Geopolitycznie

2012-05-14 10:57

 

Mam apel do tych, którzy sądzą i głoszą, że nasza polityka międzynarodowa (zwana zagraniczną) rozpostarta jest między Rosję i Europę (ew. Amerykę), między formację post-układo-warszawską a NATO-wską, itd. Apel brzmi: zastanówcie się nad swoją literaturą, puknąwszy się wcześniej w okolice czoła. Albo sami nie wiecie, co tworzycie, albo skądś macie tę dziwną pewność, że wasi czytelnicy, słuchacze i widzowie to odmóżdżone przez waszych mocodawców matoły.

 

Poważne podręczniki (tak, tak, podręczniki, a nie tylko sekretne raporty) już w mojej wczesnej młodości wskazywały na to, że światem rządzą omnipotentne grupy interesów, na przykład ekonomicznych (patrz: ropa, energetyka, handel, transport, łączność, top-technologie), finansowych (patrz: międzynarodowe organizacje finansowe, znane jak MFW czy BŚ, ale też mniej znane), wywiadowczo-wojskowych (patrz: „badania” kosmosu, konflikty i intrygi o światowe punkty węzłowe, preparowane zamachy stanu i przewroty, ponad-krajowe systemy inwigilacji), kościelno-religijnych (patrz: fundamentalizacja ważnych obszarów, treść konkordatów), indoktrynacyjnych (patrz: mass-media, związki sportowe, formacje reklamowo-marketingowo-PR-owskie). Już wtedy wiedziało się (kto czytał i słuchał), że niektóre korporacje „przemysłowe” czy „kluby” banków i ubezpieczalni oraz funduszów albo np. federacje sportowe mogą sobie zjeść na drugie śniadanie niektóre kraje małe i średnie, wraz z ich rządami i całą polityka narodową.

 

Od tego czasu minęło tyle czasu, że wzrosły co najmniej dwa nowe pokolenia, nie znające świata bez globalnych logo-marek, bez globalnych sieci medialnych i telefonicznych, bez globalnych „pracodawców”, bez globalnych „usługodawców” bankowo-ubezpieczeniowych.

 

Dziś już do przeszłości należy czerpanie przez „lordów” i „baronów” satysfakcji z tego tylko, że zarządzają potęgą, przy której premierowanie, prezydentowanie, sekretarzowanie w jakimś kraju to dopiero początek poważnej kariery. Dziś owi „lordowie i baronowie” bardziej lub mniej otwarcie dyktują premierom, prezydentom i sekretarzom, co mają robić. Niektórzy z nich pozbierali się w „kupy” zupełnie nierozpoznawalne, albo rozpoznawalne tylko częściowo (jak Trilateral Commission).

 

Czy zatem patriotyzm co dziś coś zdrożnego, infantylnego, „przechodzonego”? Chyba nie. Sam niedawno pisałem (TUTAJ): „Patriotyzm nie jest po to, by pod umiłowaną flagą biało-orlistą, w rytm Bogurodzicy, pod pretekstem krzywd, wyrzynać w pień wraże plemiona. Patriotyzm – to sztuka wspólnego ukorzenienia, służącego budowie etosów, Kultury, Cywilizacji. A jeśli komuś w pojedynkę sztuki tej ubogo – patriotyzm objawia się w najszlachetniejszej postaci, poprzez wsparcie słabszych pobratymców, pielęgnowanie ich pragnienia wpisania się w Naród z godnością i poczuciem przydatności”.

 

Tyle że patriotyzm rozumieć trzeba jako narzędzie ukorzenienia, integracji i uspołecznienia, a nie jako podstawę polityki zagranicznej. Śmiesznie brzmią – uwaga, nie występuję tu przeciw konkretnym politykom – nasze pretensje do „przywódców” sąsiednich państw i państewek o jakieś sprawy, którymi oni w rzeczywistości nie zarządzają, choć robią wrażenie, że jednak są decydentami. O tym, czy będziemy się kochali z Litwą albo Ukrainą, naprawdę nie decydują ministrowie spraw zagranicznych i ich partyjni mocodawcy (co dopiero „wyborcy”!). Więcej mają w tej sprawie do powiedzenia Gazprom albo UEFA, Stolica Apostolska albo Bank Światowy. Wszystko inne to przedszkolne podskoki. Krytykom odpowiadam: jasne, np. polskość na Litwie dostaje baty od lokalnego litewskiego nacjonalizmu, ale jeśli np. MKOL albo MFW da kiedyś sygnał krótkim warknięciem, to ów nacjonalizm stanie się na tej samej Litwie karalny.

 

Daje to wszystko do myślenia, czy wobec powyższego jest jakiś sens łajać Tuska i innych zarządców za to, że nie umieją drogi wybudować? Jest. Jest sens podwójny: po pierwsze, niech nie zabierają się do roboty, jeśli nie rozumieją, kto jest ich chlebodawcą (czyli konstytucyjnym suwerenem), jeśli mylą go z mocodawcą (silne lobby spośród wymienionych powyżej), a po drugie, niech pożądając apanaży, władzy, przywilejów i chwały nie podejmują się zobowiązań z dziedziny zarządzania Krajem i Ludnością, których nie wykonają z braku najprostszych umiejętności. Śmiem twierdzić, że przeciętna polska gospodyni domowa lepiej zarządzałaby budżetem i funduszami centralnymi, a przeciętny majster-klepka i złota-rączka lepiej poprowadziłby cykle inwestycyjno-techniczne.

 

Pajacowaniem trzeba nazwać udawanie przez kraje wielkości Polski i mniejsze, że są równi globalnym „wojewodom”. Putin, Obama, Hu Jintao, Pratibha Patil, Dilma Rousseff i parę innych postaci – to nie są światowi hegemoni (choć są medialnie widoczni), a zaledwie równorzędni partnerzy papieży, liderów instytucji finansowych, prezesów od olimpiad i futbolu, właścicieli korporacji produkcyjnych czy medialnych. Nasze pajacowanie usprawiedliwia wyłącznie „ciche przyzwolenie” „lordów i baronów”, żeby mapy i globusy kolorowano wedle granic państwowych, a nie stref wpływu wielkich sił globalnych. Tyle że nikt z głową na karku nie będzie Afganistanu, Izraela czy Watykanu  postrzegał jako państwa (w rozumieniu nauki o państwie), z różnych powodów w każdym z tych przypadków. To już prędzej i rozsądniej wyróżnić jest kilka(naście) miast: Jerozolima, Rzym, Londyn, Bruksela, Nowy Jork, Moskwa, Pekin, Delhi, Bombaj, Zurych, Tokio, Hollywood, Rijad, Mekka, Montevideo, Djakarta, Brasilia, Frankfurt, Monako – choć i tu popełniamy ryzyko tego samego błędu przypisywania siłom globalnym konkretnego „adresu”.

 

Kiedy prezydent i premier środkowo-europejskiego kraju tulą uszy przed gigantami polityki globalnej, nieznanymi szerszemu ogółowi bonzami, którzy bez większego szumu medialnego decydują o naszej polityce na najbliższe lata – to zadaniem Jaśnie Premierostwa i Prezydentostwa nie jest „przekładanie” tego na awanturki z Berlinem, Moskwą, Kijowem, Mińskiem czy Wilnem – tylko na ciężką pracę, w wyniku której uchronimy podstawę naszego uspołecznienia: kulturę, wartości, wspólnotowość, sposób widzenia świata.

 

I tego sobie życzę, w zamian za mój głos i podatek oraz uległość „władzy”, nawet jeśli mam pewność, że łaskawie ministrujący nam patafian pracuje nie dla mnie-obywatela i wyborcy, tylko dla kogoś gdzieś-tam…