Harmonia a Multistratum monopoli

2015-09-22 17:48

 

W moim przekonaniu słowo to jest nierozerwalnie powiązane ze słowem „umiar”, najtrudniejszym słowem, jakie zna człowiek. Mamy bowiem wkodowane w swoje myślenie wielkie, obleśne JA. Tak zdefiniowany egoizm każe nam pojmować „rynek” jako walkę wszystkich ze wszystkimi o wszystko, ale też jako kulturowe przyzwolenie na mnożenie „swojego” bez oglądania się na innych.

Zacznę od przestrzeni, dobrze rozumianej przez osoby muzykalne, czyli obdarzone „słuchem”. Gędźba (po staropolsku: muzyka) – to właśnie owa przestrzeń kulturowa i zarazem mentalna (czyli z jednej strony społeczna, z drugiej psychiczna), w której woeloaspektowo splatają się melodyka (poustawianie nutek-dźwięków w takim a nie innym wężyku), rytmika (poustawianie dźwięków w konkretnych odległościach, z akcentami), harmonika (zestawy dźwięków występujących jednocześnie), dynamika (natężenie dźwięków), agogika (określone tempo następowania dźwięków), artykulacja (narzędzie jego wydobywania-emisji), kolorystyka (np. „tembr” dźwięku). Dobór – zamierzony lub przypadkowy – tych wszystkich cech muzyki, to jest wielki, szeroki świat artystyczny. W pełni z daru muzykalności korzysta mniej-więcej połowa ludzkości, a ta druga połowa też korzysta, tylko nie w pełni.

Fachowcy „politechniczni” obmierzyli świat muzyki i uczynili np. ze sztuki kompozycji niemal inżynierię. Nic jednak nie zastąpi muzycznej intuicji, czego dowodzą sukcesy muzyków zupełnie pozbawionych edukacji w tej dziedzinie.

Podobnie możnaby rozważać przestrzenie zagospodarowywane przez inne zmysły: smaku, wzroku, węchu, a nawet dotyku i temperatury. Wszędzie tam są odpowiedniki tych cech sztuki, które wymieniłem powyżej: melodyka, rytmika, harmonika, dynamika, agogika, artykulacja, kolorystyka.

Człowiek wyposażony jest jednak nie tylko w zmysły „biologiczne”. Podstawowym zmysłem społecznym jest wspólnotowość, pochodna „instynktu stadnego” (ławicowego, mrowiskowego, lotu, itp.). Tu też „obowiązuje” swoista muzykalność, barwność, kuchnia smaków, wachlarz zapachów, itd., itp. stąd takie koncepty jak teoria państwa opartego na umowie społecznej, ekonomiczna teoria przepływów międzygałęziowych, menedżerskie rozwiązania kooperacyjności.  I to wszystko – rzekłby Pan – w widomy sposób dobre jest.

Co z tego, kiedy – gdziekolwiek zajrzeć – wyziera ludzkie JA. Spełnia się ono najlepiej, kiedy ustanowi jakikolwiek MONOPOL, choćby najmniejszy. Spośród miliona definicji monopolu wybieram tę, która podkreśla uprawnienie pozbawione zobowiązań. Wyjaśniam: odruchowa, przedludzka, naturalna harmonia wspólnotowa przyzwala jednostce czy partykularnej grupie na tyle uprawnień, na ile jednostka lub grupa wykorzystuje je dla dobra powszechnego, obejmując tym dobrem wszystkich bez wyjątku. Monopolizacja zaś polega na – bardziej lub mniej podstępnym – odmawianiu świadczeń w zamian za uprawnienia. To się nazywa POLITYKA.

Polityk najlepiej chciałby mieć dożywotnie i uniwersalne prawo do wszystkiego, nie mając żadnych związanych z tym zobowiązań. To jest niemożliwe nawet wtedy, kiedy na świecie byłoby zaledwie dwóch polityków. Zatem politycy wymyślają (i, niestety, wdrażają) rozwiązania dekoncentracyjne i decentralizacyjne, nazywają je wesołymi słowami (np. demokracja) i prezentują je jako „harmonię wzorcową”. W rzeczywistości – oparte na braku umiaru – są to rozwiązania „stratyfikujące” (uwarstwiające), działające wedle formuły: „poprzyjcie tych, którzy chcą mieć po 10, wtedy dostaniecie bez walki po 7, a wasi pomocnicy po 3, inaczej ryzykujecie, że będziecie mieli co najwyżej po 1. W ten sposób „demokracja” jako „multistratum monopoli” zagnieździła się w ludzkiej rzeczywistości udając harmonię. Ale jest bez smaku, bez muzykalności, bez kolorystyki i wszystkiego tego, co złożyłoby się na dobrą kuchnię, dobrą muzykę dobry bukiet zapachowy, przytulne ciepełko, itd., itp.