Jak przetrwać w diasporze

2018-08-06 09:42

 

Uwaga, będzie gra słówek (a nie półsłówek). Bo słowo „diaspora” ma kilka znaczeń: sygnalizuje bowiem zarówno rozproszenie jakiejś zbiorowości w innym, najczęściej obcym żywiole, ale też oznacza osobliwą „grzybnię” proliferującą konkretny fenomen, mówi się też o diasporze jako sieci społecznościowej, a także o pasożytniczej roli jakiejś diaspory wobec bardziej spójnego żywiołu.

Polska lewica żyje w diasporze. Poutykana w setkach organizacyjek, wspólnociątek, zbiorowisteczek. Samych partii deklarujących lewicowość jest kilkadziesiąt, w tym co najmniej jedna mająca trudności z zarejestrowaniem – z winy uporczywych organów. Podobnie ze związkami zawodowymi, redakcjami czy spółdzielniami-kooperatywami-spójniami z prawdziwego zdarzenia.

Największą przeszkodą w reintegracji polskiej lewicy jest jej mastodont, który – jako zbiorowość, a może taka „sienkiewiczowska” partia – kompletnie nie rozumie, w jakim świecie żyje, i bardzo się przy tym upiera, przy tym nie-rozumieniu.

Był taki czas, kiedy największa sondażowo i kadrowo partia lewicowa coraz bardziej oddalała się w kierunku lewicowości, ciągnęło ją ku ideowym wertepom i bezdrożom, choć nie jest ona i nigdy nie była quadem politycznym, oj nie była – ale choć sama durniała ideowo w tempie Shinkansen (kolej prędkości „odrzutowych”), to przewodziła kilkudziesięciom partiom planktonowym i tyluż organizacjom pozarządowym. I tak się to jej spodobało, że – na kanclerską nutę – kazała tej setce sojuszników-adoratorów zaobrączkować się „na zawsze”, że niby „nie opuszczę cię aż do śmierci”.

Śmierć-Kostucha zatem nie czekała, aż Kanclerz powtórzy, i zaczęła zbierać żniwo. Tyle fajnych przedsięwzięć rozeszło się donikąd, wcześniej posnuwszy tów i ówdzie, jak smród po gaciach…

A SLD, jakby nic – nadal idzie tym „sprawdzonym” tropem, siejąc zarazę i spustoszenie pośród swoich:

1.       Wyjaławia podglebie ideowe, bratając się „ponad czerwonymi głowami” z rozmaitymi błękitami, zieleniami, różami, pomarańczami, nawet żółciami i czerniami. I nie chodzi, bynajmniej, o tęczowość…;

2.       Pozwala, by pasożytnicze diaspory liberalne, etatystyczne, nomenklaturowe, itd., itp. – żerowały na duchu lewicowym i uprawiały jego kosztem prozelityzm, przeciągając niezdecydowanych lub zdezorientowanych;

3.       Upiera się – choć uprawia mimikrę – że to on, ów Sojusz, dyktował będzie rytm, narzucał kierunek, decydował o formie, a wszystko inne niech się ustawi w szyku i nie marudzi, nie mąci, nie filozuje…;

Kiedy Żydom przyszło żyć w diasporze (np. w Ziemi Egipskiej, potem w Imperium Romanum, a jeszcze potem w  chrześcijańskiej Europie – to witali się z każdym „gojem” serdecznie, ale trzymali się swoich rytuałów, wierzeń, rabinów (takich żydowskich sołtysów). Robili wszystko, by zachować i pielęgnować, a kiedy trzeba – manifestować swoją odrębność, lepszość, by się doskonalić każdy z osobna, by czerpać z kultur innych, a nawet się w nich udomowiać – ale nie tracić niczego co żydowskie.

Nie zawsze to wychodziło, Żydzi są jeszcze bardziej kłótliwi i jeszcze bardziej pyszni niż Polacy, jeszcze bardziej niż my wciągają Boga w swoje pretensje i ambicje – ale do tego stopnia trwali w tym przez pokolenia – że ze względu na swoją osobliwą tożsamość doznawali niejednej krzywdy. Na przykład na kilkunastu prestiżowych uniwersytetach amerykańskich „wiadomo było”, że jeśli na pierwszych lokatach absolwentów było – na przykład – 7 starozakonnych, to najlepszą robotę w uczelni czy kancelarii prawniczej albo w studio inżynierskim dostanie ten „ósmy” i następni.

Nie, nie marzą mi się pogromy lewicy, takie jakich doznawali Żydzi. Ale marzy mi się powszechne samodoskonalenie, nieprzeciętność, aby nie było tak jak z polskim czytelnictwem (0,78 książki rocznie na każdego), tylko 2 razy lepiej, 5 razy lepiej, a jeśli słuchają mnie telewidzowie, to bez kozery powiem za B. Smoleniem – 15 razy lepiej, ho-ho!

I marzy mi się taka jedność, która nie oznacza – jak w przedszkolu – że wszyscy w jednakowych czapeczkach idziemy przez miasto związani pasmanterią z „panią Hanią”, tylko łączy nas duchowość, szacunek dla Pracy i dla Świata Pracy, pochwała różnorodności, umiejętność uczenia się od najlepszych.

I marzy mi się codzienny pacierz poranny, może być też wieczorny, w którym powtarzamy aż sobie to łbów wbijemy na zawsze takie proste pojęcia jak kapitał, monopol, wyzysk, spółdzielnia, samorząd, obywatelstwo, solidarność, wzajemnictwo – i może setkę innych, aby żaden Gruby Rycho nie miał szans opowiadać na lewicowej jaczejce, że marksizm już nie jest inspiracją.

Nie, katechizmem być nie musi, ale inspiracją… Rychu?

Masz coś, Rychu, bardziej poręcznego? Byle to nie były zachodnie wynalazki w rodzaju nie-Rynku i łże-Demokracji…

Może, Rychu, jak już się raz opowiedziałeś za Minimalnym Dochodem Gwarantowanym – to pociągnij ten temat, a nie udawaj… Bo PiS wymyślił różne „plusy” i jakoś to chwyciło… I świat coraz poważniej się do tego przymierza. Tylko Polska „Balcerowiczem” stoi. I będzie stała, gdy inni ruszą ku nowemu…

 

*             *             *

Tak sobie myślę, że diaspora lewicowa, aby przetrwać – powinna rozpocząć od wymiany swoich „cadyków”, bez oglądania się na sentymenty, ale przede wszystkim powinna zabrać się za robotę sołtysowską, aby „rabini” mieli rzeczywiście coś do powiedzenia „wybranym”. I prorok potrzebny, który po z górą 30 latach błądzenia po transformacyjnej pustyni – zaklnie szpetnie na widok bałwochwalstwa i uformuje lud w orkiestrę, od której runą mury konserwatywno-prawicowego Jerycha.

Po drodze – pamiętajmy – trzeba przejść przez Morze Czerwone. I – nie licząc na cud (nic dwa razy się nie zdarza) – umieć pływać, mieć pod czaszkami jakieś kwalifikacje ideowe, a nie tylko sztukę gry wszystkich ze wszystkimi o wszystko…