Jakem komunista?

2013-08-24 14:09

 

Moje poglądy zwane politycznymi (a tak naprawdę ideowe) są dość dobrze rozpoznawalne dzięki blogom mojego autorstwa. Sam mam o sobie takie zdanie: samorządność, świadome obywatelstwo, wspólnotowość, demokracja, człowieczeństwo, rynkowość przeciwstawna monopolizacji, różnorodność-pluralizm, ekonomia daru zamiast ekonomia komercji, przeciw wykluczeniom, permanentne przywracanie szans.

Moi bliżsi znajomi, którzy znają jeszcze kilka innych moich „opcji” – mają ze mną kłopot, bo sformułowanie „pobożny lewak apolityczny” nie istnieje w słownikach. Ja z tym kłopotu nie mam, ale nie chcę tu zajmować przestrzeni „teorią poglądów ideowych Jaśka H.”.

Ostatnio „pozyskałem” komentatora na jednym z „salonów”, któremu puszczają nerwy za każdym razem, kiedy punktuję patologie generowane przez utopię liberalną. Wyjaśnić chyba trzeba moje przekonanie (do dyskusji), że o ile socjalizm był dotąd i jest nadal utopią ze względu na ograniczone (i nie zawsze rosnące, czasem maleją) umiejętności społeczne większości ludzi i ich związków rozmaitych, o tyle liberalizm jest utopią ze względu na założenie o tym, iż procesy społeczne, niczym wańka-wstańka, zawsze powrócą do rynkowości nawet, jeśli  pojawią się w nich zeskorupienia i nierówności zakłócające rynkowość monopolami.

Przerażę zapewne liberałów opinią, że gdyby w ludziach wrośnięte było niezbywalne samoograniczenie (umiar) oraz gdyby w tychże ludziach oczywistością było narastanie prospołecznej misji – to liberalizm niczym nie różniłby się od komunizmu. Harmonia społeczno-polityczna projektowana przez komunizm jest identyczna z tą postulowaną przez liberalizm: pełna swoboda myślenia i działania oraz zrzeszania się (jednoczenia), pełna synergia interesów ekonomicznych i politycznych, wciąż rosnąca jakość intelektualna i moralna ludzi, zwłaszcza stojących u sterów, minimalizująca się wciąż bardziej rola Państwa zdolnego do samowygaszania prerogatyw, ustawiczny postęp doczesno-materialny (komfort życia i pracy). Itd., itp.

Niestety, człowiek jest psychomentalnie mniejszy od swojego wyobrażenia o sobie. Bardziej jest skłonny do partykularyzmów niż do altruizmu. Ma skłonność do generowania i umacniania monopoli wszelakich. Kiedy ma wybrać między interesem własnym a dobrem bliźniego – przeważnie wybiera interes własny. Kiedy jest w czymś lepszy od innych – woli to dyskontować dla siebie niż podzielić się z innymi.

Najbardziej zagorzałymi obrońcami liberalizmu są ci, którzy w widomy dla siebie sposób polepszyli swoje status quo. Rozumieją ten swój awans jako dzieło własnej zapobiegliwości, roztropności, trudu, kwalifikacji, umiejętności.  Nie dostrzegają, że tuż obok jest wielu równie zapobiegliwych, roztropnych, pracowitych, wykwalifikowanych, utalentowanych – a jednak nie zdołają podobnie polepszyć swoich warunków życiowych. Nie rozumieją, że aby taki (pozorny) paradoks miał miejsce, MUSI w stosunki społeczne być wkomponowany mechanizm segregujący (bo przecież nie losujący), w wyniku którego jednym się powodzi, a inni stają się nieudacznikami.

Ten mechanizm nazywa się WYZYSK, ten zaś jest niesprawiedliwością, jakkolwiek komunistycznie to brzmi (chociaż słowa „wyzysk i niesprawiedliwość” często pojawiają się w podaniach i przesłaniach religijnych, więc trzebaby się poważnie zastanowić, czy papieże – autorzy encyklik – sa komunistami akurat).

Otóż – tu świadomie użyję sformułowania obraźliwego – ci zapatrzeni w swoją doskonałość ludzie „wciąż aktualnego sukcesu” są hunwejbinami, pożytecznymi idiotami działającymi niechcący na rzecz tych, którzy nie bredzą o swobodach, wolnościach i nierobach oraz darmozjadach, tylko pilnują, by do ich całkiem nielicznego grona monopolistów, graczy o najwyższe stawki, gamblerów biznesowych – nie dołączył nikt nowy, w każdym razie poza ich kontrolą. Niech zatem taki hunwejbin nie patrzy z pogardą w dół, na nieudaczników i darmozjadów oraz utracjuszy, tylko w górę – i oceni, jakie ma szanse dalej awansować.

Podpowiem: jego szanse są niemal zerowe. Ale nawet, jeśli wejdzie do elity-elit, to zapytam go: czy ci ludzie sukcesu, nie będący nieudacznikami, darmozjadami i utracjuszami, którzy do niedawna byli mu równi sukcesem, a teraz „odpadli” – nagle stali się nieudacznikami, darmozjadami i utracjuszami, czy może jednak nadal są zapobiegliwi, roztropni, pracowici, wykwalifikowani, utalentowani – a stało się coś, na co nie mieli wpływu?

Podpowiem dalej, co się akurat w ich przypadku stało: gamblerzy prowadzą ryzykowne gry w taki sposób, że jeśli „przegrają” – to nic nie tracą (przegrana jest pokrywana przez tych pomniejszych ludzi sukcesu albo przez „nieudaczników”, ale jeśli gabler wygrywa – to cała wygrana idzie na jego konto i dodatkowo go wzmacnia, przez co włącza się mechanizm „samonapędzający” sukces.

Aby takie gamblerstwo było w ogóle możliwe, potrzeba kilku specjalnych „urządzeń społecznych”, wszystkie o charakterze mega-monopolistycznym: podporządkowanie świata polityki gamblerom, prawodawstwo służące najpierw gamblerom, propaganda prezentująca korzyści gamblerów jako korzyści ogólnonarodowe, dostępność rozmaitych instrumentów „rynkowych” zastrzeżona tylko dla gamblerów, wtajemniczenia gamblerów w sprawy nieznane przeciętnemu zjadaczowi chleba. Itd., itp.

Z zachowaniem proporcji – te same relacje mają miejsce między hunwejbinami (ludźmi uśrednionego sukcesu) a szarym ludem nieudaczników, nierobów, marnotrawców. Poliszynel zwykł interpretować to wszystko jako „dojścia” i nie tylko Zatrzaski Lokalne ma na myśli. I to jest ten element, jak najbardziej polityczny, który powoduje selekcję „rynkową” między ludźmi jednakowo zapobiegliwych, roztropnych, pracowitych, wykwalifikowanych, utalentowanych.

Tu nie ma mowy o przypadku, bo Los pozostawiony sam sobie dzieliłby szczęścia i nieszczęścia w miarę proporcjonalnie (chyba że nauka zwana probabilistyką jest fałszywa). Zresztą, wystarczy zastanowić się, dlaczego w Polsce (i nie tylko) od ćwierćwiecza rośnie katalog wykluczeń i w każdym z wykluczeń przybywa nieudaczników: cóż to, degenerujemy się tak masowo?

Więc jeśli ktoś mnie nazywa komunistą, to właściwie nie mam o co się obrażać, łaciński źródłosłów sugeruje „wspólnotowość”. Tyle że ten ktoś, kto mnie tak nazywa, niech się zastanowi, czy naprawdę interesuje go cudzy monopol duszący jego ambicje, minimalne jego szanse dotarcia do „szczytów” – bo tam rządzą niepodzielnie gamblerzy. A może własny sukces kosztem licznych „nieudaczników”?

Jeśli zatem zgodzimy się co do tego, że automatyczna sprawiedliwość społeczna, w obszarze której każda kolejna iteracja, każde kolejne rozdanie w grze przywraca równość szans – jest dziś nieosiągalna, to całkiem osobną kwestią jest formuła, w jakiej nastąpi „sztuczne, wymuszone” wyrównywanie szans, urynkowienie. Jak dotychczas – nie znaleziono dobrej formuły. Ani państwo w roli nocnego stróża, ani państwo w roli super-machera, ani państwo opiekuńcze – nie zdały tego trudnego egzaminu. Nawet jeśli równość, demokrację, socjalizm, powszechna samorządność wywieszały na sztandarach.

A więc – nadal wszystko przed nami. I poco obrzucać się epitetami?