Ein Volk, ein Reich, allgemeine Geist

2013-08-17 13:07

 

Hitler jest niewątpliwie największą porażką niemieckiej psychiatrii. Zamiast po I wojnie trafić pod opiekę swojego rodaka S. Freuda, obnosił się ze swymi jednostkami chorobowymi po niemieckim świecie, będąc na tyle nierozpoznanym przypadkiem, że po monachijskim puczu piwiarnianym – zamiast do psychuszki – skierowano go do więzienia, gdzie miał czas obmyślać chorą zemstę na Historii i Ludzkości za swoje porażki, jakże oczywiste, jakże oczekiwane, skoro tkwiła w nim niezgoda na wszystko co cywilizowane…!

Ten multi-mega-czubek urzekł germańskie tęsknoty, pociągnął za sobą ludowe morale niemieckie. Nieprzypadkowo: kilkudziesięciomilionowy etnos szturchany przez europejskich pobratymców (co innego kara za nieopamiętanie imperialne, co innego poniżające szturchanie) miał freudowskie powody, by czuć się rozdrażnionym, by nosić w sobie „jeszcze wam pokażemy!”. Ktokolwiek na świecie nie był szturchanym Niemcem – automatycznie zasilał grono winowajców „szturchania”. Ktoś, kto zapamiętale głosi publicznie niedolę niemiecką sprowadzaną na Germanię przez rozmaite podstępne żywioły świata – prędzej czy później znajdzie wsparcie i zostanie Führer’em (najpierw egzotycznej partyjki, potem Ludu niemieckiego), zwłaszcza że podobne tytuły w tym okresie zdobiły innych „reprezentantów narodowego ducha” w Europie i na świecie (zadziwiające, że historycy niezbyt stanowczo zauważają, jak namnożyło się w tym okresie rozmaitych: hiszpański Caudillo, indyjski Netaji, grecki Αρχηγός, włoski Duce, rumuński Conducător, duński Fører, węgierski Nemzetvezető, chorwacki Poglavnik, litewski Tautos Vadas, dominikański El Jefe, polski Naczelnik, radziecki Bождь).

Poprzez Zasadę Wodzostwa, popularną pośród ludów, eksploatowaną politycznie, wspieraną przez Międzynarodowy Intelekt (naukowy, artystyczny, menedżerski) – osobnicy wyposażający się w te tytuły utożsamiali się (sami przed sobą i przed Ludem) jako nosiciele narodowego Ducha (Geist). Gdybyż w nich była choć odrobina demokratyzmu, gdybyż o krok ustąpili ze swoją butną pychą – hitlerowski slogan brzmiałby jak w tytule niniejszej notki, odpersonalizowałby zaprowadzane w różnych krajach ustroje totalitarne. No, ale łatwiej było mówić „mein Führer” niż „unsere Geistenträger” (coś jak „chorąży idei ludowej”).

Totalitaryzmy pierwszej połowy XX wieku legitymizowały się ludowym pragnieniem oparcia na wspólnym i powszechnym duchu narodowym. Stąd tak łatwo było o „narodowy wzorzec osobowy” – a w konsekwencji o czystkowo-pogromowe odruchy genocydalne wobec „innych”.

 

*             *             *

Piszę o tym, bowiem dzisiejsza polityka polska (może nie tylko polska) wyraźnie nawiązuje do tego atawizmu kulturowo-cywilizacyjnego. Powód – ten sam. Wraże siły zewnętrzne robią z Polską co chcą, Polska ze zgiętym karkiem wysługuje się im. Forma: identyczna. Im więcej demokratycznego zadęcia w nazwie – tym mocniejszy wódz partyjny, coraz bardziej „nienaruszalny”. Starania polityków – powszechnie – idą nie w kierunku czynienia dobra dla ogółu, tylko w kierunku zawładnięcia wyobraźnią Ludu, skupienia wokół siebie cynicznych apostołów, wyszkolenia narwanych hunwejbinów. Bez różnicy, jaka to partia czy ugrupowanie udające nie-partię.

Ein Volk – oznaczało w hitlerowskim sloganie Lud (a nie Naród, jak mylnie tłumaczymy). Przeniesione-odziedziczone zostało z – rozproszonej przez żywioł germański – kultury celtyckiej. W tej kulturze „pospólstwo”, reprezentowane przez swoich lokalnych patronów, powierzało wszelkie dobro wspólne (z wyjątkiem osobistego i gospodarstwa domowego) obieranemu „demokratycznie” (nie znano tego słowa) przywódcy, który brał na siebie odpowiedzialność za materialną kondycję lokalnych wspólnot i całej Rzeszy. Tylko taka służebna funkcja upoważniała celtyckich, a potem germańskich przywódców do władztwa poprzez organizowanie meta-wspólnotowych działań (wojny, prawa, alerty dla konkretnych przedsięwzięć).

Ein Reich – oznaczało w hitlerowskim sloganie to samo, co łacińskie Multitude, różnorodną wielość wspólnot. Słowo Multitudo użyte było już przez Cicero (De re publica), potem przez Machiavellego, następnie przez Spinozę, a obecnie przez Negri i Hardta. Oznacza – z uwzględnieniem nawet znacznych różnic u poszczególnych autorów) – wielość dobrych sposobów budowania własnej, wspólnotowej podmiotowości politycznej, ale też Państwo tworzące platformę takiej wielości. Kto zna choćby pobieżnie historię Niemiec, ten wie, że nawet cesarze niemieccy byli powoływani w drodze wyborów, a poszczególne rody i landy nie czuły się z nim związane inaczej, jak poprzez germańskiego Ducha-Geist-Morale. Pierwowzorem filozoficznym Multitude była platońska Politeia (Πολιτεία), opisująca ustrój oparty na swoistej umowie suwerennych, podmiotowych wspólnot, doskonalących się odrębnie, a potem ugruntowujących swój dorobek w debacie między-wspólnotowej.

U Cicerona znajdujemy trzy dobre cechy ustroju wiążącego Multitude: nacechowane caritas-opiekuńczością „regnum” (przeciwieństwo tyranii nacechowanej „superbia”), nacechowane consilium-samorządniami „civitas optimatium” (przeciwieństwo oligarchii nacechowanej „factio”) oraz nacechowane libertas-swobodami „civitas popularis” (przeciwieństwo ochlokracji nacechowanej „licentia”). Ciceronowskie państwo (a właściwie ustrój-system) – to „Est igitur res publica res populi, populus autem non omnis hominum coetus quoquo modo congregatus, sed coetus multitudinis iuris consensu et utilitatis communione sociatus“ (patrz: De re publica 1,39).

Zawołania „jeden Lud, jedna Wielość” mieszczą się w tej platońsko-ciceronowskiej formule samorządno-demokratycznej i mają rzeczywiste ukorzenienie w celtyckiej oraz pra-germańskiej kulturze. Ale personifikujące zawołanie „ein Führer” zamienia „caritas” w „superbia” (po niemiecku: Fürsorge w Hochmut), Dobre Królestwo w Arogancką Tyranię. I rozpirza cały koncept Rzeszy w drobny mak, bo opiera ustrój-system na nieomylności wodza.

Polska w dobie III Rzeczpospolitej jest jeszcze bardziej kulawa ustrojowo: wodzowskie (co najmniej patologicznie patrymonialne) ciągotki kacyków nawet nie muszą rujnować „caritas, consilium i libertas” – bo mimo nieocenionego konceptu założycielskiego (solidarnościowa Samorządna Rzeczpospolita) – nikt współczulną opiekuńczością i podmiotową samorządnością nie zawraca sobie głowy, a polityków interesuje tylko monopolizowanie władzy i płynących stąd apanaży, czyli „suberbia, factio, licentia”. W drobny mak zatem rozpirzona jest idea Rzeczpospolitej jako „sprawy powszechnej” (myli się często z ideą Republiki, czyli „sprawy wspólnej”). Ćwierćwiecze III RP naznaczone jest „nad-ludźmi” typu Wałęsa, Miller, Kaczyński, Tusk, Palikot, Ziobro – dla których słowo Lud czy Samorząd – to abstrakcje niegodne uwagi poza spazmami wyborczymi.

 

*             *             *

Coraz nam bliżej do dudziarskiego weekendu wrześniowego. Wrzucam do debaty koncept „Ein Volk, ein Reich, allgemeine Geist”. No, może w jakimś innym języku, żeby nie drażnić ustawy.