Rozczaruję jednak wszelkiej maści podskakiewiczów, których ja nazywam bukanierami-flibustierami, czyli korsarzami politycznymi: już dawno wyrzuciłem koktajl mołotowa z plecaka, a pośród politycznych tygli szukam tych wirów, które są najbardziej zdradliwe, bo wciągają swoje ofiary do imentu, kręcąc nimi do upojenia, zatem wydaje się owym ofiarom, że się świetnie bawią jak na karuzeli. I te wiry staram się nazywać po imieniu, a następnie wyizolować i zatrzymać. Może to też jest „zawracanie Wisły kijem”?

Pośród największych niebezpieczeństw, w które rzucamy się jakbyśmy byli „pod wpływem” albo „po użyciu”, za największe uważam wszelkie Monopole, które generują następne wiry: Wyzysk, Nierówności Społeczne, Wykluczenia, Nad-Władzę, Bankructwa. Czyli wszelką nędzę Kraju i Ludności.

Oczywiście, w moim wieku potrafię już „po nazwisku” wskazać osoby i siły (kliki, koterie, kamaryle), które wyróżniają się spośród innych cynizmem, bezczelnością, zachłannością, pogardą dla dobra wspólnego, skłonnością do szalbierstw, nosicielstwem „genu kryminalnego” i „genu aspołecznego” – ale dojrzałem już do tego, by „głównym oskarżonym” czynić procesy, a nie ludzi, którzy w nich znajdują swoje miejsce nie bacząc na cokolwiek, co jest wspólne z etyką i przyzwoitością.

W swoim życiu (a mam już nieźle „z górki”), stawiałem na kilka sił, którym przypisywałem „zdolności zbawcze”: we wczesnej młodości całkiem poważnie ufałem harcerstwu, potem „przewodniej sile”, która raz była monopartią, drugi raz okazała się solidarnościowym huraganem, potem długo poszukiwałem „pierwiastka oddolnego” w korsarstwie lewicowym i w gospodarskich instynktach ludowych, aby dziś rozumieć (może nadal błądzę), że siłą sprawcza wszelkiego dobra gospodarczego, politycznego, społecznego – tkwi w ludzkich głowach, sumieniach, sercach i duszach, te zaś wymagają ustawicznego dokarmiania Rozumem – ale niestety, idą na siano łatwizny, zamiast na treściwą paszę rzetelnej analizy i samodzielnego dochodzenia tego, co zwie się Istotą Istoty.

Tak czy owak, narzucony Krajowi i Ludności ustrój (porządek konstytucyjny) zamierzam obalać słowem i argumentacją, a swoją wątłą piąstkę chcę przyłączyć do jakiegoś mocarnego ramienia, niechby to był na przykład Spartakus, niewolnik uchodzący za szlachetnego wojownika, niezłomnego, skutecznego i zdolnego porwać innych za sobą w bój ostateczny.

I tu napotykam na zagwozdkę: ostatnim wielkim gladiatorem politycznym urodzonym w na poły barbarzyńskiej Polonii – była Solidarność. Nie można powiedzieć, że skończyła ona jak Spartakus i jego „wojna potępionych”, ale że wyprowadziła podopiecznych na manowce – to pewne. Uosobieniem tych manowców są liderzy Solidarności: Wałęsa – mimo Nobla i tytułu Mędrca – okazuje się małym pieniaczem plwającym na wszystkich, wcielonym wraz z rodziną do wojska wrogów „sprawy robotniczej”. Krzaklewski – mąż formalnie uczony – nie na próżno nosił przydomek „Ducze”, patronując przy tym z tylnego siedzenia Wielkiemu Reformatorowi, ojcu czterech wielkich klęsk reformatorskich. Śniadek okazał się spośród nich najbardziej nikczemny, więc mu oszczędzę epitetów, Duda zaś szczerze pragnie wywołać „drugą wojnę upodlonych” – i jak na razie wiąże ze sobą nadzieje wielu.

Po drugiej stronie są już tylko pienia i skowyty oraz spazmy skrajnej lewicy, która – podzielona na watahy zadymiarskie, odmawiające sobie wzajemnie prawa do przewodzenia – brną w topiel niepoważnych sporów o to, kto zdoła się ustawić na czele „oddolnego” pochodu, co oznacza, że najważniejszy z pochodów lewicowych (1 Maja) – co roku rozbity jest na kilkadziesiąt inicjatyw w całym kraju, a ich liczebność nie przekracza siły ubogich parafii.

Gdzieś pośrodku pozostają inicjatywy ludowo-patriotyczne. Stronnictwo największe staje się coraz bardziej partią graczy, ludowy wariant samoobronny kończy w niejasnych okolicznościach, jak jego charyzmatyczny wódz, a przesiąknięty procesyjną pobożnością wariant multi-parafialny gubi się w żenujących potyczkach smoleńskich, które warte byłyby mszy, gdyby nie taplały się w zajadłościach i nielogicznościach.

Doświadczając tego wszystkiego, czego dostarcza dzisiejsza rzeczywistość, a przynajmniej świadkując naocznie – trwam w przekonaniu, że dopóki coś się nie przeistoczy w nas samych, w naszych duchowych i świadomościowych trzewiach – Monopole będą sobie z nami poczynać dość dowolnie. Ostatnio należę do „religii” mówiącej o tym, że między roszczeniowym  (nie bo nie) ruchem związkowo-zawodowym a opacznie politycznym życiem partyjnym (generującym więcej patologii niż czegoś dobrego) – powinny wyrosnąć KONSTRUKTYWNE, ale NIEZAWISŁE społeczności świadome polityczne, umiejące nazwać interes „oddolny”, ustrzec się zwykłej flibustierskiej, zadymiarskiej roszczeniowości, ale nie wdać się też w sprawowanie władzy: powinny one postawić sobie jedno-jedyne zadanie, czyli zastąpienie obecnego porządku konstytucyjnego (systemu-ustroju) – porządkiem nowym, nowoczesnym, zdolnym ponieść Lud ku chwale, a Kraj ku postępowi pod każdym względem.

No, tak, tylko nie widzę. Tracę wzrok, czy instynkt?