Enema

2013-12-28 08:31

 

Żyd, bogacz, Rusek, inteligent, finansista-bankier, donosiciel, komunista, polityk, faszysta, Judasz, posiadacz – to niemal pełna lista polskich problemów: gdyby je usunąć, Polska rosłaby w siłę, a ludzie żyliby dostatniej. Że też nikt z luminarzy dotąd na to nie wpadł!

Pomocni w tym usuwaniu niewątpliwie będą Matka Boska, Rewolucja, Piłsudski i Ameryka, ta czwórca zaś w każdej parafii przybiera konkretną postać jakiegoś charyzmatycznego nad-miejscowego.

Dostatek i pomyślność nie biorą się wcale z pracy i talentów (i tak nikt nie pozwoli drugiemu się wychylić za bardzo), tylko z modlitwy i z reform państwowych oraz ze sprytu, a że modlitwa jest nie do ruszenia, więc kiedy źle się dzieje – „państwowym” się podstawia taczki, aby ich wywieźć niczym Jagnę reymontowską, a sprytnym się pokazuje, gdzie raki zimują.

Dziesięcioro przykazań i kilkanaście kodeksów to bardzo dobre zbiory norm, chwała ich redaktorom niech będzie na wieki wieków, ale przecież w potrzebie nie trzeba się wszystkiego ściśle trzymać. Bo jeśli coś zakazane – to jasne że nie wolno, tyle że jeśli się bardzo tego chce – wtedy można, byle z cicha i z umiarem, bez hucpy.

Z rodziną, sąsiadami i współpracownikami najlepiej byłoby dobrze żyć, ale mówi tak tylko ten, kto nie zna Cześki szwagierki, Potyrały spod 9-tki, Grandziaka z trzeciej zmiany. Nawet jakby się było świętym, to z tymi akurat nie da się po dobroci.

Miłość i zdolność do wybaczania – to oczywiste przymioty każdego z nas, podobnie jak gościnność, a jakże, aliści to wcale nie oznacza, że każdy łajza ma dostąpić naszej łaski, ta bowiem jest jak chleb nasz powszedni: swojego głodnego nakarmimy, ale włóczęgę pogonimy precz, i w ogóle przed obcym zatrzaśniemy się na wszelki wypadek, bo kto wie, kto on zacz i skąd przybywa, a zamiary jego nieodgadnione, skoro zaś w potrzebie jest – sam widać sobie winien.

I tak dalej…

„My Polacy tak mamy”, że powyższą litanię odmawiamy każdy z osobna, na własny rachunek, czujnie bacząc, czy nikt nas nie podgląda, czy nikt o nas nie szepce po kątach, czy nikt nam czego nie podbiera. Ale czasem się gromadzimy: pod krzyżem jedni, pod czerwonym sztandarem drudzy, a jeszcze inni w sali lustrzanej. Ustawiamy się w sienkiewiczowskie partie i wznosimy okrzyki, a kto może ten wznosi kielichy, a kto udźwignie ten i szablę uniesie nad głowy. Bratamy się do pierwszej awantury, potem idziemy w rozsypkę, by za chwilę sformować podobozy. Jak już zupełnie nie możemy wytrzymać ze sobą – to zawsze się znajdzie ktoś światły i dobry, byle tylko rządzić nie próbował, to go może posłuchamy, obierzemy – i po jakimś czasie zabawa od nowa się ma z pyszna, bo kto wie, czy on Polak prawdziwy, patriota i sprawiedliwy a nie podlec, plugawościami i złodziejstwem podszyty, do nas za bardzo podobny…?

Ulubionym naszym zajęciem jest hurra-optymistyczne chwytanie za dyszel narodowego wehikułu, ale nie po to, by ciągnąć wspólny wóz, tylko by go pchać, każdy w inną stronę, aż się dyszel umęczony wyłamie, i wtedy jednoczymy się w bolejącym płaczu nad utraconymi szansami, nad naszą niedolą, nad bezsilnością wobec Losu, co się z nami tak nieludzko obchodzi. A spomiędzy łez coraz jaśniej widzimy tych spośród nas, którzy są winni zgryzotom, tym całkiem świeżym, i tym ciągnącym się od pokoleń. I pogrom im robimy samosądny, bo nie masz na świecie sprawiedliwości, chyba że ta, którą lud bierze w swoje spracowane ręce i proste umysły zdolne do podchwycenia każdej Racji, byle nie zahaczała o jakieś filozofie, byle doceniała naszą ludową mądrość i zbiorową szlachetność duszystą. Ileż to już razy!

Naładowani poświątecznie kolędami o Dzieciątku i Odkupieniu, nażarci do syta tym, czego sobie potem większość będzie musiała odmawiać co najmniej do Wielkiej Nocy, powoli normalniejemy, powraca nam zgorzkniałość i gotowość do podstawiania nogi.